Epilog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ty włoski ogierze! — wrzasnęła Miriam — Zrób mi jeszcze jedno dziecko, to cię zastrzelę! Rozumiesz?!

Złapała za porcelanowy wazon, spojrzała na męża, ważąc przedmiot w dłoniach.

— Ależ skarbie!

— Ja nie żartuję!

— Nie zrobisz tego! — pogroził jej palcem.

— Jesteś pewien?! — uśmiechnęła się złośliwie, a jej szmaragdowe oczy, błyszczały jak w gorączce.

W ostatniej chwili skrył się za drzwiami, kiedy to piękny, błękitny wazon rozprysnął się na nich w drobne kawałeczki.

— Dobrze, że szybkość mnie jeszcze nie zawodzi — mruknął.

— Co tam się dzieje? — zapytał Ludwik, słysząc huk tłuczonego naczynia. Spojrzał ze zdumieniem na przyjaciela.

— Miriam, chyba zaczyna rodzić.

— Dlatego niszczy porcelanę i grozi ci śmiercią? — zdumiał się.

— A kto zrozumie kobiety? — westchnął filozoficznie. — Idę do kuchni.

— W takiej chwili?

— Rozsądek mi to podpowiada. Poza tym, gotowanie w takich momentach, bardzo mnie uspokaja.

— Tylko żeby cię znów fantazja nie poniosła — roześmiał się, jasnowłosy olbrzym. Bertuccio wykrzywił usta w lekkim grymasie, żartobliwej przygany.

Było to dzień urodzin Pierre'a. Bertuccio nagotował całą górę jedzenia, które później rozdali, by się nie zmarnowało.

— Idziesz ze mną?

— Zaraz przyjdę, tylko sprawdzę, co robią dzieci. Dziwnie cicho jest w ich pokoju.

— Przecież są z Syrianą.

— I to mnie niepokoi. Pani Campiotti pozwala im, wchodzić sobie na głowę i robić wszystko, na co tylko mają ochotę.

— Wybacz jej. Ta gromadka sprawia, że czuje się, szczęśliwą babcią. Zwierzyła mi się wczoraj przy kolacji.

— Hmm... rozumiem.

— Przyprowadź wszystkich do kuchni. Zrobię cannoli z nadzieniem truskawkowym.

Ludwik wydał z siebie pomruk zadowolenia i skierował się do południowej części L'abri.

Miriam pochwyciła rozbawione spojrzenie pani Bazin.

— Matko, ale to pomaga! — westchnęła z ulgą.

Nie miała pojęcia, czemu się wściekła na Bertuccia. Może po prostu musiała dać upust strachowi przed bólem i lękiem, o to czy dziecko, urodzi się zdrowe.

— Widzę, że doskonale pamiętasz moje rady.

— Jakie rady? — Zofia, ze zdumieniem spoglądała, to na jedną to na drugą kobietę.

— Tłuczenie porcelany, pomaga w rozładowaniu nerwów i niepokoju.

— Też muszę spróbować.

— Naprawdę? — zdumiała się Miriam. — Ludwik to przecież anioł.

— Owszem, ale nawet anioł czasem potrafi doprowadzić...

— O Boże! Czy to musi tak boleć? — Miriam nagle złapała się z brzuch.

Zofia z Eloise natychmiast pomogły się jej położyć na łóżku. Urodziła już trójkę dzieci, lecz nigdy z jakiegoś powodu nie pamiętała o tym, że sam poród, to istny koszmar. Zapominała o nim w momencie, gdy pierwszy raz patrzyła na pomarszczoną i zaczerwienioną twarzyczkę noworodka.

— Ty chyba nie mówiłaś poważnie! — Zofia, rozmową starała się odwrócić uwagę Miriam, od coraz częściej pojawiających się bóli porodowych.

— Co? Że to boli czy, że go zastrzelę?

— Nie zastrzeliłabyś swojego męża!

— Skąd ci to przyszło do głowy?! — zapytała Miriam, tak jakby zapomniała, że chwilę temu groziła swojemu małżonkowi.

Wzięła kilka głębokich oddechów, modląc się, by poród trwał jak najkrócej. Jęknęła głośno, gdy poczuła nadchodzącą falę bólu. Na szczęście, Marco urodził się bez żadnych komplikacji, kilka godzin później.

Ludwik i Zofia mieli tylko jedną córkę Vivienne, którą nazywali Złotowłosym Diablikiem. Po długich rozważaniach zgodnie doszli do wniosku, że zadziorny charakterek musiała odziedziczyć po Filipie.

Filip wyrósł na przystojnego jasnowłosego mężczyznę. Nigdy nie odzyskał sprawności w nogach, ale dzięki swojej zawziętości i ciężkiej pracy, ukończył studia botaniczne na Sorbonie, a jakiś czas później objął posadę głównego botanika w Muzeum Historii Naturalnej, przy sławnych ogrodach paryskich Jardin des Plantes. Jego trudny, silny charakter, potrafiła okiełznać tylko jedna osoba, a w której zakochał się ze wzajemnością. Była to Florence. Córka Miriam i Bertuccia.

Colett wyszła za Oliviera. Zamieszkali w Paryżu. Pomimo zgiełku i rozgardiaszu, jaki tam panuje, to ogromne miasto sprawiało, że żyjąc w nim, czuli się szczęśliwi otoczeni rodziną i przyjaciółmi. Syriana, doceniając ogromną pracowitość Colett, najpierw uczyniła ją wspólniczką, a z biegiem czasu przekazała jej całe zarządzanie salonem mody.

Miriam i Bertuccio mieli czwórkę dzieci. Dominika, Florence, Pierra i Marco.

Florence, była niczym lustrzane odbicie matki. Drobna, piękna i energiczna. Doskonale jeździła konno, kochała ogrody i była oczkiem w głowie ojca. Nie chcąc, by w życiu przytrafiło się jej to samo co matce, Bertuccio nauczył Florence, jak skutecznie bronić się przed zbyt natarczywymi zalotnikami.

Trzej Synowie odziedziczyli po ojcu szczupłą sylwetkę, czarne włosy i śniadą cerę, a po Miriam kolor oczu, by urodą, siać spustoszenie w sercach okolicznych dziewcząt.

Dominik miał zadziorny i dowcipny charakter Bertuccia, a to pozwalało od najmłodszych lat, cierpliwie znosić nieustanne złośliwości i psikusy ze strony Vivienne. Przez lata prowadzili ze sobą, ciągłe słowne potyczki, małe wojenki, dogryzając sobie, przy każdej nadarzającej się okazji. Kiedy Dominik wyjechał do Paryża, Vivienne natychmiast pojechała za nim. On studiował geografię, a Vivienne w salonie mody Colett, uczyła się haftu i koronkarstwa. To zajęcie wymagające skupienia i cierpliwości, połączone z żywiołowym charakterem dziewczyny, stanowiło dość niezwykłą mieszaninę. Gdy Dominik kończył trzeci rok studiów, oboje wrócili do L'abri i ogłosili zaskoczonym rodzicom, swoje zaręczyny.

Średni syn Miriam i Bertuccia otrzymał imię po człowieku, który uratował mu życie. Miriam zgodziła się na to, bez wahania, słysząc z opowiadań męża, jak wiele dobrego zrobił ten człowiek dla Bertuccia. Pierre wyrósł na cichego i spokojnego mężczyznę, który od dziecka, każdą wolną chwilę, spędzał z Ludwikiem w Opactwie, poznając tajemnice wyrobu cydru i calvadosu. Ludwik wielokrotnie żartował, że podkradł Bertucciowi młodszego syna. W rodzinnych anegdotach opowiadano sobie, nawet o propozycji adopcji złożonej przez Ludwika, Bertucciowi, przy butelce cydru.

Marco był najmłodszym synem. Rodzice wołali za nim vagabondo, włóczykij lub powsinoga, bo nie potrafił usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Ciekawość pchała go do poznawania świata. Najpierw było to najbliższe otoczenie L'abri. Gdy jako nastolatek nabrał odwagi, zapuszczał się coraz dalej, poznając okolice Vitré, a później dalej i dalej. Z fascynacją wsłuchiwał się w opowieści ojca i marzył, by znaleźć się w tych samych miejscach. Skwapliwie zapisywał nazwy miast i krain, obiecując sobie, że wkrótce je zobaczy. Miriam jako matka zawsze drżała, o bezpieczeństwo syna, bo czasy, w których przyszło im żyć, nie należały do najspokojniejszych. Jednak częste listy z podróży, które od niego otrzymywała, uspokajały zatroskane matczyne serce.

Miriam zawsze powtarzała, że macierzyństwo, jest jak odkrywanie samej siebie na nowo i dlatego, nigdy nie oddała swoich dzieci, pod opiekę niańki. Powoli i cierpliwie, uczyła je szacunku i respektu dla wszystkich. Ludzi, zwierząt i roślin. Choć czasem miała dość całodziennych kłótni i bijatyk, o najdrobniejsze rzeczy, to kochała tę czwórkę z całego serca. A gdy wreszcie zapadała cisza w L'abri, z przyjemnością odpoczywała w ramionach męża.

Bertuccio uwielbiał i rozpieszczał swoje dzieci, o co czasem Miriam, miała do niego pretensje. Tłumaczyła mężowi, że trzeba je kochać, ale z rozsądkiem. Gdy były mniejsze, często zastawała go w pokoju, gdzie spała cała czwórka. Opiekuńczo poprawiał poduszki lub okrywał kadrą zmarznięte ramiona. Swoją matkę bardzo wcześnie stracił, ojca nigdy nie poznał, dlatego otoczył czułą troską rodzinę, którą stworzył wraz z Miriam. Nigdy już wiecej nie zobaczył Italii. Miał świadomość, że to z powodu przewinień, jakie popełnił w przeszłości, będąc najemnikiem. Wiele razy śnił o Florencji, w której się wychował i o uroczej wiosce rybackiej dziadków, gdzie spędził najpiękniejsze chwile dzieciństwa. Tęsknił, za powietrzem wypełnionym aromatem cytryn i za strzelistymi, niczym maszty okrętów, cyprysami, stojącymi wzdłuż dróg. Jednak gdy patrzył na swoją rodzinę, uświadamiał sobie, że tam nie ma już nic, do czego mógłby wrócić. L'abri stało się jego domem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro