Wracając nad Dunaj (Austria/Prusy)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaledwie uplasował nuty na ich, dokładnie określonym, miejscu, zaś siebie na taborecie - co nie było tak kłopotliwe, jako że Gilbert nie wydawał się wykazywać najmniejszego zainteresowania steinwayem w swoim domu i niczego tu nie ruszał - już na korytarzu rozległy się kroki.

Co ja tu jeszcze robię?

Nie lubił rytmu, jaki wybijały te stopy. Nie akceptował wielu z dystynkcji gospodarza, lecz ta - ta zyskiwała jego najżarliwszą awersję.

Żołnierski krok.

Strzały - nie tylko w powietrze.

Krzyże - czerwone najwyżej od krwi.

Wszak Austria nie był jak Fryderyk II - nie kochał wojska.

Nie był nawet jak świętej pamięci arcyksiążę Franciszek Ferdynand - nie umiał spojrzeć w oczy rannego żołnierza.

Co ja tu jeszcze robię?

Zostawał tu, żeby grać. Dla muzycznego abnegata, którego dom otaczał niematerialny, a wciąż w jakiś sposób wyczuwalny abrys milczenia.

W milczeniu bliżej do wojny, w muzyce - do pokoju i, najwyżej, parady w galowych mundurach.

W tym momencie chciał tylko zagrać i być głuchym. Wbrew klasycznej procedurze, nie tylko bezmyślnie, lecz i nie poświęciwszy uwagi odpowiedniemu tempu, wszedł z pierwszym głosem "Marsza Radetzky'ego". Brakowało drugiego głosu, spięcie duchowe udzieliło się fizycznie dłoniom i pomiędzy kolejne dźwięki wciskały się zbędne, szkodzące brzmieniu ułamki sekund. Ale utwór był na tyle zsynchronizowany ze stanem jego umysłu, by Roderich mógł wykonywać go nieomal odruchowo, w swej karykaturalnej formie na tyle intensywny, by pochłonąć coraz bliższe staccato z korytarza, wreszcie - na tyle finezyjny, by stłamsić nieprzyjemne wrażenie.

Tylko ten jeden marsz mógł znieść.

Kroki umilkły - czym prędzej złożył dłonie na kolanach i patrzył wprost przed siebie, wiedząc, iż Gilbert z kolei spogląda bez przerwy na niego. Dopiero po chwili, gdy wzdłuż znaków repetycji dosłuchał w myślach do finiszu z mocnym akcentem, Austriak oświadczył:

- Powinieneś był nauczyć się grać.

- Umiałem. Zapomniałem.

Pojmował, co słyszy, rozumiał, że tak mogło być. Nie mógł i nie chciał wyobrażać sobie, jak wyglądał proces, jak rzemiosło, które wyparło umiejętność.

Nie wiedział, czego oczekiwał, lecz i tym razem zadziałał automatycznie - lada chwila już stał i czekał, aż Beilschmidt zajmie zwolnione przez niego miejsce.

Instrument nie może tak stać. Nie można snuć się w ciszy.

Była już wiosna, prawdziwa, nie na tabulaturze, a on znów próbował uczynić z żołnierza muzyka. Nie polubił sposobu, w jaki ten siadał do fortepianu. Nie regulując nic, jakby było mu wszystko jedno, z plecami prostymi, ale już rękami usztywnionymi w nadgarstkach i łokciami zbyt blisko ciała.

Jednak potrafił polubić nieco owo niewyćwiczone "An der schönen blauen Donau", które Gilbert przenosił z pamięci na klawisze.

Być może ta persona była jak "Marsz Radetzky'ego". Być może.

Gdyby tak właśnie miało być, jak przecież być mogło. Tylko tego jednego oficera mógłby znieść.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro