Czekolada i fiołki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Cieszyło ją to, że Bertuccio wynajął dom na obrzeżach Paryża. Kiedy w pałacu pojawiali się potencjalni klienci hrabiego, Miriam wychodziła na spacer po ogrodzie, który był połączony z pięknym i ogromnym parkiem. Ścieżki były wysypane białymi drobnymi kamykami, a niektóre prowadziły do uroczych niewielkich altanek, ocienionych kwitnącymi krzewami. W nich znajdowała wygodne szezlongi, z których można było podziwiać kaskady różowych azalii, obserwować uwijające się w gałęziach płochliwe, drobne ptactwo lub wsłuchiwać się w ich piękny śpiew. 

Właśnie miała zamiar wybrać się na jeden ze spacerów, by uniknąć spotkania z kolejnymi gośćmi hrabiego. Żeby umilić sobie popołudnie z bibliotecznej półki zabrała Piękną i Bestię*. Baśń o dziewczynie, która z powodu obietnicy złożonej przez jej ojca musi zamieszkać z potworem, a jej miłość i zgoda na małżeństwo przywracają mu ludzką postać.

Miała już wyjść do ogrodu, kiedy w jej nozdrza delikatnie wkradł się intrygujący gorzko-słodki zapach. Zaciekawiona podążyła za tą wonią i stanęła w progu kuchni, by przez kilka długich chwil obserwować Bertuccia. Jej mąż był w swoim żywiole. Przygotowywał i ozdabiał misternie, drobne zakąski, jakie miał zamiar podać gościom hrabiego. Skosztował apetycznie wyglądających fig ozdobionych włoskimi orzechami i czymś co wyglądało jak kozi ser. Skrzywił usta i sięgnął po pieprz. Kiedy zamierzała się wycofać, została pochwycona w pułapkę ciemnych oczu. Uśmiechnęły się do niej.

— Potrzebujesz czegoś? — zapytał, miękkim melodyjnym głosem.

— Nie — zaprzeczyła lekko zmieszana tym, że przyłapał ją na przyglądaniu mu się. — A właściwie to... — zawahała się. — Chciałam zapytać, co tak pachnie?

— Podoba ci się?

— To bardzo intrygujący zapach.

— To czekolada*.

— Czekolada? — w oczach Miriam pojawił się błysk zaciekawienia.
Podeszła bliżej i zajrzała do niewielkiego naczynia odsuniętego na brzeg paleniska. Przyjrzała się ciemnobrązowej, satynowej masie. Jej zapach był ciepły, dziki i... uwodził.
Bertuccio przyglądał się jej reakcji z nieschodzącym mu z ust uśmiechem.

— Poznałem kiedyś we Florencji, potomka majańskich Indian, który przypłynął do Europy wraz z hiszpańskim baronem. To on pokazał mi jak mieszać czekoladę z wanilią i szczyptą ostrej papryczki chili. — Chcesz spróbować? — zaproponował i nie czekając na odpowiedź sięgnął po  srebrną łyżeczkę, nabierając na nią trochę czekolady.

Zerknęła na niego niepewnie, ale Bertuccio uśmiechnął się zachęcająco. Spróbowała. Patrzenie jak Miriam poznaje i delektuje się nowym smakiem, sprawiało mu ogromną przyjemność.

Pierwsze co poczuła to gorzkość czekolady z nutą słodkiej wanilii, a kiedy te stały się mniej intensywne, pikantne gorąco rozlało się w jej ustach. Słodycz i ogień, powoli zamieniało się w ciepły i zmysłowy smak. Jej szmaragdowe oczy zalśniły w zachwycie. Nigdy by nie przypuszczała, że to może być takie dobre.

— Smakuje? — zapytał, choć nie musiał. Wystarczyło mu spojrzeć na jej twarz, by widzieć jak bardzo.

— Zaskakująca, ale bardzo pyszna mieszanina... — zerknęła do naczynia, mając ochotę na więcej. — Księża mówią, że czekolada to demoniczny wymysł, a jedzenie lub jej picie jest grzechem — dodała.

— Grzechem? — spojrzał na nią zdumiony i roześmiał się, a jego oczy błysnęły uwodzicielsko.

— Tak słyszałam — wytrzymała jego spojrzenie.

— Miriam, Boga interesuje twoja dusza, a nie to, co wkładasz do ust — powiedział to w zmysłowy i diabelnie frywolny sposób. Czuła w jego oddechu czekoladę. — A muszę przyznać, że masz piękne usta — obrysował spojrzeniem ich kształt.

Oczy Miriam zrobiły się ogromne, a wargi delikatnie rozchyliły się w zdumieniu. Miała wrażenie, że w ogóle przestała oddychać. Lekko pochylił się nad Miriam i już prawie ją pocałował, ale dziewczyna mu się wymknęła.

Pierwszy raz w życiu, spotkałem kobietę, która oparła się magii czekolady — westchnął z uśmiechem, patrząc w ślad za Miriam. — Staranie się o nią, będzie mi sprawiać, ogromną przyjemność.

Jego uwagę przyciągnęła książka leżąca na krawędzi stołu. Zerknął na tytuł nie przestając się uśmiechać. Biorąc ją do ręki zastanawiał się, czy Miriam po nią wróci.

Niemal wybiegła z kuchni. Jej krew rozgrzana czekoladą i egzotyczną przyprawą, pędziła jak szalona w żyłach. Zatrzymała się przy wejściu do ogrodu, przyciskając ręce do piersi. Dopiero tu zauważyła, że nie ma ze sobą książki. Zostawiła ją w kuchni na blacie stołu. Jęknęła bezgłośnie, ale nie zamierzała po nią wracać. Nie miała na tyle odwagi, by to zrobić.

Podobają mu się moje usta? To takie niedorzeczne — pomyślała, czując, jak skóra dekoltu pod jej dłońmi niemal płonęła. Nie miała pojęcia, czy to pod wpływem komplementu, czy od czekolady.

Trzeba było mu pozwolić dać się pocałować — usłyszała w głowie cichy głosik.

Oczami wyobraźni widziała, jak staje na palcach i przyciska wargi do jego ust. To jak łatwo sobie wyobraziła ten pocałunek, nią wstrząsnęło. Czemu? Bo się zakochała. Oparła się o kamienny murek i zamknęła oczy. Zakochała się w Bertucciu tamtej nocy, kiedy pocałował ją w ciemnym korytarzu, rozjaśnianym błyskawicami. Przypomniała sobie spojrzenie jego oczu. Ciemne i aksamitne, jak czekolada, której spróbowała. Miękki głos, który wprawiał w drżenie i przyprawiał o ten dziwny, nieznośnie przyjemny dreszcz na skórze.

Jakiś czas temu pewien mężczyzna, jednym okrutnym czynem sprawił, że powinna bać się znów kogoś pokochać. Powinna się obawiać Bertuccia, który może potraktować ją równie brutalnie, jak jej poprzedni kochanek. Zmusiła się do opanowania i tłumaczyła sobie, iż niepotrzebnie oddaje sie marzeniom. Bała się znów pozwolić swojemu sercu kochać, bo ta miłość może ją zranić mocno i głęboko, ale na rozsądne myślenie było już za późno. Była po uszy zakochana w Giovannim Bertucciu Vento.

Ruszyła przed siebie, zupełnie nie zwracając uwagi na to, gdzie idzie.
Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła, jak weszła do tunelu stworzonego z pergoli, które niemal uginały się pod ciężarem ciemnobordowych, pełnych kwiatów róży damasceńskiej. Dopiero ich łagodnie pieszczący nozdrza zapach, oderwał jej myśli od miłosnych rozterek. Przyjrzała się z zachwytem roślinom. Jej własny krzew wciąż był niewielki, ale już zachwycał urodą. Rozejrzała się dookoła siebie. W tej części ogrodu jeszcze nie była. Ruszyła tunelem, który poprowadził ją do dużej ceramicznej czary wypełnionej wodą. Wyglądała jak staw wypełniony miniaturowymi liliami wodnymi, które zachwyciły Miriam. Właśnie jednej z tych roślin poszukiwała.

Oglądanie każdej części ogrodu pochłonęło ją na dobre. Spacerując pomiędzy fantazyjnie przyciętymi żywopłotami, natrafiła na kamiennego lwa, a kilka kroków dalej zauważyła posąg kobiety, czule oplątanej pnączami bluszczu, która, zaciekawieniem spoglądała na zwierzę zza zielonej zasłony. Kolejna część ogrodu w pierwszym momencie wydała się jej bardzo dzika, ale to było tylko złudzenie. Pomimo pozornego roślinnego bezwładu, wszystkie klomby były otoczone idealnie zadbanymi ceglanymi występami. Przechodziła od rabaty do rabaty, a każda była bardziej zawchwycająca od poprzedniej. Zatrzymała się przy jednej z kompozycji, wzdychając z zachwytu. Została stworzona z nasturcji, bławatków, nagietków i dzikiego jęczmienia, który nadawał rabacie lekkości wiejskiej łąki. Postanowiła, że w przykościelnym ogrodzie, wysieje podobną.

Idąc dalej, znalazła piękną altanę, do której prowadził pas idealnie wygładzonych kamiennych płyt. Cztery kolumny podtrzymujące dach o krawędziach skierowanych w stronę nieba, oplatały smoki. Ich łuski mieniły się złotem, turkusem i szafirem. Spoglądały na Miriam ogromnymi, wyłupiastymi oczyma z czujnością strażników strzegących sekretów ukrytych przed jej wzrokiem. Na poręczy siedział paw, a jego ogon, mieniąc się barwnie, spływał do samej ziemi. Ostrożnie, tak by go nie spłoszyć, podeszła bliżej podziwiając jego urodę. Ptak ją zauważył i jakby w ostrzeżeniu wydał z siebie miałkliwy ostry krzyk, tak bardzo niepasujący do jego rajskiego wyglądu.

— Kim jesteś! — nagle usłyszała tuż za sobą.

Obejrzała się i zobaczyła wytwornie ubranego chłopca o jasnych włosach i fiołkowych oczach. Miał może z dziesięć lat i siedział na wózku. Była tak zaskoczona jego cichym pojawieniem się, że przez kilka długich sekund tylko się w niego wpatrywała.

— Nie gap się, tylko odpowiadaj! — zażądał władczo. Spłoszony krzykiem paw ciężko wzniósł się w powietrze, by znaleźć bezpieczne miejsce gdzieś wysoko w koronach drzew. Miriam ze smutkiem popatrzyła za ptakiem. Często miała do czynienia z bardzo młodymi i aroganckimi paniczykami, więc jego zachowanie nie zrobiło na niej żadnego wrażenia.

— Nazywam się Miriam — odparła chłodno. 

— Nowi sąsiedzi? — zapytał, nie spuszczając z niej nachmurzonego spojrzenia.

— Tak.

— Nie kłam! Napewno jesteś złodziejką!

Brwi Miriam uniosły się w zdumieniu, ale nie specjalnie ją zdenerwowało to stwierdzenie. Przy jego ubiorze jej ubiór, był bardzo skromny, wręcz ubogi. Chłopiec prychnął z niezadowoleniem, widząc jak Miriam, przygląda mu się z uwagą. Zachowywał się jak stary zgorzkniały człowiek, a to zapewne z powodu swojego kalectwa.

— Filipie! — usłyszeli mocny, ale bardzo kobiecy głos. — Gdzie jesteś?!

— Nie ważne! — burknął niezadowolony pod nosem. — Nigdy nie można przed tobą uciec! — Miriam usłyszała wyrzut w jego głosie.

— Filipie, masz się natychmiast pokazać!

— Przecież nie mogę się nigdzie schować! — krzyknął poirytowany.

— Owszem — kobiecy głos był coraz wyraźniej słyszany. — Za to potrafisz szybko uciekać.

Zza załomu ściany żywopłoty wyłoniła się młoda, wysoka i piękna kobieta. Włosy w kolorze ciemnego miodu miała związane w kok, ozdobiony kilkoma drogimi spinkami. Ogromne oczy o hipnotyzującym fiołkowym kolorze, patrzyły zaskoczone na Miriam. Kremowa suknia, którą miała na sobie, była zwiewna, a swym krojem podkreślała smukłą sylwetkę kobiety.

— Dzień dobry — Miriam delikatnie dygnęła. 

— Dzień dobry — odparła tamta.

W jej oczach zobaczyła zaciekawienie, nieoczekiwaną wizytą. Sądząc po podobieństwie w rysach i kolorze oczu, musiała to być siostra chłopca — wywnioskowała Miriam.

— Proszę mi wybaczyć, jeśli zakłóciłam państwa spokój, ale spacerując i oglądając ogród, nieopatrznie znalazłam się aż tu. Nazywam się Miriam Vento i mieszkam w Un grain de beauté.

— Nowi sąsiedzi!?

— Tak — odparła twierdząco Miriam, która przyglądała się z lekką zazdrością tej pięknej kobiecie. Poczuła się przy niej szara i brzydka.

— Nazywam się Zofia Budhon, a to mój brat Filip. Czy przyjmie pani zaproszenie na ciastka i herbatę? Bardzo proszę nie odmawiać. 

— Ja nie chciałabym robić kłopotu — Miriam była zaskoczona tą propozycją. Jej ubiór i pozycja społeczna raczej wykluczała ją z towarzystwa.

— Proszę nie dać się namawiać. Zwykle pałac wynajmują mało interesujący ludzie albo jakieś podejrzane indywidua, jak to mówi mój braciszek — westchnęła. — Tak rzadko moimi sąsiadami są kobiety — lekko skrzywiła usta. — Proszę — jej piękna twarz rozjaśniła się w uroczym uśmiechu, kiedy Miriam skinęła głową, zgadzając się na złożenie wizyty. 

— Cudownie! Zocher!

Z gęstwiny zieleni wynurzył się olbrzymi mężczyzna o skórze czarnej jak bezgwiezdna noc, ubrany w prostą błękitną liberię. Stanął za wózkiem chłopca, z uwagą przyglądając się Miriam. Pod wpływem tego spojrzenia poczuła się jak intruz, którym faktycznie była.

— Wracamy do domu.

Olbrzym skinął głową i pchnął wózek z chłopcem.

— Nie chcę! — warknął.

— Filipie, nie bądź uparty — upomniała go spokojnie siostra.

— Nie chcę! Nie chcę! — uderzał drobnymi pięściami w poręcze wózka.

— Mój młodszy braciszek jest czasem uparty jak wół.

— Nie mów tak o mnie! — To stwierdzenie jeszcze bardziej zirytowało chłopca. — Nie jestem żadnym wołem!

— Nie? To w takim razie jesteś osłem. One też są uparte — Zofia ze śmiechem zmierzwiła mu włosy, a ten starał się, jak tylko mógł, odgonić się od dłoni siostry. Idąc obok, Miriam z uśmiechem przyglądała się sporowi rodzeństwa.

— Jest czasem strasznie nieznośny, ale to dobry chłopiec.

Filip prychnął pogardliwie, a Miriam ze zrozumieniem skinęła głową. Skrępowanie wywołane niespodziewanym zaproszeniem zniknęło, kiedy Zofia z entuzjazmem odpowiadała Miriam na pytania o ogród. Obie cieszył widok kolorowych motyli, których nazwy po łacinie wymieniał Filip. Jego wiedza na temat tych owadów była ogromna. Miriam z przyjemnością przyjęła zaproszenie do obejrzenia jego kolekcji. Podążając za gospodarzami, podziwiała piękne kwiatowe kompozycje, które rosły w kamiennych wazach. Zachwyciła ją róża o idealnie białych kwiatach, pnąca się po zwietrzałym kamiennym murze.

— To przepiękny ogród — westchnęła olśniona jego urodą.

— Cieszę się, że się pani podoba. Jego wygląd to wyłączna zasługa mojego starszego brata.

Wyszli na poszerzoną ścieżkę, która tak jak te w ogrodzie była wyłożoną kamiennymi, gładkimi płytami. Zapewne dla wygody młodszego brata, by nie utknął gdzieś podczas kolejnej ucieczki. Oczom Miriam ukazała się willa w stylu wiejskiego dworu. Czerwony spadzisty dach i białe mury domostwa idealnie ze sobą harmonizowały. Ogromne okna świadczyły o tym, że we wnętrzu willi jest mnóstwo światła. Zbliżyli się do schodów prowadzących na taras, które częściowo przykryte były niewielką rampą. Kolejne udogodnienie dla małego chłopca.

— Zoher, pomóż Filipowi — w tonie głosu Zofii Miriam usłyszała bardziej prośbę, niż rozkaz. Weszły po schodach, a Zoher bez najmniejszego wysiłku wtoczył wózek po rampie na taras. Z troskliwością wziął chłopca na ręce i posadził go w fotelu. Przed nimi roztaczał się uroczy widok na staw i pływające po nim łabędzie. Miriam z podziwem oglądała troskliwie wypielęgnowaną zieleń rozciągającą się przed wejściem. Nad ich głowami, rozłożyście królowała purpurowa róża, dając przyjemny cień i subtelną woń.

— Oliver! Mamy gościa!

Z gęstwiny rozciągającej się poza granicą tarasu wyjrzał, wysoki, szczupły mężczyzna o czarnych włosach i ciemnobursztynowych oczach. Jego skupioną twarz rozjaśnił przyjemny uśmiech, kiedy podchodził do Miriam. Miał pionową zmarszczkę pomiędzy ciemnymi brwiami i policzki ocienione jednodniowym zarostem.

— Dzień dobry — Miriam dygnęła w  ukłonie na powitanie, jednocześnie z zaciekawieniem, patrząc na jego poplamione farbami ubranie.

— To moj brat Oliver — przedstawiła go Zofia.

— Proszę wybaczyć mi mój strój — mężczyzna skłonił się dwornie. — Oddalę się na kilka chwil, bym móc się przebrać.

Miriam nieśmiało skinęła głową na znak zgody, a on zniknął za muślinowymi zasłonami oddzielającymi wnętrze domu od tarasu. Kobiety usadowiły się na wygodnym szezlągu. Chwilę później pojawiła się młoda służąca z tacą, na której stał porcelanowy dzbanek ozdobiony drobnymi błękitnymi kwiatami niezapominajki, czterema filiżankami i paterą słodkich ciastek. Zofia odesłała służącą i sama zaczęła pełnić honory pani domu.

— Dziękuję — Miriam uprzejmie skinęła głową, kiedy ciemny płyn zapełnił jej filiżankę.

— Pani brat maluje? — Miriam pierwsza zaczęła rozmowę.

— Tak. Uwielbia to robić. Wszystkie wolne chwile spędza przy sztalugach. Może zobaczymy, co maluje?

— Słyszałam, że nie powinno się oglądać niedokończonych obrazów, bo to przynosi pecha ich twórcy — upiła odrobinę herbaty z trzymanej filiżanki.

— Ma pani rację — gospodarz pojawił się niespodziewanie szybko z powrotem. Oliver Budhon — przedstawił się osobiście — ujął dłoń Miriam i lekko uścisnął, pochylając głowę jednocześnie przyglądając się jej z zainteresowaniem w ciemnych oczach.

— Miriam Vento — onieśmieliło ją jego spojrzenie.

— Pani Vento jest naszą sąsiadką.

— Mieszka pani w Un grain de beauté?

— Tak. Przyjechałam do Paryża wraz z hrabią de Saint-Chasseur.

— Nie znamy osobiście pana hrabiego. Słyszeliśmy, że jakiś czas temu wyjechał z Paryża. Mamy nadzieje, że uda nam się go poznać, zanim znów wyjedzie.

Miriam tylko uśmiechnęła się w odpowiedzi, upijając odrobinę herbaty z filiżanki. Nie była gospodynią w pałacu, dlatego pozwolenie sobie na zaproszenie obcych osób byłoby z jej stromy ogromnym nietaktem.

— Wiesz, że co roku na Polach Marsowych odbywają się targi koni? — wtrącił się do rozmowy Filip.

— Braciszku, bądź uprzejmy dla pani Miriam. Jest naszym gościem.

— Przecież nie zrobiłem nic złego — jęknął, przewracając teatralnie oczyma.

— Proszę, żebyś zwracał się do naszego gościa z szacunkiem.

— Ale...

— Bez dyskusji! — przerwała mu stanowczo siostra. — To jak brzmiało twoje pytanie, które zadałeś pani Vento? — Zofia wyraźnie zaznaczyła słowo pani.

Najwyraźniej starała się wychowywać młodszego brata w poszanowaniu dla każdego niezależnie od stanu jego pochodzenia. Zapewne zachodziła w głowę kim, jest dla hrabiego, siedząca naprzeciw niej kobieta ubrana w zbyt skromną sukienkę, by mogła należeć do arystokracji. Filip westchnął ciężko i jeszcze raz zadał pytanie.

— Wiem — odparła, uprzejmie Miriam. — Właśnie, dlatego przyjechałam do Paryża.

— Chce pani kupić konia? — miała wrażenie, że starszy brat Zofii nie spuszcza z niej wzroku.

— Nie — uśmiechnęła się, lekko opuszczając wzrok. — To hrabia chce kupić konia na wyścigi, a ja mam mu tylko doradzić w zakupie.

— Kobiety nie znają się na koniach — odparował chłopiec.

— Filipie, prosiłam!

— Kiedy to prawda!

— Proszę o wyrozumiałość dla mojego brata — Zofia spojrzała niemal błagalnie na Miriam, a ta uśmiechnęła się w odpowiedzi i skinęła głową.

— Już od dłuższego czasu przymierzam się do kupna jakiegoś zgrabnego konika do dwukołówki dla siostry. Czy pomogłaby mi pani w wyborze?

— Oliverze proszę nie zawracaj głowy naszemu gościowi — zaprotestowała Zofia, patrząc na niego z lekko zmarszczonymi brwiami. On, jednak zbył jej zdumione spojrzenie uśmiechem.

— Moi obaj bracia są nieznośni — westchnęła. — Ponownie proszę o wybaczenie.

— To żaden problem — wraz z uśmiechem na twarzy Miriam pojawił się rumieniec. — Z przyjemnością coś doradzę.

— Widzisz, kochana ale bardzo marudna siostrzyczko — Oliver zaśmiał się wesoło.

Podnosząc filiżankę do ust, Miriam nagle drgnęła przestraszona, bo coś otarło się o jej nogi. Spojrzała w dół i zobaczyła olbrzymiego białego kota. Ten spojrzał na nią błękitnymi oczyma i bez słowa zachęty wskoczył na jej kolana. Zakręcił się, szukając wygodnego miejsca i położył się.

— Morfeusz! Na co ty sobie pozwalasz!? — Oliver ze śmiechem skarcił kota.

— To nic — Miriam odłożyła ostrożnie filiżankę na stolik i zanurzyła palce w miękkiej sierści. Zwierzę cicho zamruczało. — Może tu zostać.

— To bardzo dziwne, ale Morfeusz jest na ogół bardzo nieufny wobec obcych. — Zofia spoglądała z czułością na swojego pupila.

— Najwyraźniej jest wiele prawdy w twierdzeniu, że zwierzęta wyczuwają dobrych ludzi i ich intencje.

Miriam poczuła się dość dziwnie, kiedy zrozumiała, że ma przed sobą kolejnego mężczyznę, który przygląda się jej ze źle ukrywanym zainteresowaniem.

Będąc artystą, Oliver potrafił wejrzeć pod powłokę pozornej nieatrakcyjności. Był wnikliwym obserwatorem i od razu zauważył piękny kolor włosów Miriam, urodziwą linię kości policzkowych i podbródka. Jednak największe wrażenie zrobiły na nim szmaragdowe głębiny jej oczu. Przykuwały uwagę, mieniąc się w zależności od tego pod, jakim kątem pochylała głowę podczas rozmowy.

Zabawiana opowieściami o pałacu i ogrodzie Miriam kompletnie zapomniała o uciekającym czasie. Dzielili się poglądami na najróżniejsze tematy. Od polityki na ploteczkach z królewskiego dworu, skończywszy. Przez kilka chwil zastanawiała się, czy nie wypytać się o pewne zdarzenie z przeszłości, ale zrezygnowała. Nie chciała budzić ciekawości gospodarzy swoimi pytaniami.

Po co budzić duchy przeszłości, za którymi idą tylko smutek i cierpienie — pomyślała, patrząc na rodzeństwo.

Dobrze czuła się w ich towarzystwie.
Zofia była szczera i otwarta. Nie bała się krytyki brata i otwarcie broniła swojej racji. Piękna, mądra i pełna wdzięku. Filip był błyskotliwym chłopcem, ale jego kalectwo sprawiało, że jego humory były ciężkie do zniesienia. Oliver był mężczyzną, w którym mogłaby się z łatwością zakochać. Tak różny od młodszej siostry i brata. Sympatyczny, przystojny o szczerym, pogodnym uśmiechu. Z opowiadań rodzeństwa wywnioskowała, że ciemne włosy i oczy wraz z talentem malarskim odziedziczył po ojcu.

Ciemne oczy... — pomyślała. — Bertuccio! Musi wracać! Choć uciekła w popłochu z kuchni, to nie chciała narażać go, na zamartwianie się jej nieobecnością.

— Ciężko opuszczać mi tak przemiłe towarzystwo, ale muszę już wracać. Zrobiło się bardzo późno.

— Pozwoli pani, że ją odprowadzimy. W tym ogrodzie można się bardzo łatwo zgubić — Oliver podniósł się razem z nią.

— Zgubić się w raju? — uśmiechnęła się do mężczyzny.

— Twierdzi pani, że nasz ogród to raj? — zapytał, kiedy schodzili z tarasu.

— Owszem — Miriam obejrzała się na Zofię, która okrywała pledem drzemiącego na fotelu Filipa. — Mój ojciec twierdził, że ludzie tworzą ogrody po to, by ukoić ból po straconym raju.

— O czym rozmawiacie? — zapytała Zofia, kiedy stanęła obok.

— Pani Vento twierdzi, że nasz ogród to raj.

— Tyle razy cię ostrzegałam, żebyś nie przesadzał przy jego projektowaniu — Zofia żartobliwie skwitowała dumę w głosie brata.

— Nie mam pojęcia co powiedzieć — śmiejąc się, Oliver bezradnie rozłożył ręce.

— Filip zasnął? — zapytała, zaciekawiona stanem najmłodszego brata, kiedy ruszyli plątaniną ścieżek przez ogród.

— Tak. Jeszcze raz bardzo przepraszam za naszego braciszka, ale kiedy zdarzył mu się ten okropny wpadek... on tak bardzo się zmienił.

— Proszę mi wybaczyć, jeśli moje zainteresowanie jest zbyt nachalne, ale co się stało?

— Pół roku temu Filip spadł z konia. Jest sparaliżowany od pasa w dół. — Zofia spojrzała, gdzieś w bok chcąc ukryć cierpienie, jakie zagościło na jej uroczej twarzy. Oliver z czułością pogładził siostrę po ramieniu. — Konie były dla niego całym światem po śmierci naszych rodziców. Kiedy to się stało, kazał sprzedać wszystkie konie, nawet swojego ulubieńca.

— Tak mi przykro — Miriam nie bardzo wiedziała, co może jeszcze dodać, jednocześnie czując się winna. Czasem powinna ugryźć się w język, zanim o coś zapyta. Nie chciała sprawić przykrości tak uroczym ludziom, jakimi okazali się nowo poznani sąsiedzi. Doszli do różanych pergoli.

— Dziękuję za uroczy...

— O tu jesteś kochanie! Zniknęłaś na całe przedpołudnie. Martwiłem się o ciebie.

Natknęli się na Bertuccia. Kochanie? Miriam spojrzała na niego. Miała grać rolę żony, a on najwyraźniej doskonale odnajdywał się w roli męża.

— Chciałabym przedstawić państwu mojego męża. Giovanni Bertuccio Vento — uniosła z dumą głowę. — Bertuccio to państwo Budhon. Zofia i Oliver.

— Mam pecha do pięknych kobiet — Oliver, uśmiechną się do Miriam, a ta w jednej chwili poczuła, jak jej policzki czerwienieją. Ciemne oczy jej męża delikatnie zwęziły się, co nie uszło uwagi Miriam. Zaintrygowało ją to.

Mężczyźni podali sobie dłonie, a Zofia delikatnie skłoniła głowę. Bertuccio nie mógł nie zauważyć urody Zofii. Urocza i delikatna twarz o subtelnych rysach rozjaśniła się w uprzejmym i szczerym uśmiechu. 

Idealna — pomyślał.

— Państwo Budhon zaprosili mnie na ciasteczka i herbatę — poczuła przemożoną chęć wytłumaczenia się ze swej długiej nieobecności. Ujęła delikatnie Bertuccia pod ramię co ten przyjął z niemałym zaskoczeniem i przyjemnością, nie dając jednak tego po sobie poznać.

— Wobec tego w drodze rewanżu zapraszam państwa na kolację.

— Nie chcemy się narzucać.

— Proszę nie odmawiać. Niedawno przyjechaliśmy do Paryża. Chętnie spędzimy czas w miłym towarzystwie.

— Wobec tego dziękujemy za zaproszenie.

Pożegnali się i zniknęli za ścianą zieleni rozgradzającą oba ogrody.
Miriam chciała wysunąć dłoń spod ramienia Bertuccia, ale ten delikatnie ją tam uwięził.

— Puść mnie, proszę.

— Dlaczego?

— Bo cię o to proszę — z początku próbowała się z nim delikatnie siłować. — Puść mnie!

— Nie — najwyraźniej się dobrze bawił.

— Na za dużo sobie pozwalasz! — szarpnęła się, ale tym razem mocniej.

Czuła się jak złapana we wnyki zwierzyna. Jego bliskość i ciepło więziło jej serce jak w potrzasku, ale rozum krzyczał w panice, żeby się wyrwać i uciec. Nie ważne jakim kosztem.

— Myślę, że nie jest to tak wiele kochana... żono — na jego ustach pojawił się pełen przekory uśmieszek.

— Jesteś jak mały chłopiec! Uparty i... — spojrzała na niego i zrozumiała, że obrzucanie go inwektywami nie miało najmniejszego sensu. — Puszczaj!

— Chciałaś dodać uroczy?— przekomarzał się z nią.

— Igrasz z ogniem!

— Naprawdę? — jego oczy skrzyły się rozbawione.

— Zaraz cię kopnę! — zagroziła, a w jej oczach błysnęły zielone iskry złości. Podziałało, bo odsunął się przezornie o krok w tył, patrząc, jak Miriam lekko podnosi dół sukni, zaczyna iść szybkim krokiem w stronę pałacu.

— Zołza — wymruczał, doskonale pamiętając, jak boli kopniak, którym go uraczyła jakiś czas temu.

— Co powiedziałeś?

— Powiedziałem, że się z tobą ożenię.

— Co? — Miriam zatrzymała się wpół kroku i popatrzyła w jego stronę. — Co powiedziałeś?

— A co usłyszałaś? — odpowiedział pytaniem na pytanie. Zobaczył na jej twarzy mieszaninę zdziwienia i niedowierzenia, które sprawiło, że spoważniał.

— Nie żartuj sobie ze mnie w taki sposób — poprosiła cicho.

— Ja nie żartuję Miriam — powiedział z pełnym powagi tonem w głosie.

— Jeśli to zrobisz... — Miriam przez bardzo długą chwilę mierzyła go wzrokiem — to obiecuję, że będę najgorszą żoną pod słońcem — syknęła. Nie czekając na odpowiedz, obróciła się na pięcie i niemal pobiegła do pałacu.

— Jakoś nie mogę w to uwierzyć — uśmiechnął się do siebie. Splótł ręce za plecami i powoli ruszył w ślad za Miriam.

Goście na kolacji?! Oszalałeś! Jestem zmęczony całodniowymi spotkaniami z potencjalnymi klientami — Ludwik skrzywił jakby z bólem. — Marzę, żeby się wykąpać, ułożyć wygodnie w łóżku, poczytać książkę i zasnąć.

— Obiecuję, że nie pożałujesz — Bertuccio uśmiechnął się tajemniczo.

Kilka godzin później Ludwik przypomniał sobie słowa przyjaciela, kiedy przypatrywał się zauroczony kobiecie siedzącej obok niego. Zofia Budhon go oczarowała. Urodą i niewymuszoną uprzejmością. Jej otwarte i inteligentne spojrzenie oczu w kolorze fiołków, mówiło mu, że przy tej kobiecie nigdy, by się nie nudził. Znajdzie w niej partnera do zabawy i do prowadzenia poważnych konwersacji. Zaskakująca i bardzo subtelna. Oprócz tego była usposobieniem zmysłowości i elegancji. Jej suknia o prostym kroju, miała kolor bladoniebieskiego nieba o zmierzchu. Delikatny jedwab oblewał jej ponętną figurę idealnie zaokrągloną we właściwych miejscach. Delikatna, smukła i krucha.

Bezwiednie zacisną swoje olbrzymie dłonie. Czasem w żartach mówił do Bertuccia, że z wyglądu bardziej przypomina wiejskiego parobka, niż arystokratę. Jego rosła sylwetka, wprawiała w nieśmiałość wiele kobiet. Niektóre nawet szeptały za jego plecami, że jest monstrualny i niezgrabny. Z tego powodu nie lubił, gdy mu się zbyt długo przyglądano.

Zofia kilka razy słyszała o hrabim de Saint-Chasseur, ale nigdy nie miała okazji poznać go osobiście. Kiedy on mieszkał w Paryżu, ona przebywała z wizytą u kuzynki w Ameryce. Przyjaciółka, z którą korespondowała w owym czasie, opisała jej w listach niesmaczne plotki o jasnowłosym olbrzymie, rozsiewane po Paryżu przez jakąś kobietę.

Teraz zaskoczona patrzyła na idącego w jej kierunku wysokiego i dobrze zbudowanego mężczyznę. Tak właśnie go sobie wyobrażała: olbrzym w idealnie skrojonym ubraniu prezentował się doskonale i swobodnie. Ten rosły mężczyzna przeciął taras niemal bezszelestnie, wychodząc na spotkanie jej i Olivera. Kiedy siedziała przy kolacji, starała się obserwować go dyskretnie, choć było to bardzo trudne. Oczy w kolorze idealnie czystego błękitu, uśmiechały się do niej, za każdym razem, kiedy na niego spoglądała. Doznała zdumiewającego uczucia, kiedy zmysłowy dreszcz przebiegł przez jej ciało, a wyobraźnia podsunęła jej obraz delikatnie zaciskających się wokół niej muskularnych ramion. Takiego mężczyzny pragnęła. Potężnego i opiekuńczego.

Majowie uważali czekoladę za napój bogów. Do wytwarzania tego świętego naparu używali prażonych i ucieranych ziaren kakaowych zmieszanych z papryczką chili, wodą i skrobią kukurydzianą. Przelewali tę miksturę z naczynia do naczynia, uzyskując w efekcie gęsty, pokryty pianką napój zwany „xocolatl”, czyli gorzka woda.

Nikt nie wie dokładnie, kiedy czekolada trafiła do Hiszpanii. Legenda głosi, że hiszpański konkwistador Hernan Cortés przywiózł czekoladę do swojej ojczyzny w 1528 roku.

W 1615 roku król Francji Ludwik XIII poślubił Annę Austriaczkę, córkę króla Hiszpanii Filipa III, która przywiozła próbki czekolady na dwór francuski, aby uczcić to wydarzenie. W ślad za Francją czekolada wkrótce trafiła do Wielkiej Brytanii, gdzie serwowano ją w elitarnych klubach, tzw. domach czekolady. 

Członkowie rodziny królewskiej oraz przedstawiciele klas wyższych spożywali czekoladę w celach zdrowotnych oraz ze względu na jej dekadencki charakter.

Piękna i Bestia to długa baśń literacka francuskiej pisarki Gabrielle-Suzanne Barbot de Villeneuve, opublikowana w 1740 roku w zbiorze La Jeune Américaine, ou les Contes marins. W 1756 roku ukazała się znacznie skrócona i uproszczona adaptacja baśni de Villeneuve, opracowana dla czytelnika dziecięcego. Większość późniejszych adaptacji oparta była właśnie o ten późniejszy, krótszy tekst. (fragment wikipedi)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro