Dziewczynka z zapałkami (Dania i niesprecyzowani inni)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odświeżony staroć z 2012. Chyba w miarę czytelny teraz.

Dania chwyta zapałkę.

 Wpierw jedną, która jedynie przez chwilę tli się słabo, potem zaś zupełnie dogasa, dopiero drugą, rozpraszającą nieco ciemność pomieszczenia o zasłoniętych oknach. Dochodzi tak do trzeciej; każda jest wciąż tylko małym płomyczkiem. 

Aż wreszcie bierze w garść paręnaście, jednym potarciem i jedną partią starając się rozpalić je wszystkie. 

Iskry tańczą w kilkunastu parach oczu najwierniejszych słuchaczy – ci zresztą gorliwie przysiedli przy samych jego stopach, pozostając zgodnie z niewypowiedzianymi założeniami na podłodze, choć sam mówiący sadowi się na krześle. 

Trzeba mu przyznać: ceni pewne elementy nastroju, bez których już właściwie nie operuje. Dlatego też okna są zasunięte zasłonami, ktoś zgodził się przynieść pudełko zapałek, a wszyscy milczą jakby jednym głosem - jako w szczerym i wiecznym sojuszu. 

Gospodarz wspiera łokcie na stosownych dla tej roli podłokietnikach, miękko obitych w szkarłat, haftowany w najwłaściwszych miejscach, pokroju oparcia, nitką - imitującą złotą - wytwarzającą kształt liści winorośli wraz z samymi winogronami, które czasem urozmaicają ostre linie swą krągłością. 

Ktoś zwraca na to w myślach uwagę, bo haft szczególnie gęsto pojawia się w roli tła dla jasnej czupryny Danii, tworząc niemal aureolę. Poplątaną, ale jednak takie właśnie skojarzenie nasuwa się samo przez się. Może wieniec laurowy?

Z tyłu ktoś wzdycha niecierpliwie, gdy zawodzi się głęboko, będąc zmuszonym do obserwowania bajarza wygładzającego ubrania, a wreszcie splatającego ręce na sposób służący temu, by później oprzeć na nich brodę.

Zamyśla się Dania. To już dobry znak. 

Wargi zwilża językiem, samym czubeczkiem, co znowuż wskazuje jeszcze wyższy poziom pogrążenia w myślach; coraz bardziej spięty, jak orientują się wszyscy, przyciąga mało ważne wspomnienia, przeciąga je poprzez falę innych bredni i bzdur, choć zarazem też wielu istotnych bądź bolesnych informacji. Walczy mentalnie o to jedno memento, nie do końca jasne dla niego samego. 

Trudno też powiedzieć, czy ktokolwiek inny zrozumie. Tak czy inaczej – dziś i za tydzień, i jeszcze za tydzień będą słuchać jego duńskich baśni.

 Magia.

Wyrywa się z zamyślenia. 

Zrywa się, kilkoma długimi krokami dopada do okna, a płynnym szarpnięciem otwiera na oścież, torując drogę zimnemu powietrzu z zewnątrz. 

Dobrze wie, że ogrzewania nie ma.

- Wtedy także było zimno – mówi cicho, bo i wie, że słuchacze i tak wszystko wyłapią, co więcej: bardzo chcą i starają się dosłyszeć każde słowo. Lecz mówi również wyraźnie, wysilając własne możliwości, na ile tylko może, aż tak bardzo starając się przekazać wszystko w sposób zrozumiały. – I pomyślcie, że na zimno było trzeba wyjść w łachmanach, licząc, że włosy powstrzymają ucieczkę ciepła przez głowę. Gołe stopy marzły w śniegu sto razy bardziej. Buty były rano, potem już nie. Jeden ona zgubiła sama, drugi na ręce porwał chłopiec – i koniec końców nie został ani ślad po butach. Zimno. A w tym zimnie najpodlejsze to, że z możliwościami sierotki nie sposób się ukryć. 


Wysokie buty Danii szurają o heblowane belki podłogi w czasie zwrotu na pięcie, szybkiego i nagłego, który to wyznaczył nowy kierunek marszu, teraz oddalając bajarza od wieszaka w hallu, pełnego płaszczy we wszystkich odmianach - jednych ozdobnych i krojonych wedle najśmielszych życzeń, innych prostych.

 Powraca do pokoju, ale wciąż nie wykorzystuje fotela i pojawia się w co po niektórych łbach myśl, po co on właściwie tu jest. Tyle przecież targany po schodach – został tak wyraźnie zbędną cząstką pokoiku.

- Dziewczyna ściska skostniałą rączką czerwony fartuszek. W nim właśnie są zapałki, wszystkie, żadnej dziś nie sprzedała, nie zarobiła ani grosza. I głód, i mróz. Nęci... - Teraz pociągnął nosem; głośno, bo zakatarzonym. - ...zapach pieczonej gęsi; przy tym zaostrza głód. Ktoś świętuje, a ona tutaj, bez pieniędzy czy zaspokojenia któregokolwiek pragnienia. Nie wróci do domu, nie, zostałaby tylko zbita. Tam zresztą też nie lepiej, w końcu jedynie kilka ścian, więcej dziur niż pozostałego na miejscu budulcu. Prawda, co większe załatane, lecz to wiele nie zmienia. Zapala jedną, jedną tylko zapałkę. 

Jako jedynym wyprostowanym, palcem wskazującym podkreśla ubogość tej liczby. 

– Wtem światełko, jasne i ciepłe, rozgrzewa pomalutku rączki. Więc i nóżki dobrze byłoby rozgrzać. – Pauza. Nie wiadomo, czy to wpływ skupienia, z którym stara się posługiwać nienaturalnymi dosyć słowami, czy chwila dramatu. – Gaśnie zapałka, gdy dziewczynka wyciąga nóżki spod cieniutkiej sukieneczki, tam dotąd kulone, pozostawiając kawałek spalonego drewna. Cóż, wyciąga drugą zapałkę, już bez namysłu, niczym... impuls, tak, impuls. I wtedy spogląda w głąb długiego, jasnego pokoju, nakrytego śnieżnobiałym obrusem. Tam... A cóż miałoby być? Jedzenie, talerze i półmiski, wszystkie pełne, szklanki, widać tę gęś, która tak musiała pachnieć – aromatyczna, nadziewana jabłkami, śliwkami. Przychodzi, właśnie gęś, w stronę dziewczynki. I zapałka gaśnie, musi akurat wtedy zgasnąć. Pozostaje mur przed nią, szary, wilgotny. Śpieszy się, żeby zapalić trzecią, płomyk strzela w górę, rozpryskuje się dookoła. Pojawia się z jego mocy choinka, ach, choinka, taka, jaką posiadał bogaty kupiec, na niej świeczki, tysiące jasnych świeczek. Zapałka gaśnie, a ona widzi spadającą gwiazdę. Wie, że ktoś umarł, tak przekazywała babcia. Ze spadającą gwiazdą dusza człeka odlatuje z ziemi do nieba. 

Głośny oddech.

- Kolejna potarta o pudełko... I... babcia? Czy to możliwe? Kto wie. Ale piękne marzenie, naprawdę piękne.

Coraz ciężej oddycha Duńczyk, już zdyszany; goni za oddalającymi się myślami.

- Weź mnie ze sobą, weź, babciu! Marzenie się spełnia. Zapala całe pudełko, by móc wpaść babci w ramiona. - Pauza jak minuta żałobnej. - I rano to już samo ciałko, bez ducha. Dziewczynka otoczona wianuszkiem wypalonych zapałek. Na pewno chciała się rozgrzać... 

Nie mówi już, wszystko się rozegrało, w opowieści tak krótkiej, jak krótką mógł ją Dania uczynić; minimum słów. A i tak powiedział zaskakująco dużo, zadziwił wszystkich, choć mówił powoli i z typowym namaszczeniem dla obcego języka. Mówił wszak z serca. Nie wiadomo o kim dokładnie, nie wiadomo właściwie co, kiedy, jak - pozostaje tyle pytań. 

Tym niemniej wszyscy oduczyli się wypowiadać je w głos, tak długo mijały się ze skutkiem; Duńczyk nie wyjaśniał. Usłyszeli niewiadomą historię, pojęli zapewne mniej, niż pragnęliby zrozumieć, acz może tego nie dostrzegą. 

Zaś teraz znękane światem, męczone dorosłością osoby wychodzą, ubrane w to samo - i w gruncie rzeczy niewiele zmienione. 

Tylko gdzieś, gdzieś, na dnie serca.

Rozumieją więcej.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro