Złamane serca i demony przeszłości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Minęły cztery tygodnie, które Miriam wydawały się piekłem. Tygodnie udręki, zgryzoty i... złości na los. Wytężała wszystkie siły, by przeżyć każdy kolejny dzień. Ściśnięte bólem serce i obawy o przyszłość wypełniały ją strachem. Świat stał się pozbawiony radości i kolorów. Mężczyzna, który przyniósł je ze sobą, sprawił, że teraz zniknęły wraz z nim. Dopiero teraz uświadomiła sobie, ile szczęścia i radości, wniósł w jej nieciekawe życie. Jednak radość odeszła, zgasła niczym przesłonięte chmurą słońce. Dzień w dzień wyrzucała sobie to, że jej głupia zachcianka, doprowadziła do nieszczęścia. Poznała lęk o własne życie, ale strach o życie ukochanej osoby był czymś nowym, przejmującym, wypełniający bezsilnością.

Jej mąż zaginął, ale życie musi toczyć się dalej. Kiedy Syriana i Colett wyjechały, starała się, by praca w stajni, opactwie i ogrodzie pochłaniała ją bez reszty, by nie musiała myśleć, bo pamięć przynosiła jej rozdzierające serce wspomnienia. Najgorsze były chwile przed zaśnięciem. Pełne, żalu, łez i rozpaczy. Płakała nad sobą, nad Bertucciem i nad wymarzonymi dziećmi, których nigdy nie urodzi. Płakała nad piękną, pełną szczęścia przyszłością, którą jej znowu tak okrutnie odebrano. Gdy rano podnosiła się z łóżka, miała wrażenie, że w ogóle nie spała. Zapadała jedynie w jakiś dziwny pół letarg pół czuwanie, wypełnione niezrozumiałymi obrazami i wspomnieniami.

Klęczała przy rabacie z ziołami i starannie je pieliła. Gdy usłyszała zgrzyt żwiru na ścieżce, jej serce zabiło z nadzieją. Podniosła głowę, osłaniając oczy przed słońcem. Hrabia szedł w jej stronę. Jego cała postać wyrażała zrezygnowanie. Był zmęczony, a na twarzy miał wymalowaną bezsilność.

Miriam opuściła głowę, starając się ukryć rozczarowanie. Nie chciała, by je zauważył. Nie zasłużył na to. Przecież robił wszystko by odnaleźć swojego przyjaciela, a jej męża. Ludwik ciężko usiadł na murku obok Miriam i zapatrzył się gdzieś w przestrzeń przed sobą.

— Coś wiadomo? — zapytała cicho, mimo iż wiedziała, jaka będzie, odpowiedź.

— Nic — potrząsnął głową.

— Przecież nie można tak po prostu zniknąć! — Nagle wybuchła, nie mogąc już dłużej opanować nagromadzonych w niej emocji. Gwałtownie podniosła się z ziemi. Ten ruch sprawił, że zakręciło się jej w głowie.

— Miriam?! — Ludwik natychmiast zareagował i chwycił ją pod ramię. — Co ci jest?

— To nic. Jestem zmęczona i... trochę mało sypiam.

Nie musiał pytać dlaczego. On też miał problem ze snem.

— Jadłaś coś dzisiaj? — zapytał, patrząc na pobladłą twarz i ciemne cienie pod oczyma. Podtrzymując ją, pomógł usiąść.

— Jeszcze nie.

— Powinnaś.

— Nie jestem głodna.

— Miriam, musisz choć odrobinę. Głodzenie się nie pomoże w znalezieniu Bertuccia.

— Wiem, ale nie potrafię przełknąć nawet kęsa. Proszę, nie zawracać sobie mną głowy.

— Idziesz ze mną. — W jego zwykle łagodnym głosie, zabrzmiał delikatnie rozkazujący ton.

— Gdzie?

— Potrzebuję towarzystwa. Wiesz, że nie lubię jadać sam.

— A gdzie jest Zofia? — zapytała.

— Czeka na nas z obiadem.

— Na nas? Nie rozumiem — starała się nie okazywać zniechęcenia. — Zofia dotrzyma panu towarzystwa.

— Powiedziała, że będzie lepiej dla mnie, jeśli pojawię się razem z tobą. — Teraz w jego głosie, pobrzmiewał żartobliwy ton.

— Zabrzmiało, to dość groźnie — lekko się uśmiechnęła.

— A i owszem. Wierz mi, że pomimo swojego delikatnego wyglądu pani Budhon, to bardzo słowna i stanowcza kobieta.

Miriam weszła do kuchni. Przez kilka sekund była pewna, że zobaczy stojącego przy stole Bertuccia, który obróci się w jej stronę z szerokim uśmiechem i rzuci jakimś żarcikiem. W kuchni było jednak cicho, a ogień pod kuchnią powoli dogasał. Teraz, to królestwo należało do André. Mimo że młody kucharz wydawał zagubiony bez swojego mentora i nauczyciela, to codziennie starał się stawać na wysokości zadania. Gotował obiady dla domowników i robotników w opactwie. Dwoił się i troił, by wszyscy byli z niego zadowoleni.

Przyszła tu, bo chciała zabrać z komódki zapiski Bertuccia. Przepisy, które tak skrupulatnie tworzył, dokumenty i notatki. Chciała je posegregować i mieć koło siebie. Zaczęła otwierać szufladę po szufladzie. Te w sypialni były puste, ale tutaj niemal wszystkie, były zapełnione papierami i dokumentami. Wyjęła dużą skórzaną teczkę. Nie widziała jej wcześniej. Otworzyła. W środku znalazła akt ślubu i akt własności pałacu ozdobiony zamaszystym podpisem hrabiego. Wyjęła kolejny papier. Przez chwilę wpatrywała się w piękne, bardzo męskie, geometryczne pismo. To była przysięga małżeńska, którą Bertuccio napisał, z zamiarem powiedzenia jej w kościele. Przebiegła wzrokiem po tekście. Poczuła zbierające się pod powiekami łzy, bo każde przeczytane słowo szarpało jej serce.

Jeśli kiedyś odejdziesz
Przez resztę życia będę szukał drogi do ciebie.

Jeśli kiedykolwiek zwątpisz
Przez resztę życia będę stał obok ciebie, byś wiedziała, że jestem twoim oparciem.

Jeśli kiedykolwiek zatęsknisz
Przez resztę życia będę stał obok ciebie, byś już nigdy nie tęskniła.

Ale ty nigdy nie zatęsknisz, bo nigdy cię nie opuszczę i nigdy nie zwątpisz, bo zawsze będę obok.

Kochanie ciebie jest wszystkim, czego potrzebuję.

Z każdym czytanym zdaniem czuła budzącą się w niej złość, której nie rozumiała. Złość na los, który ponownie odebrał jej ukochanego człowieka. Nigdy nikomu nie zrobiła nic złego, a czuła się tak, jakby została ukarana. Ale za co?

Ta złość wybuchła w niej i wpędziła w amok. Zaczęła tłuc i rozbijać naczynia. Delikatna porcelanowa zastawa, której André nie schował do kredensu, wylądowała na podłodze, tłukąc się na drobne kawałki. Rozbijała wszystko, co wpadło w ręce. Mosiężny garnek pozostawiony na kuchni, uderzył w kredens, rozbijając szybę i niszcząc talerze i wazę.

— Dziewczyno opamiętaj się! — usłyszała za sobą.

Miriam obróciła się gwałtownie i zastygła bez ruchu. Ze zmierzwionymi włosami i z gniewem wypisanym na twarzy wyglądała jak Walkiria, stojąca na pobojowisku. Dyszała ciężko, a jej twarz i oczy poczerwieniały od płaczu i wściekłości. Pani Bazin rozejrzała się po kuchni.

— Co ty wyprawiasz? — zapytała, zaszokowana.

Zawsze uważała Miriam za osobę spokojną, cierpliwą i rozważną.

— Odłóż tę figurkę! Usiądź i uspokój się!

Nie zauważyła, jak w gniewie chwyciła figurkę świętego Wawrzyńca i chciała ją rozbić o podłogę. Spojrzała na nią, a w jej głowie pojawiło się wspomnienie ciemnych, aksamitnych i roześmianych oczu Bertuccia. Rozejrzała się dookoła siebie. Co ona narobiła? Nagle opuściły ją wszystkie siły. Opadła na ławkę. Bezradność i smutek przytłaczały ją tak bardzo, że nie mogła oddychać.

— Weź się w garść! Każdy kogoś stracił! — powiedziała szorstko.

— Co pani może o tym wiedzieć?! — krzyknęła. Z pełną premedytacją chciała być złośliwa, by ta kobieta dała jej spokój.

Pani Bazin spojrzała na nią przeciągle i ze smutkiem w szarych oczach. Po raz pierwszy w życiu Miriam zobaczyła w nich, coś więcej niż tylko obojętność.

— Moja córka umarła na zapalenie płuc, gdy miała pięć lat. Mąż i syn zginęli pod Waterloo. Wiem doskonale, co to znaczy stracić wszystkich, których się kocha. Wtedy myślałam, że umrę z żalu i rozpaczy, ale żyję, choć nigdy się nie pogodziłam z ich odejściem.

Miriam podniosła głowę i oczyma pełnymi łez spojrzała na kobietę.

— Jest mi przykro, że twój narzeczony zaginał. — Szare oczy patrzyły na Miriam ze współczuciem.

Pomimo surowego wyrazu twarzy, jej głos złagodniał. Miriam nie słyszała piskliwego tonu, w jakim zwykle wydawała rozporządzenia.

— Wiem, że czujesz teraz strach. To okropne i niezrozumiałe uczucie. Boisz się, że nigdy wiecej nie usłyszysz jego śmiechu, nie zobaczysz błysku w oku i nie poczujesz ciepła ciała. Boisz się tęsknoty, która przyjdzie wraz z brakiem nadziei. Tęsknoty tak wielkiej, że mogłabyś sobie wyrwać serce.

— Przepraszam. Ja nie miałam pojęcia. — Poczuła ogromny wstyd. Ta kobieta doskonale znała te straszne uczucia.

— Nie przepraszaj.

Przejmujący krzyk, płynący z głębi duszy, który narastał od chwili kiedy zniknął Bertuccio, zamienił się w końcu w rozpaczliwy szloch wypełniający jej gardło. Myślała, że już wszystkie łzy wypłakała, ale wszystko, co w sobie dusiła, wylało się z niej niczym rwąca rzeka żalu. Pani Bazin przysiadła obok i przytuliła ją do siebie. W pierwszej chwili ciało Miriam się napięło, tak jakby chciała wyrwać się z uścisku kobiety, ale skapitulowała, czując dłoń, która uspakajająco gładziła ją po plecach.

— Całe nasze życie, to historia miłości i strat. Nikt i nic nie jest w stanie tego zmienić, a jedyne co możemy zrobić, to pogodzić się z tym.

Miriam była zaszokowana jej otwartością. Zwykle reagująca szorstko i apodyktycznie kobieta, okazała jej współczucie i życzliwość.

— Przepraszam.

— Powiedziałam ci już, że nie masz za co przepraszać.

— Jest mi wstyd.

— To tylko porcelana i parę obtłuczonych garnków. — Zabrzmiało, to dość beztrosko.

— Nie o to mi chodzi — podciągnęła nosem. Pani Bazin wyjęła z kieszeni idealnie złożoną chusteczkę i podsunęła zapłakanej dziewczynie.

— Tyle lat mieszkam z panią, niemal ściana w ścianę, a nawet nie wiem, jak ma pani na imię. — Miriam wytarła oczy i nos.

— Eloise — odparła.

Wypuściła Miriam z ramion i weszła do spiżarni. Tam w jednej ze ścian były drzwi, które prowadziły do piwniczki z winami. Chwilę później wróciła z butelką w ciemnym brązowym kolorze. Wzięła jeden z ocalałych kubków hrabiego i wlała do niego płynu o pięknym bursztynowym kolorze.

— Masz, napij się. To cię uspokoi.

Dopiero teraz Miriam zauważyła, że w dłoni wciąż ściska figurkę świętego Wawrzyńca. Ostrożnie odstawiła ją na parapet i wzięła kubek. Rzadko, kiedy piła coś mocniejszego niż cydr czy wino. Koniak był mocny i aromatyczny. Rozejrzała się dookoła. Zniszczenia były spore. Porcelana i kawałki szkła leżały na podłodze, połyskując w blasku słońca, milionami iskier.

— Jestem beznadziejna — załamała ręce.

— Czasem, to jedyny sposób, by wyładować swoją frustrację, bezsilność i złość.

Spojrzała zdumiona na panią Bazin, a ta najzwyczajniej w świecie uśmiechnęła się do niej.

— Pomogę ci to posprzątać, zanim wróci André i dostanie ataku serca.

Był niemal środek nocy. Zofia otuliła się szczelniej batystowym szlafroczkiem, idąc do biblioteki. Spodziewała się zastać tam Ludwika śpiącego na sofie. Przez ostatnie tygodnie wstawał i chodził po nocy, nie mogąc zasnąć. Zaginiecie przyjaciela, głęboko się na nim odbiło. Widziała to w jego twarzy i całej postaci. Cicho uchyliła drzwi do biblioteki i weszła do środka. W kominku buzował ogień posykujący od padających na niego krople deszczu wpadających przez komin. W jego blasku widziała potężną sylwetkę narzeczonego, siedzącego z biurkiem.

— Znów masz zamiar spać na sofie? — zapytała cicho.

— Nie wysypiasz się przeze mnie — odłożył papiery na bok i spojrzał na Zofię.

Jego przyszła żona, wyglądała zjawiskowo nawet w środku nocy, tuż po przebudzeniu. Rozpuszczone, włosy, połyskiwały w blasku ognia miękkim złotym blaskiem, a w nocnym stroju połyskującym bielą w półmroku, wyglądała jak eteryczna zjawa.

— Bez ciebie obok, też nie za dobrze sypiam.

Odsunął fotel i wyciągnął do niej rękę. Uwielbiał, kiedy siadała mu na kolanach. Podwijała długie nogi pod siebie i wtulała się w niego. Objął ją ramionami. Rozgrzana snem, kobieca i ponętna. Ciepły i delikatny pocałunek połaskotał go w szyję.

— Postanowiłeś w środku nocy zrobić porządki w biurku? — zapytała, zerkając z ciekawością na posortowane dokumenty.

— Nie mogę spać, więc je przeglądam. Tu są te, które chcę zabrać do opactwa — wskazał kupkę po lewej stronie. — Te spalę.

— A te? — Zofia sięgnęła po pęk listów przewiązanych złotym sznureczkiem i zatkniętą pod nim wysuszoną różą. — Też chcesz je spalić? — zapytała zdumiona. Nie musiała ich czytać. Instynktownie wiedziała, że Ludwik dostał je od kobiety.

— Nie wiem.

— Nie powinieneś.

— Dlaczego? To przeszłość — odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy.

— Jeśli wiążą się z nią piękne wspomnienia, to powinieneś je zatrzymać. Jeśli spalisz, to będziesz kiedyś tego żałował.

— Tak myślisz?

— Jestem o tym przekonana.

— Nie będziesz zazdrosna?

— Ja? Skąd ten pomysł? — Fiołkowe oczy zabłysły wesoło. Kilka świec zapalonych na kandelabrze, dawało przyjemne bursztynowe światło, miękko otulając jej uroczą twarz.

— Kobiety zwykle są zazdrosne o przeszłość ukochanego mężczyzny.

— Jak mogę być zazdrosna o piękne wspomnienia? — Delikatnie pogładziła palcami kruchą różę. — To od twojej żony?

— Tak. Od Camille.

— Mi po Albercie, zostały jedynie wspomnienia. Tuż po pogrzebie, jego rodzice pojawili się w moim domu wraz z prawnikiem i zażądali, abym oddała wszystkie prezenty, jakie od niego otrzymałam. Od biżuterii, po uroczą klacz, którą podarował mi na urodziny. Na biżuterii mi nie zależało, ale na klaczy tak. Chciałam ją wykupić, dając za nią trzykrotnie wyższą cenę, ale się nie zgodzili. Dużo później dowiedziałam się, że oddali ją do rzeźni. — Jej głos zadrżał, od wciąż odczuwanego w sercu żalu. Ludwik pocałował ją w skroń.

— Musiałam nawet zwrócić pierścionek, który dostałam osobiście od babki Alberta. Nakazali, bym w ich obecności spaliła wszystkie listy, jakie wysyłał mi ich syn z dalekich podróży. Uważali, że to ja jestem przyczyną ich nieszczęścia i że to z mojej winy zginął. — Zofia skuliła się w ramionach Ludwika.

— Dlaczego? Przecież nie miałaś z tym nic wspólnego.

— To prawda, ale... wiesz, jak działają pomówienia. Najgorsza jest jednak plotka. Często powtarzana, staje się prawdą i coraz więcej ludzi wierzy w kłamliwe oszczerstwa.

— A twoi rodzice? Jak na to reagowali?

— Pomimo koneksji i majątku, jaki posiadamy, nasza rodzina nie ma arystokratycznego tytułu. Ojciec nigdy się o niego nie starał, a to stawiało nas na straconej pozycji. — Wiesz — zamyślona spojrzała w ogień. — Czasem odnosiłam wrażenie, że śmierć syna była im na rękę. Nie musieli znosić już więcej fanaberii upartego syna i wstydzić się za jego, jak to nazywali wybryk. — Zofia odłożyła listy na stosik papierów, które Ludwik miał zamiar zabrać do opactwa. — Nie wystarczał im majątek, wykształcenie i uczucie, jakim darzyłam Alberta. Nie miałam arystokratycznego pochodzenia.

— Co? Wybryk?! — Ludwik uniósł brwi w zdumieniu.

— Tak. Dobrze słyszałeś. Byłam dla nich wybrykiem, fanaberią, zachcianką. Matka Alberta, w taki sposób, zaanonsowała mnie w towarzystwie, gdy przyszłam na jeden z organizowanych przez nią bali. To panna fanaberia, zachcianka mojego jedynaka. Z satysfakcją upokarzała mnie przy każdej okazji.

— A twój narzeczony?

— Albert był kochanym, mądrym i bardzo upartym mężczyzną. Zawsze bronił mnie przed swoimi rodzicami — uśmiechnęła się czule, na myśl o zmarłym narzeczonym. — Nigdy w żaden sposób nie dał mi do zrozumienia, że jestem dla niego tylko zabawką. Zawsze wyrażał głośno dezaprobatę wobec słów i postępowania swoich rodziców. Potrafił ich zbesztać nawet w towarzystwie. Groźby wydziedziczenia i pozbawienia tytułu hrabiego, kompletnie na niego nie działały. Był dla mnie dobry i robił wszystko bym, jak najmniej odczuwała niechęć jego rodziców.

— Przykro mi — objął ją mocniej ramionami.

— To przeszłość Ludwiku, której już nie zmienimy. Mamy ogromne szczęście, że możemy cieszyć się życiem. — Wzięła do ręki kolejny list. — To list od Vidocq'a?

— Tak. Wieczorem przywiózł go jeden z pracowników.

— Co pisze?

— Rozesłał detektywów po całej Francji, by szukali Bertuccia.

— A le Bon?

— Nie ma go w Paryżu, tak jak się tego wszyscy spodziewaliśmy.

— Może jego matka wie?

— Jeśli wie, to za nic nie wyda syna. Będzie go chronić, bez względu na to, jakie popełnił zbrodnie.

— Jak myślisz? Czy zaginięcie pana Bertuccia to jego sprawka?

— Nie wykluczam tego — mruknął posępnie. Musnął dłonią nagie stopy Zofii. Były zimne. Odkrył je połą swojego szlafroka. Poruszyła się, wtulając się w niego bardziej.

— A co z Duvallem? Wciąż jest w Anglii?

— Vidocq nic o nim nie pisał. Zapewne wciąż tam siedzi z podkulonym ogonem.

Przez kilka długich chwil milczeli, ciesząc się wzajemnym towarzystwem.

— Ludwiku.

— Hmm... — kołysał ją w ramionach.

— Słyszałeś o tym, co zdarzyło się dziś w kuchni?

Olbrzym zmarszczył jasne brwi.

— Nie. A co się stało?

— Miriam ją zdemolowała.

— Jak to zdemolowała?

— Zniszczyła kilka rzeczy. Jest zrozpaczona — dodała, tak jakby starała się usprawiedliwić jej postępowanie.

— Doskonale to rozumiem. — Ludwik ciężko westchnął. — Sam mam na to ochotę.

— A słyszałeś o plotkach krążących po Vitré? — zapytała, gładząc go dłonią po torsie.

— Jakich? — Ludwik, zerknął na wtuloną w niego kobietę.

— Pan Bertuccio uciekł, bo przestraszył się ślubu.

— Dziecinada i kompletne bzdury! — lekko podniósł głos. — Od lat się z nim przyjaźnię, ale pierwszy raz widziałem go tak zakochanego.

— Ja też, w to nie wierzę, ale... a co, jeśli to okazałoby się prawdą... — urwała. Spojrzała na prosto w błękitne, zmęczone oczy.

— Nie — potrząsnął głową. — Bertuccio nigdy, by nie zostawił Miriam. Nie w taki sposób. Nie jest tchórzem — zapewnił.

— Twoja lojalność, to wielki dar — uśmiechnęła się. — Jesteś wspaniałym przyjacielem.

Ucieszyła ją ta odrobina radości, która pojawiła się na jego twarzy. Bardzo brakowało jej energii i spontaniczności, jaką ją obdarzał, ale nie miała mu tego za złe, zważywszy na okropną sytuację, w jakiej znalazła się dwójka mieszkańców L'abri.

— Jest mi tak bardzo przykro, kiedy patrzę na Miriam. Jak ona to wszystko wytrzymuje?

Po raz kolejny z piersi Ludwika wyrwało się ciężkie westchnienie. Zofia troskliwie pogładziła go policzku.

— Nie mam pojęcia, ale jedno wiem na pewno. Musimy się nią zaopiekować.

— Bezdyskusyjnie. — Zofia mocniej przytuliła się do narzeczonego. — Ludwiku?

— Słucham? — przeczesał palcami jej długie włosy.

— Chcę z tobą porozmawiać o naszym ślubie.

— Też to chciałem zrobić, a ty jak zwykle mnie ubiegłaś — lekko uśmiechnął się. — Ty pierwsza.

— Pomyślałam... gdybyśmy go przenieśli na wiosnę albo nawet na lato? Nie wypada go teraz wyprawiać, zwłaszcza teraz. Może do tego czasu czegoś się dowiemy.

— To dobry pomysł. Dziękuję, za wyrozumiałość — pocałował ją.

— Zasługujesz na nią. — Oddała mu pocałunek. — Mogę zostać z tobą? — objęła ramionami jego szyję. Otarła się policzkiem, o szorstki policzek.

— Będziesz skazana na niewygodę.

— Wolę to niż zimne i puste łóżko.

Niedziela powitała mieszkańców L'abri deszczem i zimnem. Miriam szła wzdłuż boksów i zaglądała, do każdego z nich. Zatrzymała się przy tym, który zajmował Gideon. Otworzyła bramkę i weszła do środka. Pysk konia natychmiast znalazł się przy kieszeni jej spódnicy, w której spodziewał się znaleźć jakiś smakołyk.

— Tak, tak. Mam coś dla ciebie — uśmiechnęła się, czując lekkie szturchanie w biodro.

Wyłuskała z kieszeni kawałek skórki od chleba i podała mu na otwartej dłoni. Poklepała go po szyi i przesunęła się w stronę jego zadu. Był mokry. Podniosła głowę i spojrzała na sufit. Duże krople deszczu przenikały przez belki w stropie.

— Gaspard! — zawołała jednego ze stajennych, pracujących w głębi stajni. Wyszła przed boks.

— Tak, proszę pani? — rudowłosy mężczyzna, pojawił się niemal natychmiast.

— Dach przecieka. Widziałeś?

Gaspard wszedł do środka. Poklepał uspakajająco Gideona po grzbiecie, patrząc na sufit.

— Zaraz to sprawdzę.

— Pada deszcz, a dach jest śliski. Teraz to niebezpieczne. Później to sprawdzisz, a na razie postawię Gideona w innym miejscu. — Zajrzę stryszek. Jeśli to nie będzie nic poważnego, naprawię to sam, tylko będę musiał pojechać do domu po narzędzia.

— Dobrze. Weź powóz, szybciej wrócisz.

— Dziękuję.

— Gdzie jest Bastien? — zapytała, wyprowadzając Gideona.

— Naprawia ogrodzenie, przy drodze prowadzącej do opactwa.

Katarzyna poruszyła się niespokojnie, tracąc z oczu swojego przyjaciela. Zarżała donośnie i nerwowo. Gideon parsknął w odpowiedzi.

— Spokojnie — pogładziła go po olbrzymiej głowie.

Wszystkie boksy były zajęte, więc zaprowadziła go do ostatniego stanowiska pod ścianą.

— Wiem, że tu ci się nie podoba, ale będziesz musiał chwilę tu postać — mruczała do niego, nagradzając mu niewygody smakołykiem.

— Miriam! — usłyszała dźwięczny głos Zofii.

— Tu jestem. — Wyszła na środek stajni.

Za Zofią dreptał André, trzymając nad nią parasol, a w ręce niewielki koszyk wypełniony smakołykami. Zofia przyciskała do piersi kilka książek, chroniąc je przed deszczem. Kuchcik złożył parasol i przeczesał palcami mokre od deszczu, brązowe włosy, uśmiechając się niepewnie do Miriam. Szczupły i niewysoki, wciąż tak samo nieśmiały i zagubiony, jak w dzień, w którym się pojawił wraz z państwem Budhon.

— Chyba o czymś zapomniałaś — oznajmiła z promiennym uśmiechem.

— Zapomniałam? O czym?

— O lekcji włoskiego.

— Och — jęknęła. — Wybacz. — Faktycznie zapomniała.

Ponad tydzień temu siedziała przy biurku w bibliotece i układała w szufladach dokumenty i notatki które robił jej mąż. Przez bardzo długą chwilę patrzyła na akt ślubu i podpisy na nim złożone. Pogładziła go dłonią. Gdyby nie ten dokument i obrączka Bertuccia, którą nosiła na łańcuszku, te kilka miesięcy wydawały, by się jedynie cudownym sennym marzeniem. Przymknęła oczy i wyobraziła sobie, jak przeczesuje faliste smugi siwizny w czarnych włosach męża. Tak bardzo za nim tęskniła. Odłożyła dokument do szuflady, czując, jak usta bezwiednie krzywią się do płaczu.

— Opamiętaj się! — głośno siebie skarciła. — Płacz nic ci nie pomoże.

Głęboko odetchnęła, chcąc przegnać pełne smutku i rozpaczy myśli. Wzięła do ręki następny papier. Były to przepis na jakiś smakołyk, który zapisał w ojczystym języku. Pomimo że jego pismo było eleganckie i czytelne, to nic z tego nie rozumiała. Wstała i przeszła na drugi koniec biblioteki, gdzie na półkach stały słowniki. Hrabina Pomeroy uwielbiała podróże. Nim ruszyła w wojaże, zawsze starała się poznać podstawowe słownictwo kraju, do którego się wybierała. Gdy czytała na głos słowo fragola*, do biblioteki weszła Zofia, która natychmiast poprawiła wymowę tego słowa. To wtedy zaproponowała jej lekcje języka włoskiego. Miriam znalazła sobie cel. Zofia nauczy ją włoskiego, a ona wyruszy w podróż do pięknej Florencji lub Wenecji, rozmarzyła się.

— Wybacz. Zupełnie o tym zapomniałam — zarumieniła się.

— Codziennie jedna lekcja.

— Tak — uśmiechnęła się. — Przepraszam. — Zrobiło się jej głupio, bo przecież ten czas, który Zofia przeznaczała na lekcję dla niej, mogła poświęcić narzeczonemu.

— Nie przepraszaj, bo nie masz za co — uśmiechnęła się promiennie.

— Ten czas, który mi poświęcasz, znaczy dla mnie bardzo wiele.

— Dla mnie to przyjemność. Zaczynamy lekcję.

— Tutaj?

— Czemu nie?! Poza tym zaczęło mocno padać. Zmokniemy, wracając do pałacu i stracimy czas na przebieranki.

— Dobrze, ale jedyne wygodnie miejsce to masztalarnia.

— Dobre jak każde inne. Idziemy — Zofia energicznie ruszyła w stronę, którą jej wskazała.

Weszły do masztalarni. Miriam starała się, by zawsze tu był porządek. Dziś jednak stół był zasłany sprzączkami, paskami od uprzęży, wędzidłami. Wodze od ogłowia wisiały ze stołu i delikatnie połyskiwały w szarym świetle dnia wpadającym przez duże okno. W powietrzu pachniało pastą z miodu i wosku.

— Wybacz bałagan — Miriam zgarnęła wszystko ze stołu. — Zwykle, gdy pada deszcz, zajmuję się takimi drobiazgami jak czyszczenie i naprawianie ekwipunku jeździeckiego.

— Hmm... właśnie podsunęłaś pomysł na następną lekcję. — Zofia przymrużyła w uśmiechu fiołkowe oczy.

— O! Naprawdę? — Miriam, zerknęła z ciekawością na woluminy. — A co to za książki?

André rozłożył na stole talerzyki. Na nie nałożył kawałki pięknie pachnącego ciasta. Nalał do filiżanek aromatycznej kawy, skłonił się i wyszedł.

— To Boccaccio i jego Dekameron*. To słowo z greki oznacza dziesięć dni. Dziesięć dni, dziesięć opowieści. O żądzy, miłości, głupocie, pieniądzach, czyli wszystkich ludzkich słabościach A to jest Boska komedia Dantego — wskazała na następną książkę w pięknej oprawie. — Jest tak jak Dekameron, napisana jest po florencku.

— Myślałam, że obie są napisane po łacinie — Miriam uniosła brwi, zdumiona ciekawostką.

— Zaskakujące, prawda? Obaj autorzy chcieli, by ich książki przeczytało jak najwięcej osób w języku, który był znany ówczesnym, bo jak może wiesz, w czasach, w których żyli, łaciną posługiwali się tylko duchowni i nieliczna szlachta.

— To naprawdę interesujące.

— Cieszę się, że cię to zaintrygowało — uśmiechnęła się uszczęśliwiona, że mogła podzielić się z Miriam, swoją wiedzą. — Wybrałam dla ciebie taki cytat. — Zofia otworzyła Dekameron na stronie oznaczonej małą karteczką i przeczytała.

Dai baci, le labbra non impallidiscono, ma si rinnovano come la luna.

Położyła przed nią książkę, by Miriam mogła spojrzeć na zaznaczony tekst. Ujęła filiżankę i upiła odrobinę aromatycznej kawy.

— No dalej, próbuj. Pamiętasz, jak mówiłam ci, że bazę języka włoskiego stanowi łacina? A przecież znasz ją doskonale. Najpierw przeczytaj i zapisz słowa, które znasz, później zajmiemy się słowami, które są ci obce. — Zofia uśmiechnęła się do niej zachęcająco.

La luna — Miriam otworzyła notatnik i je zapisała. — Księżyc.

— Dobrze. A teraz kolejne słówko.

Miriam przebiegła wzrokiem tekst.

Baci to pocałunki.

— Tak.

— Och, to takie trudne — jęknęła.

— Nie poddawaj się.

— Marna ze mnie uczennica.

— Nie od razu Rzym zbudowano.

— No tak.

— Nigdy nie słyszałaś Filipa — Zofia, się roześmiała. — Jak ma już dość moich lekcji, to przekręca słowa, tak długo, aż dam mu wreszcie spokój.

— To wciąż mały chłopiec.

— Lepiej, żeby tego nie usłyszał, bo się obrazi.

— Naprawdę?

— Wierz mi, że wtedy diabeł w niego wstępuje.

Zofię ucieszył uśmiech na twarzy Miriam. Starała się z całego serca, robić wszystko, by choć na chwilę odciągnąć jej myśli, od zaginięcia narzeczonego.

— Jeśli baci to są pocałunki, to gdzieś tu muszą być usta.

— Dobrze — roześmiała się Zofia.

Le labbra.

— Doskonale!

— Musisz mieć do mnie ogromną cierpliwość.

— Nie przejmuj się, mamy mnóstwo czasu.

Dai baci, le labbra non... od pocałunków, usta nie... — Miriam niepewnie przetłumaczyła kawałek tekstu, zerkając na swoją nauczycielkę.

— Świetnie — pochwaliła ją Zofia. — Tu ci pomogę, bo to trudne słowo. Impallidiscono, to znaczy blednąć.

— Od pocałunków, usta nie bledną... — Miriam zerknęła w tekst. — Ale odnawiają się jak księżyc?

— Eccellente! A teraz kolejny cytat.
Il cielo, la terra, il mare, lo 'nferno per esperienza conoscono le sue armi; ogni cosa comprenda della potenza di costui, dico che ogni cosa alla natura suggiace, e da lei niuna potenza è libera, ed essa medesima è sotto Amore.

Miriam podziwiała akcent, z jakim Zofia przeczytała fragment tekstu. Przeanalizowały po kolei każde słowo, by na koniec, Miriam przeczytała go w całości.

Niebo, ziemia, morze, piekło czują wszechmoc miłości. Wszystkie istoty są jej oddane. Sama przyroda uznaje ją za swoją panią.

— To przepiękny cytat — Miriam westchnęła ciężko.

Zofia spojrzała na pochyloną nad książką, kobietę. Doskonale znała ból straty.

— Wiem, co czujesz. Mój narzeczony zginął na kilka miesięcy przed naszym ślubem.

— Zginął? — Miriam podniosła głowę znad książki i spojrzała na Zofię.
Do tej pory, nie miała pojęcia, że otaczają ją kobiety, które doskonale wiedzą, co znaczy utrata kogoś, kogo się kocha z całego serca.

— Tak, w pojedynku. Ostatni raz widziałam go, jak wychodząc z mojego domu, skierował się do klubu. Umówiony był tam z przyjacielem na partyjkę wista. Przyjaciel się nie zjawił, ale Albert znalazł innego chętnego do gry. Już po chwili był przekonany, że ten mężczyzna go oszukuje. Sprzeczka zamieniła się w wyzwanie do pojedynku. Mężczyzna oskarżony o oszustwo, nie wstawił się osobiście, ale wysłał swojego zastępcę. Ten drugi był doświadczony w posługiwaniu się bronią palną. Albert nie miał szans. Zginął na miejscu. Bardzo długo czułam straszny ból, wymieszany z gniewem na siebie, na zmarłego, na los. Ale najgorsze było okropne poczucie winy. Może gdybym zatrzymała go na chwilę dłużej, to by nigdy nie spotkał tego człowieka. Godzinami wpatrywałam się w ścianę i rozważałam wszelkie możliwości, by w końcu uświadomić sobie, że to nie ma sensu. Jest już za późno, na myślenie co by było, gdyby. Albert umarł i to jest nieodwracalne.

— Boże! Nie miałam o tym pojęcia — jęknęła Miriam, patrząc ze współczuciem na Zofię. — Tak mi przykro.

— Dziękuję za te słowa.

— Jestem niezmiernie wdzięczna, za to wszystko, co dla mnie robisz — ujęła ją za rękę i uścisnęła, jednocześnie nie mogąc opanować łez napływających do jej oczu. Walczyła z nimi z całej siły.

— A mi wydaje mi się, że to i tak nie wiele.

— Mylisz się. Robisz dla mnie naprawdę bardzo dużo — zapewniła ją.

— Chciałbym jakoś ci pomóc, bo czuję, że dręczy cię poczucie bezradności.

— Ogromne — przytaknęła. — Tak bardzo chciałabym wiedzieć, co się stało i poznać tę najgorszą prawdę, ale lęk przed jej poznaniem jest, jak koszmar — zapatrzyła się, w przygnębiającą szarość za oknem.

— Nie zostawię cię w takim momencie, obiecuję... dlatego pomyślałam sobie... wiem, że to Colett jest twoją przyjaciółką. Jednak gdybyś miała potrzebę porozmawiać, wypłakać się lub po prostu posiedzieć w moim towarzystwie i pomilczeć, to zawsze możesz na mnie liczyć.

Miriam bardzo polubiła Zofię, za jej ciepły, otwarty charakter i opiekuńczość, jaką roztaczała nad Filipem, który wymagał szczególnej opieki.

— Dziękuję i ze wzajemnością... — nagle urwała i popatrzyła w stronę drzwi. W szarości, jaka zalegała stajnię, zobaczyła jakiś ruch. A może jej się to tylko wydawało?

— Co się stało? — zapytała Zofia, widząc jak Miriam, niemal zesztywniała.

— Ktoś jest w stajni.

— Co w tym dziwnego?

— Gaspard pojechał po narzędzia do domu. Ma naprawić dach, jak tylko przestanie padać, a Bastien jest na drodze do opactwa i reperuje ogrodzenie.

— Może już skończył i wrócił.

— Lepiej sprawdzę.

— Idę z tobą — Zofia, podniosła się od stołu.

Wyszły z masztalarni na korytarz.

— Bastien?! To ty?! — zapytała głośno Miriam.

Odpowiedziało jej, tylko parskniecie, któregoś z koni. Na posadzce, zauważyła mokre odciski butów. Rozejrzała się, marszcząc brwi.

— Bastien?!

— To prawdziwe zrządzenie losu. Dwa małe ptaszki, w jednej klatce.

Miriam wszędzie rozpoznałaby ten głos. Poczuła, jak skóra cierpnie jej na karku. Spojrzała na Zofię. Ta zbladła. Obróciły się. Duvall wyszedł z cienia, a za nim stanął Moreau. Mieli mokre nasiąknięte deszczem i obłocone ubrania. Obaj sprawiali upiorny widok.

— Jednemu ptaszkowi ukręcę łepek — popatrzył znacząco na Miriam, dając jej do zrozumienia, że to o nią chodzi. — A drugiego zabiorę ze sobą — uśmiechnął się z sadystyczną radością.

Dwóch mężczyzn i dwie kobiety mierzyli się wzrokiem, czekając aż któraś ze stron, zrobi pierwszy ruch.

Miriam doskonale to wyczuwała. Jeśli spanikowane rzucą się do ucieczki, to oni natychmiast ruszą za nimi. Poszukała dłoni Zofii i delikatnie ją ścisnęła.

— Cofaj się, ale powoli do masztalarni. Tam są grube drzwi. Tylko nie uciekaj — szepnęła. Zaczęły cofać się w stronę, z której przyszły. Baron zauważył ten ruch.

— Łap panią Budhon! — warknął Duvall, pocierając nerwowo przecięte blizną usta.

Moreau ruszył w stronę Zofii, przyglądając się jej z drapieżną satysfakcją, udanych łowów. Doskoczył do niej i chwycił ja za ramię. Zofia krzyknęła przestraszona. W tym samym momencie w drzwiach stajni pojawił się Bastien. Zdumiony patrzył na dwóch mężczyzn w ubłoconych ubraniach.

— Biegnij do hrabiego! — krzyknęła Miriam, wykorzystując zaskoczenie pojawieniem się stajennego.

Zofia wbiła paznokcie w dłoń Moreau, a ten wypuścił ją, głośno przeklinając.

— On nie może dotrzeć do pałacu! — krzyknął Duvall, odgradzając im drogę, od bezpiecznej masztalarni.

Rozproszony bólem dłoni i zdezorientowany służący, przez kilka długich chwil nie mógł się zdecydować, co zrobić.

— Ruszaj durniu! Dam sobie z nimi radę!

Moreau, rzucił w pogoń za Bastenem, wybiegając ze stajni. Duvall powolnym krokiem zbliżał się do kobiet.

Miriam wiedziała, że za plecami mają już tylko ścianę i nie mają gdzie uciec. Bez wahania stanęła przed Zofią, co wywołało na twarzy Duvalla szyderczy uśmiech.

— Ukryj się pod żłobem! — nakazała Zofii.

— Nie!

— Rob co mówię! — rozkazała zdecydowanym głosem.

Duvall, ze zdumieniem obserwował, jak ta wysoka kobieta wciska się w niewielką przestrzeń, pomiędzy ścianą, a kopytami olbrzymiego konia.

Miriam oddychając ciężko, cofnęła się jeszcze o krok.

— Nigdzie nie uciekniesz. Nie tym razem. — Wyciągnął niewielki sztylet, mierząc nim w kobietę. W jego głosie brzmiała nuta niemal rozkosznego tryumfu.

Gideon, zaniepokojony gwałtownymi ruchami tuż za nim, szarpnął za uwiąz, próbując się uwolnić. Zofia skuliła się jeszcze bardziej, chroniąc głowę ramionami, a Miriam modliła się w duchu, by Bastien dotarł do pałacu i przyprowadził pomoc.

Rozejrzała się. Musiała znaleźć coś, czym mogła się bronić. Przecież gołymi rękami nie uda się jej tego zrobić. Zobaczyła widły, oparte o ścianę. Zostawiła je tu, kiedy do stajni przyszli Zofia z André. Chwyciła je. Wiedziała, że nie wygra z tym mężczyzną. Mógł jej je wyrwać jednym szybkim ruchem. Ale... zerknęła na nerwowo szarpiącego się konia i widły, które ściskała w dłoniach. Przyszło jej do głowy okropne rozwiązanie, ale jeśli to ma uratować życie im obu, musi zaryzykować.

— No i co mi tym zrobisz? — Szyderczy uśmieszek wykrzywił przecięte blizną usta barona. — Za tobą jest już tylko ściana — powiedział, widząc, jak kobieta znów cofnęła się o krok.

— Wiem — powiedziała, starając się z całej siły zachować spokój.

— Wiesz? — Duvall zatrzymał się.

Przekrzywił lekko głowę i zmarszczył brwi, tak jakby czegoś nasłuchiwał. Przez kilka długich chwil, uważnie przyglądał się kobiecie. Jej zachowanie wydało mu się dziwne. Nie próbowała go odstraszyć, pomimo że trzymała niebezpieczne narzędzie w dłoniach. Wyglądała tak, jakby czekała na kolejny ruch. To obudziło w nim podejrzenia.

Miriam się przeraziła. Co, jeśli baron odgadnie jej zamiary? Cofnęła się o jeszcze jeden mały krok. Jej serce biło jak oszalałe, ale starała się z całych sił być spokojną i opanowaną.

— Dość tej zabawy! — ostrze sztyletu błysnęło w szarym świetle dnia. — Nie mam na to czasu. — Zniecierpliwienie wzięło górę.

Gwałtownie ruszył w stronę Miriam, która nie zastanawiając się ani sekundy dźgnęła widłami zad Gideona. Tylne kopyta, tak nagle zranionego konia wystrzeliły w górę i trafiły barona w twarz. Krzyk Zofii, zmieszał się ze spanikowanym rżeniem zranionego zwierzęcia. Mężczyzna uderzył w ścianę, osuwając się po niej. Upadł na ziemię i zaległ tam bez ruchu.

Miriam odrzuciła widły na bok. Te z brzękiem uderzyły o podłogę. Podeszła do Gideona i starała się go uspokoić, ale zwierze wierzgając ze strachu, nie chciało jej słuchać.

— Pociągnij za uwiąz! — krzyknęła do Zofii. — Uwolnij go!

Kobieta na oślep szukała końca sznura, a kiedy to zrobiła, Gideon wyskoczył ze swojego stanowiska, tratując leżące na ziemi ciało barona. Miriam podbiegła do Zofii i wyciągnęła do niej rękę.

— Zranił cię?

— Nie. — Zofia mocno za nią chwyciła.

— Wstawaj! Musimy jak najszybciej ukryć się w masztalarni...

— Zofia! Miriam! Gdzie jesteście?! — usłyszały krzyk hrabiego.

— Ludwiku!

Zofia rzuciła się w ramiona nadbiegającego mężczyzny, wtulając się w niego z całej siły.

— Błagam! Powiedz, że nic ci nie jest!

— Nie.

— Miriam?! — Ludwik, spojrzał w jej stronę.

— Wszystko porządku — potrząsnęła głową i spojrzała na leżące u jej stóp ciało barona. Drżała z emocji tak bardzo, że nie mogła tego powstrzymać. Objęła się ramionami.

Ostatni raz widziała go, kiedy zamordował żonę, ojca. Kiedy niemal pozbawił życia, ciągnąć jej pobite ciało po podłodze usianej odłamkami szkła. Myślała wtedy, że umrze i była z tym pogodzona, ale los sprawił, że teraz ona stała na nim i patrzyła, jak umiera. Jego ciało było groteskowo wykręcone i co kilka chwil podrygiwało. Nie czuła ani żalu, ani nienawiści, tylko bezgraniczny smutek.

Baron usiłował się poruszyć. Jego jęk zwrócił uwagę Ludwika. Wypuścił Zofię z ramion, a ta natychmiast przypadła do Miriam. Kobiety, mocno się do siebie przyruliły. Hrabia podszedł do pojękującego mężczyzny. Przykucnął u jego stóp. Ten powoli przesunął nienawistne spojrzenie z Miriam na hrabiego.

— Wiesz, kim jestem? — zapytał cicho.

— Pomóż mi.

— Nie.

— Umrę tu, jeśli mi nie pomożesz — wychrypiał baron.

— Nie zasługujesz na śmierć lżejszą od tej, jaka spotkała twoją żonę i ojca Miriam — patrzył w powoli gasnące bladozielone oczy.

— To była... kara. — Z ust barona, popłynęła strużka ciemnej krwi.

Ludwik zdał sobie sprawę, że połamane żebra przebiły płuca mężczyzny. A drgawki ciała są objawem skręconego karku. Nie było już dla niego ratunku.

— Byli ko... kochankami. — Świszczący oddech stawał się coraz cięższy i głośniejszy.

— Mylisz się. To ja byłem kochankiem Estelle. Byłem młodym studentem botaniki, kiedy spotkałem twoją żonę w Lasku Bulońskim. Zakochałem się w niej bez pamięci i ze wzajemnością.

— To nie... prawda. — W oczach dogorywającego mężczyzny pojawiło się przerażenie.

— Umierasz ze świadomością, tego, że zabiłeś niewinnego mężczyznę, który próbował obronić kobietę, przed potworem.

— Nie... — Duvall nagle znieruchomiał.

Przez krótką chwilę, przygladał się matwemu mężczyźnie, czując dziwną mieszaninę emocji. Gniewu, smutku, wstrętu i ulgi. Wyprostował się, słysząc odgłosy szarpaniny dochodzące od strony wejścia do stajni. Bastien i Gaspard, prowadzili usiłującego wyrwać się z ich uścisku Moreau. Zatrzymali się przed Ludwikiem. Hrabia zmierzył groźnym spojrzeniem mężczyznę, który niemal dorównywał mu wzrostem. Ze zmierzwionymi białymi włosami i w poszarpanym ubłoconym ubraniu wyglądał, jak straszydło z dziecięcych koszmarów.

— Twój pan nie żyje, a ty zostaniesz oddany w ręce ludzi Vidoqa.

— To nie był mój pan — warkną.

— Nie interesuje mnie to!

— Panie hrabio — Miriam stanęła koło Ludwika. — Proszę go wypuścić.

Po tych słowach zapadła cisza, mącona mocnymi uderzeniami deszczu o dach stajni. Gdzieś z głębi budynku, dobiegło ich prychnięcie konia.

— Nie rozumiem. Przecież on chciał cię zabić — odezwał się hrabia.

— Gdyby chciał, to by to zrobił. W powozie widział, że żyje, ale zostawił mnie. Gdy wróciłam do Paryża, a on złapał mnie w dawnej posiadłości barona. Mógł mi z łatwością skręcić kark, ale tego nie zrobił. Nie wiem, z jakiego powodu i nie chcę tego wiedzieć.

— Jesteś pewna?

— Niech los się nim zajmie. — Miriam, odważnie spojrzała w srebrne oczy mężczyzny.

fragola — truskawka (wł.)

Ten rozdział dedykuję dla wszystkich czytelniczek, które cierpliwie czekały na ciąg dalszy. ♡♡♡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro