Lasek Buloński

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Klub dla dżentelmenów mieścił się w ogromnej rezydencji na przedmieściach Paryża. Ludwik i Bertuccio przeszli przez ogromny, starannie utrzymany ogród. Mężczyźni weszli do przestronnego holu przywitani przez odźwiernego ubranego w granatową liberię. Bertuccio podszedł do stolika, na którym leżała księga. Przesuwając palcem po kartce, czytał wpisy. Jeśli jakiś dżentelmen miał ochotę po fechtować lub poćwiczyć strzelanie, wpisywał swoje nazwisko na specjalnie przygotowane do tego celu listy.

- Witam panie hrabio.

Z Ludwikiem przywitał się Desmond de Dinary. Jego przyjaciel Joachim Clayton, zatrzymał się obok. Ludwik uprzejmie skinął głową.

- Mamy pytanie.

- Słucham.

- Proszę podać cenę.

- Cenę? Nie rozumiem. - Ludwik potrząsnął jasną głową.

- Za konia.

- Jakiego konia?

- Tego, którego pan wystawił w wyścigach. Jest fantastyczny.

- Ta klacz nie jest na sprzedaż.

- Proszę to przemyśleć. Może pan zrobić na jej sprzedaży ogromne pieniądze.

- Mam ich wystarczająco dużo - odparł bez namysłu Ludwik.

- Może jednak się pan zastanowi nad moją propozycją. Pół miliona franków to spora suma jak za coś tak... hmm... brzydkiego.

- Ostatnie słowa, jakie pan wypowiedział, pokazują, jak traktuje pan żywe stworzenia. Pozwala mi to przypuszczać, że owa klacz będzie jedynie zarabiać dla pana pieniądze. Zadam panu pytanie? Co się z nią stanie, kiedy nie będzie mogła już biegać tak szybko, jak pan tego oczekuje?

- Jak to co? Pójdzie do rzeźni - odparł młody mężczyzna. - Przecież nie będę utrzymywał czegoś, co nie będzie mi przynosić dochodu, a jedynie straty.

- Dlatego, moja odpowiedź brzmi; nie, nie sprzedam panu tej klaczy i mam nadzieję, że wyraziłem się w tej materii dość jasno.

- Jest pan bardzo nierozsądny i... - nagle de Dinary urwał w pół słowa, patrząc ponad ramieniem Ludwika.

Bertuccio zmierzył młodych mężczyzn niechętnym wzrokiem. Ci skłonili głowami i zniknęli za drzwiami ogromnego salonu. Ludwik lekko uniósł brwi, patrząc pytająco na Bertuccia.

- Czym ci się narazili?

- Miriam dostała od tych panów zaproszenie.

- Zaproszenie?

- Tak. By zwiedziła stajnie, których właścicielem jest de Dinary.

- Co w tym złego?

- Zostało złożone jako dwuznaczna propozycja.

- Nie dziwię się. Miriam to piękna kobieta i zapewne przydarzy się to jej jeszcze wiele razy.

- Oby nie - wymruczał Bertuccio. - Czego chcieli?

- Kupić Różę.

Spojrzał na przyjaciela i już otwierał usta, by to skomentować, ale Ludwik go uprzedził.

- Przecież obiecałem Miriam, że nikomu nie sprzedam Róży. Poza tym odmowa sprawiła mi ogromną przyjemność.

- Dobry z ciebie człowiek? - Bertuccio poklepał Ludwika po ramieniu.

- Wiem i staraj się tego nie rozpowiadać wszystkim dookoła. - Ludwik skrzywił lekko usta w łobuzerskim uśmiechu.

Dziś jego ciało stanowczo domagało się intensywnego ruchu. Fechtowanie nie było jego mocną stroną. Wolał strzelanie lub stające się coraz modniejsze wśród francuskich dżentelmenów podnoszenie ciężarów. Przed treningiem, nigdy nie jadał obfitych śniadań. Zwykle wypijał kawę, którą przygotowywał mu Bertuccio, i to wystarczało na całe przedpołudnie.

Bertuccio wszedł do przestronnego pokoju, który zajmował Ludwik. Cicho zamkną za sobą drzwi. Każdy dżentelmen należący do klubu posiadał takowy. Tu mógł się przebrać, przygotować broń do ćwiczeń lub odpocząć. Ludwik stał w drzwiach wychodzący na taras ciągnący się wzdłuż ściany budynku i obserwował dwóch młodych mężczyzn szykujących się do treningu szermierczego. Hrabia niemal natychmiast zauważył zmarszczone brwi i niepokój w oczach przyjaciela.

- Duvall? - zapytał, czując, jaka będzie odpowiedź.

- Gdybym cię nie znał, to zapytałbym, czy nie jesteś wróżką. - Bertuccio przeczesał palcami włosy.

- Spodziewałem się tego.

- Będzie próbował cię upokorzyć, za przegarną na wyścigach.

- Za to i za kogoś jeszcze.

- Pani Budhon?

Ludwik skinął tylko głową na potwierdzenie.

- Duvall jest bardzo dobrym szermierzem.

- Tak słyszałem - odparł Ludwik obojętnie.

Bertuccio otworzył szafę, w której trzymano prywatną broń hrabiego używaną w treningach. Wiszące na kolkach szpady błysnęły złowieszczo w blasku dnia.

- Z przyjemnością cię zastąpię.

- Dziękuję bardzo, lecz nie skorzystam z twojej propozycji. Wiem, że nie najlepszy jestem w fechtowaniu, ale poradzę sobie.

- Jesteś pewien? Baron będzie próbował zamienić sparing w pojedynek.

- On nie będzie próbował, on to zrobi - odparł Ludwik.

Pewność, jaką Bertuccio usłyszał w głosie przyjaciela, sprawiła, że obrócił się do niego.

- Będzie robić wszystko, by cię zranić.

- Zdaję sobie z tego sprawę.

- Nie ryzykuj bez powodu życiem.

- Wiesz, że byłoby tak, gdyby nie okoliczności.

Bertuccio doskonale wiedział, co ma na myśli Ludwik.

- Dziękuję, że się o mnie martwisz.

- Ja? Nie. Ale pomyśl o pewnej uroczej damie z fiołkowymi oczyma.

- Jest piękna. - Ludwik, lekko się uśmiechnął na wspomnienie o Zofii. - Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, na myśl o tym, że pojedzie z nami do L'abri. Chciałbym podzielić się z nią swoimi pomysłami na zagospodarowanie opactwa. Chcę pokazać jej sad, zabierać na spacery i pikniki.

- Już dawno nie byłeś taki ożywiony. - Bertuccio zdjął z kołka jedną ze szpad i zwarzył ją w dłoni.

- To prawda... - zawahał się lekko.

- Czas twojej żałoby już dawno minął. Teraz bądź szczęśliwy.

- Pani Budhon ma wszystko. Inteligencję, majątek, pozycję i... oszałamiającą urodę.

- Martwi cię jej uroda? - Bertuccio spojrzał na niego zdumiony.

Ludwik nie chciał wspominać głośno o Elrid, ale Bertuccio w sekundę poją, kogo jego przyjaciel ma na myśli.

- Nigdy więcej nie zawracaj sobie głowy tamtą kobietą. Nie jest jego warta. - Ludwik usłyszał w jego głosie coś na kształt przygany.

- Prawie nas poróżniła.

- To prawda, ale na szczęście się jej to nie udało. - Szpada, którą trzymał w dłoni Bertuccio, ze świstem przecięła powietrze. - Moja matka zawsze mi powtarzała, że jeśli przychodzi do nas szczęście, to trzeba je jak najszybciej pochwycić. Spójrz na mnie. Najlepszym lekarstwem na zawód miłosny jest miłość.

- Nie jestem Włochem - westchnął hrabia.

- To dla ciebie jest powód, by się nie zakochać?

- Ja już jestem zakochany.

- Pani Budhon to nie tylko piękna kobieta. Jest też inteligentna. Jeśli nie będzie tobą zainteresowana, to da ci to do zrozumienia. Stanowczo odrzuci twoje zaloty i nie będzie dawać ci fałszywych złudzeń. Jednak z tego, co zauważyłem, nie jesteś jej obojętny.

- Strasznie jesteś dziś gadatliwy - mruknął Ludwik, jednocześnie czując nadzieję i pocieszenie, jakie wniosły słowa Bertuccia w jego serce.

Wiedział, że Zofia darzy go sympatią i jest wdzięczna za zaproszenie do L'abri, ale o czymś więcej, zdawało mu się, że może tylko pomarzyć.

- Pozwól mi cię zastąpić. - Ludwik usłyszał w głosie Bertuccia niemal błaganie.

- Nie.

- Dlaczego?

- Bo za dobrze byś się przy tym bawił.

- Ja? - Bertuccio udał zdziwienie.

Ludwik nie jeden raz obserwował niezwykle zdolności Bertuccia we władaniu szpadą i znacznie cięższym rapierem. Potrafił dawać cenne, a czasami bolesne nauczki swoim przeciwnikom.

- Jesteś doskonałym szermierzem i wiem, że poradziłbyś sobie z nim w przeciągu kilku minut, ale to moje zadanie.

- Dlatego powinieneś być ostrożny.

- I ciebie narażać?

- Jestem od tego, by cię chronić.

- Owszem, tak było na początku, ale teraz - Ludwik spojrzał na Bertuccia. - Nie mogę wyobrazić lepszego przyjaciela, dlatego nie mogę pozwolić, na to, byś nadstawiał za mnie głowę.

- Powiedz jeszcze, że mnie kochasz, a popłaczę się ze wzruszenia. - Bertuccio zabawnie przewrocił oczyma.

- Od kochania ciebie jest Miriam. A tak poważniej, to chcę być honorowy.

- On nie będzie.

- Zdaję sobie z tego sprawę.

- Chcesz go jeszcze bardziej upokorzyć?

- Zrobię, co będzie trzeba - odparł twardo Ludwik.

Ludwik pojawił się w miejscu sparingu punktualnie. Spóźnienie się na trening byłoby okazaniem braku szacunku dla przeciwnika. Baron był już na miejscu.

- Masz jeszcze chwilę. Powiedz sędziemu, że boli cię ramię - nalegał Bertuccio.

- Nie - odparł stanowczo Ludwik, zakładając na tors skórzany plastron, który miał go chronić przed potencjalnymi obrażeniami. Założył rękawicę, a Bertuccio podał mu szpadę i maskę szermierczą. Spojrzał jeszcze raz na Ludwika, ale ten tylko uśmiechnął się i zasłonił twarz.

Po wejściu na pole szermiercze baron nawet nie czekał na komendę, jaką musiał wydać sędzia i tak jak przewidział, to Ludwik niemal natychmiast go zaatakował. Hrabia gestem dłoni powstrzymał sędziującego mężczyznę przed przerwaniem sparingu.

Bertuccio z uwagą i napięciem przyglądał się ścierającym się ze sobą przeciwnikom. Lekko wykrzywiał twarz, kiedy widział drobne niedociągnięcia w pracy nóg Ludwika i głośno wraz z innymi widzami wyrażał oburzenie, kiedy baron starał się trafić hrabiego w nieosłonięte plastronem części ciała. Z uwagą obserwował każdą obronę przyjaciela i natarcie. Był zadowolony z tempa i szybkości, z jakimi odparowywał pchnięcia zadawane przez barona. Dookoła walczących zbierał się coraz większy tłum gapiów. Przerywali własne treningi i dołączali do reszty widzów. Wymieniali ze sobą zasłyszane plotki i domysły o przyczynie wzajemnej animozji pomiędzy dwoma walczącymi mężczyznami. Mówiono olbrzymiej sumie pieniędzy przegranej na wyścigach i walce o względy pięknej pani Budhon.

Po kolejnym celnym trafieniu Ludwika, baron nagle zatrzymał się i zdjął maskę ochronną. Bertuccio z niepokojem przyglądał się czerwonej od wysiłku twarzy. Nie spodobało mu się to.

- Czy coś się stało? - zapytał Ludwik, odsłaniając twarz. Uznał, że jest to zakończenie sparingu.

Baron nie odpowiedział, tylko zaatakował hrabiego. Ludwik zrobił unik, ale głownia szpady rozdarła mu policzek. Gwar i głosy oburzenia wybuchły na polu treningowym. Jeden z elegancko ubranych młodzieńców krzyczał coś o braku honoru i groził donosem do samego króla. Bertuccio zobaczył błysk gniewu w oczach Ludwika. Musiał zareagować. Pojawił się nagle przed baronem, który szykował się do kolejnego ataku. Bertuccio złapał go za ramię i boleśnie je, wykręcając, wytracił mu szpadę z dłoni.

- Ona będzie moja! - wrzasną do Ludwika, usiłując wyrwać się ze stalowego uścisku Bertuccia.

- Nie. - Ludwik podszedł do barona. - Nigdy nie pozwolę ci na to, byś po raz drugi odebrał mi kobietę, którą kocham. - Przeciągle spojrzał na pogrążonego w amoku mężczyznę. - Hmm... ty nie rozumiesz, o czym mówię.

- Nie mam pojęcia! - Bladozielone oczy rozszerzyły się z zaskoczenia, kiedy nagle zrozumiał, że człowiek stojący naprzeciw szuka zemsty.

- Ludwiku, nie! - Bertuccio pokręcił głową. - To nie czas na to.

Hrabia spojrzał na przyjaciela. Nie łatwo było mu się oprzeć pokusie. Chciał powiedzieć baronowi, kim jest i dlaczego go tak upokarza, ale zaufał instynktowi Bertuccia. Zrobi to innym razem.

Zgrzyt kamyków pod butami sprawił, że Zofia nerwowo zerwała się z krzesła. Wieści, jakie przyniósł do domu Oliver, przeraziły ją. Wypełniły niepokojem, którego nie potrafiła utrzymać w ryzach. Niemal całe przedpołudnie nerwowo chodziła, to po salonie, to po tarasie wyglądając na ścieżkę, którą zwykle w gościnę przychodził hrabia. Wreszcie ku jej uldze zobaczyła wchodzącego na taras jasnowłosego olbrzyma.

- Ludwiku! - podbiegła do niego. - Nic ci nie jest!? O Boże! Zranił cię! - Ze zgrozą patrzyła na jego policzek. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, objęła jego twarz dłońmi. Były cudownie chłodne, co sprawiło ogromną ulgę jego okaleczonej skórze.

- To nic takiego. Tylko mnie drasnął - wymruczał, zachwycony jej reakcją.

- Nie mów tak! Ten człowiek jest nieobliczalny! Mógł cię zabić! -- patrzyła z przerażeniem na niego.

- Nie miałem pojęcia, że tak bardzo obchodzi panią moja osoba. - powiedział, obejmując jej dłonie swoimi i całując czubki jej palców.

- Proszę mi wybaczyć mój brak taktu i nachalność. - Spojrzała mu w oczy. Zobaczył w nich wstyd i zakłopotanie.

- Brak taktu? Zapewniam z całego serca, że w pani zachowaniu nie ma nic nachalnego. Jest tylko przyjemna świadomość tego, że jest osoba, która się tak bardzo o mnie troszczy.

Nieprzerwanie patrzyła mu w oczy. Tak bardzo chciał ją pocałować, ale bał się, że spłoszy ją tak nieprzemyślanym krokiem. Lecz Zofia wciąż nie odwracała wzroku. Miał wrażenie, że wsparła się o niego mocniej i czekała. Patrzył zachwycony, jak na jej twarz pada łagodny blask słońca, przedzierającego się przez zieleń nad ich głowami. Może tak zaryzykować? Przybliżył lekko twarz w stronę jej ust. Zofia przymknęła powieki, a jej wargi delikatnie rozchyliły się w oczekiwaniu na pocałunek.

- Zofio! Gdzie jesteś?

Głos Olivera podziałał na nich jak kubeł lodowatej wody. Natychmiast się od siebie odsunęli.

- Och! Proszę mi wybaczyć. Nie miałem pojęcia, że nas pan odwiedził.

Wystarczyło mu tylko jedno spojrzenie na siostrę i jej zarumienione policzki, by zrozumieć, że pojawił się w nieodpowiednim momencie.

- Witam. - Ludwik, skinął głową.

- Chciałem tylko zapytać o dzień pana wyjazdu z Paryża.

- Mam jeszcze kilka spraw do zamknięcia i rozmowę z prawnikami, ale nie zajmie mi to więcej niż trzy dni.

- Tak bardzo chcesz się mnie pozbyć z domu, braciszku? - zapytała Zofia, kiedy ochłonęła.

- Nie - Oliver, roześmiał się. - Chciałbym zapytać pan hrabiego, czy Filip mógłby zabrać ze sobą Serafina?

- Serafina?

- Tak. To ten biały kuc, którego zakup doradziła nam pani Vento. Filip go tak nazwał. Powiedział, że bez niego się nigdzie nie ruszy.

- To prawda - Zofia potwierdziła słowa brata. - On niemal całe dnie spędza w stajni, a Miriam obiecała mu, że dla niego zaprojektuje specjalne siodło, by mógł jeździć wierzchem.

- Filip będzie musiał zrozumieć, jeśli nie zechce pan zabrać konia, który z pewnością będzie spowalniał podróż.

- To nie będzie żaden kłopot. Jeżeli Filip pragnie go zabrać ze sobą, to nie stanowi to dla mnie problemu - odparł, chwytając wzrokiem pełne wdzięczności i szczęścia spojrzenie Zofii.

Miriam kręciło się w głowie od natłoku kolorów, zapachów i wrażeń. Za dwa dni mieli wybrać się w drogę powrotna do Bretanii i dlatego Bertuccio postanowił zrobić zakupy. Chciał zaopatrzyć się w egzotyczne przyprawy i dodatki, których zaczęło brakować mu w kuchni. Stał obok straganu z rzeźbionymi figurkami świętych i oglądał jedną z nich.

- Kto to? - zapytała, z ciekawością, przyglądając się rzeźbie.

- To święty Wawrzyniec. Patron kucharzy, piekarzy, bibliotekarzy, ubogich i mógłbym tak wymieniać bez końca - uśmiechnął się mrużąc ciemne oczy.

- Ta krata u jego stóp. Co to?

- To żelazny ruszt.

- A po co mu on?

- Legenda głosi, że naraził się namiestnikowi rzymskiemu, który nakazał go rozciągnąć na żelaznej kracie, podgrzewać i piec go na żywym ogniu. Wawrzyniec miał wtedy powiedzieć: Widzisz, że moje ciało jest już dosyć przypieczone. Obróć je teraz na drugą stronę.

- Och - Miriam zamrugała powiekami, patrząc na niego zaszokowana opowieścią.

- To tylko legendy - Bertuccio roześmiał się, widząc jej minę. - Pomyślałem, że przyda mi się w kuchni taki święty do pomocy.

- Nie miałam pojęcia, że lubisz takie rzeczy.

- Jestem Włochem, a Włosi lubią otaczać się patronami i boskimi opiekunami.

- To urocze - uśmiechnęła się, zakładając kosmyk kasztanowych włosów za ucho.

Jego żona wyglądała pięknie w prostym stroju. Szeroka, suto marszczona spódnica, jedwabny, haftowany gorset ładnie podkreślający talię, a pod nim koszula z delikatnego płótna, sprawiały, że Miriam wyglądała jak urocza mieszczanka, za którą obejrzy się na ulicy każdy mężczyzna. Jej kasztanowe włosy poprzeplatane wstążkami wiły się dookoła rozświetlonej radością twarzy. Bertuccio nie mógł oderwać od niej wzroku, kiedy tak chodziła od straganu do straganu i błyszczącym oczyma przyglądała się rozłożonym na nich towarom.

Miriam wypatrzyła na sąsiednim straganie wspaniały krwistoczerwony jedwab. Pomyślała, że do kruczoczarnych włosów Colett, będzie idealnie pasował. Nie oglądając się na cenę, kupiła kilka metrów. Wiedziała, że jej przyjaciółka stworzy z tego materiału piękną suknię. Bertuccio z uznaniem pochylił głowę nad jej wyborem. Dalej zobaczyła piękny, kałamarz, pióro i notatnik oprawiony w elegancko wyprawioną skórę. Pomyślała o pani Bazin. Przygryzła lekko wargę. Z pewnością taki prezent, by ją zaskoczył. Może i nie zbyt za sobą przepadały, ale Miriam postanowiła zrobić jej prezent.

Bertuccio zerknął za siebie. Jego uwagę przykuło dwóch mężczyzn stojących u zbiegu uliczek. Miał dziwne wrażenie, że im się przyglądają.

- Coś się stało? - zapytała, widząc jego lekko zmarszczone brwi i skupiony wzrok na jednym punkcie. Podążyła spojrzeniem w stronę, w którą patrzył, ale zobaczyła tylko przepływający przez ulice tłum.

- Nic, czym byś musiała zawracać sobie głowę - odparł, zatrzymując młodego chłopaka, który niósł na tacy soczyste połówki brzoskwiń. Wybrał jedną z nich i podał Miriam.

- Dziękuję - uśmiechnęła się wdzięcznie do niego.

Wgryzła się w rozgrzany słońcem owoc. Słodki sok popłynął jej po palcach, wiec odruchowo je oblizała, łapiąc głodne spojrzenie Bertuccia. Miała wrażenie, że najchętniej sam by to zrobił. Delikatny dreszcz przebiegł jej po skórze. Uśmiechnęła się do niego, ale zaraz szybko obróciła głowę, by nie zauważył jej zarumienionej twarzy. W nocy było inaczej. Ciepłe światło z kominka i ciemność za oknem sprawiały, że to wszystko, co zdarzyło się pomiędzy nimi, było namiętne, cudowne i bardzo intymne. Tak, mocno zapadające w pamięci. Przywoływała te wspomnienia niemal w każdej chwili, kiedy tylko była sama. Nie mogła zaprzeczyć sama sobie, że ich rozpamiętywanie sprawiało jej ogromną przyjemność. Jednak w świetle dnia czuła zażenowanie i wstyd swoją śmiałością.

- Mam dla ciebie niespodziankę.

- Niespodziankę? - spojrzała, na niego zdumiona. - Jaką?

Bertuccio delikatnie objął ją ramieniem w pasie.

- Zrobimy sobie piknik w Lasku Bolońskim.

- Piknik?

- Tak - odparł i cicho się śmiejąc, pociągnął ją za sobą.

Obok powoli popadającej w zapomnienie katedry Notre Dame*, czekał powóz. Z kozła zeskoczył Aleksander i lekko się kłaniając, otworzył przed Miriam drzwiczki od powozu. Chwilę później Miriam z ciekawością oglądała efektownie ozdobione fasady paryskich kamienic. Z uśmiechem przyglądała się potężnym budynkom Luwru*, który mijali. Podziwiała z otwartymi ustami fasadę i wzdychała z zachwytu, widząc piękną zdobiącą front budynku kolumnadę. Kiedyś mieszkali w nim królowie, później artyści, kurtyzany, a nawet szajki złodziejskie. Wszystko to jednak zmienił Napoleon. Na jego rozkaz odbudowano chylący się ku ruinie pałac.

Po dwudziestu minutach znaleźli się na obrzeżach parku. Zostawili zakupy, a Bertuccio wziął ciężki kosz piknikowy. Znaleźli urocze miejsce pod gałęziami wierzby płaczącej, która dawała przyjemny cień. Bertuccio rozłożył gruby koc na miękkiej krótkiej trawie. Miał nawet niewielką poduszkę, której widok podniósł brwi Miriam w zdumieniu. Ten mężczyzna potrafił o wszystko zadbać. Królewskim gestem zaprosił ją, by wygodnie się rozsiadła, co uczyniła z największą przyjemnością. Była zmęczona długim spacerem i lawirowaniem pomiędzy straganami. Trzewiki od pani Campiotti były bardzo wygodnie, ale pomimo wszystko lekko ją cisnęły, bo założyła je dziś po raz pierwszy.

Niemal natychmiast zapomniała o bolących stopach i poczuła głód, kiedy zobaczyła przysmaki wyciągane z koszyka przez Bertuccia. Była tam pasta z młodej fasolki z kolendrą, sałatka z pieczonych letnich warzyw, pierś z kurczaka w kremowym sosie ze szpinakiem i suszonymi pomidorami. Tarta migdałowa z czerwonymi porzeczkami. Lemoniada, różowe, prowansalskie wino, bagietki i fougasse, jej ulubione placki, ozdobnie pocięte na wzór pszenicznych kłosów, paszteciki z greckim serem i czarne oliwki.

Po zjedzonym posiłku złożyli puste naczynia do koszyka. Miriam rozleniwiona dobrym jedzeniem, przyjemnym chłodem bijącym od jeziora, podłożyła sobie poduszkę pod plecy i oparła się o pień drzewa, podkulając nogi. Zerkała na Bertuccia który rozpiął kamizelkę i rozwiązał fular. Wyciągnął przed siebie nogi i wygodnie ułożył się w zagłębieniu, jakie utworzyło jej ciało, wtulając się w nią. Zaskoczona jego zachowaniem przez chwilę nie wiedziała co, ma zrobić z rekami. W końcu i nieśmiało jedną położyła na jego piersi, a palce drugiej zanurzyła w jego włosach. Były geste i miękkie. Przeczesała je, a jej małżonek cicho zamruczał z zadowolenia.

Przez bardzo długą chwilę obserwowali łódki pływające po jeziorze. Siedziały w nich wykwintnie ubrane damy osłonięte przed słońcem niewielkimi parasolkami, a eleganccy panowie krzepko wiosłowali, starając się zaimponować swoim współpasażerkom. Bertuccio z rozbawieniem oglądał ich twarze zaczerwienione od wysiłku.

- Powiedz mi coś o sobie - poprosił.

Miriam zaskoczona spojrzała na przytulonego do niej mężczyznę.

- O sobie?

- Tak. O sobie. - Przykrył dłoń leżącą na jego piersi swoją i delikatnie gładził ją kciukiem.

- Ale co? - lekko wzruszyła ramionami, jednocześnie ciesząc się z delikatnej pieszczoty.

- Choćby to, gdzie się urodziłaś?

- Tu w Paryżu - powiedziała, cicho. Mój ojciec pochodził ze Szkocji. Zamieszkał w Paryżu i tu się ożenił.

- Bardzo oszczędnie o sobie opowiada - pomyślał. Zerknął na jej twarz.

- Jesteś pół Angielką?

- Szkotką.

- Jaka to różnica?

- Ogromna. Spróbuj nazwać Szkota, Anglikiem, a skończy się to dla ciebie bardzo źle.

- Naprawdę? Czym? - Bertuccio lekko uniósł brwi.

- Możesz skończyć z nożem w sercu, jeśli trafisz na wyjątkowo krewkiego Szkota.

- Dziękuję za ostrzeżenie - wymruczał. - Mam nadzieje, że nigdy na takowego nie wpadnę.

- A ja?

- Ty?

- Na szczęście dla ciebie jestem tylko pół Szkotką.

- No tak. Nieokiełznana, kopiesz jak koń lub syczysz jak żmija.

- To nie prawda!

- Oczywiście, że to prawda - zaśmiał się radośnie.

- Och ty! - Zepchnęła go z kolan.

Bertuccio śmiejąc się, chwycił ją w ramiona. Ogarnął wzrokiem jej twarz, dłużej zatrzymując się na jej oczach. Łagodny cień padający na jej twarz sprawił, że były w kolorze głębokiego lazuru.

- Mówiłem ci już, że masz piękne oczy?

- Jeszcze nie - wyszeptała, zdumiona jego niezwykłym zuchwalstwem. - Ojciec mówił, że kolor moich oczu jest dziedziczny w naszej rodzinie.

- Masz tu rodzinę?

- W Paryżu? Nie. Zawsze, kiedy mi to powtarzał, mówił o Szkocji. Twierdził, że pochodzę z bardzo szanowanego rodu.

- To interesujące - wyszeptał i musnął pocałunkiem jej usta.

- Co robisz!? - rozejrzała się na boki spłoszona. - Ludzie na nas patrzą!

- Przeszkadza ci to.

- Troszkę.

- Wybacz, ale nie mogłem się powstrzymać. Twoje usta smakują wyjątkowo. - Po raz drugi ją pocałował. - No widzisz. To jest silniejsze ode mnie.

- Czyli to moja wina? - przymrużyła oczy, przyglądając mu się z lekką podejrzliwością.

- To, że jesteś posiadaczką wyjątkowo smakowitych ust? Owszem. - Kolejny miękki pocałunek znalazł miejsce na jej wargach.

Nie potrafiła się mu oprzeć i nieśmiało go oddała. Wargi całującego ją mężczyzny były łagodne i czule. Te pocałunki w niczym nie przypominały tych, którymi obdarował ją dwie noce temu.

- Podejrzewam, że ich całowanie stanie się moją pasją, którą z przyjemnością będę zajmował się do końca życia.

- To dość śmiała deklaracja.

- To obietnica nie deklaracja, kochanie i jest to doskonały moment na...

- Mamy gości. - Miriam spojrzała ponad jego ramieniem.

- Gości? Jakich gości? - zmarszczył brwi i obrócił głowę.

Na brzeg jeziora wyszły dwa łabędzie. Potężne białe ptaki, dostojnie wyglądające na wodzie, po lądzie poruszały się dość niezdarnie. Dopiero teraz zauważył, że zostali sami, a one najwyraźniej uznały, że to przy nich znajdą kilka smacznych okruchów chleba. Bertuccio, przyglądał się im z wyraźną niechęcią.

- Boisz się łabędzi? - zapytała.

- Ja? Nie! - zaprzeczył. - Nie boję się, ale nie mam ochoty tak przyjemnego popołudnia, zakończyć z syczącą bestią na karku.

- A przydarzyło ci się już coś takiego? - zapytała rozbawiona.

- Na szczęście jeszcze nie.

- Zostały jeszcze jakieś kawałki bagietki. Proszę, podaj mi je. Pójdą za mną do wody.

Podniosła się z pledu, a Bertuccio podał jej niewielką ściereczkę, w którą były zawinięte resztki pieczywa. Wyjęła z nich kilka kawałków i rzuciła przed ptaki, zyskując tym ich zainteresowanie i odciągając je od Bertuccia. Ptaki weszły do wody, a Miriam zaczęła je karmić okruchami z ręki.

Bertuccio włożył sobie poduszkę pod plecy, oparł się o pień drzewa, obserwując, z przyjemnością swoją małżonkę. Jego ręką powędrowała do niewielkiej kieszonki przy kamizelce. Ukrył w niej atlasowy woreczek, w którym miał bardzo cenną rzecz. Był nim szafir otoczony srebrnym ośmiokątem przypominającym kompas. Kamień był dla niego symbolem miłości, piękna i harmonii, a kompas przypominał mu o tym, jak wiele dróg musiał przejść i ile przeciwności pokonał, żeby znaleźć kobietę, której zamierzał się oświadczyć. Zerknął w jej stronę i uśmiechnął się do siebie, czując pod palcami kształt pierścionka. A mógł być w tej chwili w tylu innych miejscach na świecie. Łaskawy los przywiódł go w to miejsce, gdzie mógł cieszyć się widokiem kochanej kobiety.

Miriam rzuciła kilka kawałków pieczywa do wody i zerknęła w stronę Bertuccia. Niby niedbale oparty o drzewo sprawiał wrażenie rozluźnionego i zadowolonego. Oczyma wyobraźni zobaczyła, jak pochyla się nad nim i całuje. Niemal czuła zamykające się dookoła niej mocne ramiona i ciepły zapach skóry. Przecież może teraz wstać, podejść do niego i zrobić to, o czym myśli będąc pewna, że on nie będzie miał nic przeciwko temu.

Tępe uderzenie w dłoń przywróciło ją do rzeczywistości. To łabędzie dopominały się o kolejną porcję bagietki.

Katedra Notre Dame w Paryżu - to najsłynniejsza świątynia gotycka odwiedzana w stolicy Francji. Ma ona bardzo burzliwe losy. Położona na wyspie była budowana niemal dwieście lat. W czasie rewolucji francuskiej zastanawiano się nad jej zniszczeniem, jako że była symbolem wpływów Kościoła katolickiego tak znienawidzonego przez rewolucjonistów. Przez wszystkie lata była powoli niszczona i dewastowana. Dopiero w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku przystąpiono do jej restauracji, a to za sprawą Wiktora Hugo i jego powieści Katedra Marii Panny w Paryżu, w której opisał historię garbatego dzwonnika.

Luwr - w początkowym okresie jego istnienia, pełnił funkcję warowni obronnej. W miarę rozrastania się Paryża, linia murów obronnych zmienia się i Luwr staje się elegancką rezydencją królów. W czternastym wieku Katarzyna Medycejska nakazała wybudowanie kolejnego pałacu obok Luwru nazwanego Tuileries Oba palace w późniejszych latach zostały ze sobą połączone. W szesnastym wieku, kiedy Luwr opuszcza Ludwik XIV i przeprowadza się do Wersalu, pałac chyli się ku ruinie. Po rewolucji francuskiej Luwr stał się słynnym muzeum.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro