Odkupienie winy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jechała drogą w stronę opactwa. Do powozu zaprzęgła uratowaną klacz, która dreptała spokojnie, ciągnąc niewielki wózek. Rany na jej zadzie zabliźniły się tak samo szybko, jak ta we wnętrzu dłoni Miriam. Zamyślona spoglądała na powoli przybliżające się ruiny opactwa.

Z klaczą było już lepiej. Zaczęła chodzić na łąki. Miriam zauważyła, że wraz z Gideonem pasą się koło siebie, w znacznej odległości od stada. Później zrozumiała, że Gideon chroni ją przed zębami Khery i kopytami Czandry, którym nowa mieszkanka stajni najwyraźniej nie przypadła do gustu.

Kiedy wydała polecenia stajennym jechała do pracy w opactwie, gdzie miała ręce pełne roboty. Rozmyślała nad projektem ogrodu we wnętrzu kościoła. To był wspólny pomysł jej i Ludwika. Chcieli stworzyć przytulny kąt dla gości, w którym ci mogliby odpoczywać i delektować się trunkami stworzonymi przez hrabiego.

Wiozła sadzonki róż, które miały piąć się po ścianach kościoła i specjalnie przygotowanych do tego pergolach.
Ludwik planował zbudować niewielki wodospad, we wnętrzu budynku, do którego wodę by transportowano kamiennym rurociągiem z jeziora. Chciał, by woda leniwie spływała z niewielkiej wysokości, po jednej ze ścian. Uważał, że to przysporzy większego uroku temu miejscu. Miriam zachwycił ten pomysł. Cieszyła się już na samą myśl, o tym, jak piękne rośliny będzie mogła wyszukać, by ozdobiły sadzawkę pod wodospadem.

Dodatkowa praca w opactwie sprawiła, że brakowało jej czasu na pracę w ogrodzie, ale się nie skarżyła. Zawsze układała plan dnia tak, by wszystko móc doglądnąć i przypilnować.

Poranne słońce świeciło jej prosto w oczy. Musiała osłonić twarz, by przyjrzeć się trzem mężczyznom idącym drogą w jej stronę. Nie znała ich.

Pewnie to ludzie chętni do pracy w sadzie — pomyślała i pogrążyła się w dalszych rozmyślaniach.

Kończyła pracę bardzo późno, więc od tego pamiętnego wieczoru nie widziała Bertuccia ani razu. Martwiła się i miała wyrzuty sumienia za to, jak go potraktowała. Lecz on też nie był bez winy. Ta rozterka przyprawiała ją o ból głowy. Raz chciała pójść do kuchni i go przeprosić, za tego kopniaka, a za moment zrezygnowała, ale nie z powodu nieśmiałości. To on... och, już samo rozpamiętywanie tego, co zdarzyło się tamtego wieczoru sprawiało, że tak dziwnie i przyjemnie cierpła jej skóra na całym ciele. Znów to poczuła. Ten intymny, miękki dreszcz.

Może gdyby była inna i gdyby mu uległa, to nie miałaby teraz takich rozterek. Przecież Colett doradzała jej flirt, ale czy znalazłaby w sobie tyle odwagi? Przecież ona nie miała o tym pojęcia. Nigdy tego nie robiła.

Życie nigdy jej nie rozpieszczało. Czasem wydawało jej się, że jest tylko częścią jakiegoś tła, nic nieznaczącym drobiazgiem. Mężczyźni raczej nie padali przed nią na kolana, by wielbić jej urodę, czy zalety umysłu. Dlatego zachowanie Bertuccia wprawiło ją w... zakłopotanie. Bo co mogło być w niej takiego interesującego? Jednak w ciągu tych wszystkich tygodni, od kiedy go znała, dotykał jej częściej, niż inni mężczyźni przez całe jej życie. Zauważyła coś jeszcze. Coraz śmielej zaczęła marzyć do poduszki o jego ciepłych dłoniach i pocałunkach, które do tej pory czuła na szyi i twarzy. Nagle wóz zatrzymał się, a to wyrywało Miriam z zamyślenia.

— No patrzcie! Czy to przypadkiem nie jest moja kobyła?

Spojrzała przed siebie. Wóz zatrzymał jeden z trzech mężczyzn, których zauważyła jakiś czas temu, na drodze prowadzącej do opactwa. Wszyscy trzej byli ubrani w ciuchy, których czasy świetności już dawno mineły. Jeden z nich trzymał w ustach niedopałek cygara, który wędrował niespokojnie z jednej strony na drugą.

Serce zakołysało się w jej piersi nieznośnie mocno i ze strachem. Była sama na pustej drodze. Nie miała szans wyjść cało z fizycznej konfrontacji z tymi mężczyznami.

— Przepuść mnie panie! — mimo to starała się, by jej głos brzmiał pewnie i mocno.

— Przepuścić? Najpierw odzyskam swoją własność, a co do reszty... to zobaczymy.

Jego spojrzenie nie spodobało się Miriam. Krzyknęła głośno, kiedy jeden z mężczyzn gwałtownie ściągnął ją z wozu. Uderzyła kolanami o ziemię, wywołując, ich nic dobrego niewróżący śmiech. Została poderwana z ziemi i nagle krew zastygła jej w żyłach, a żołądek podszedł do gardła, kiedy poczuła jak ten, który ją postawił na nogi, przycisnął do siebie. Mrucząc niewybredne słowa, zaczyna ją obmacywać. Usiłowała odetchnąć od siebie jego ręce, ale on się tylko śmiał, ukazując koszmarne braki w uzębieniu.

Trzeci z mężczyzn wskoczył na wóz i zaczął go przeszukiwać. Wyrzucał sadzonki róż z doniczek i szklane pojemniki na ziemię, klnąc z niezadowolenia, nie mogąc znaleźć nic cennego.

— Pięknie o nią zadbałaś — poklepał zadowolony klacz po zadzie.

Niezrażony zaczął odpinać paski od uprzęży. Klacz jakby czuła co się świeci, skuliła uszy i klapnęła zębami, chcąc złapać go za rękę.

— Ty! — krzyknął i uderzył z całej siły konia w pysk.

— Nie bij jej! — Miriam krzyknęła pełnym bezsilności głosem.

Mężczyzna tylko zaśmiał się i złośliwie uderzył klacz ponownie. Miriam czuła się tak, jakby to ją uderzono.

— Zostaw ją! Już nie jest twoja! — krzyknęła, usiłując uwolnić się od obłapiających ja rak. Na krótką chwilę udało się jej to. Doskoczyła do mężczyzny, który wyprzęgał klacz i uderzyła go z całej siły w twarz.

— Suka! — sapnął, odpychając ją od siebie. — Tak ci śpieszno? Zaraz się tobą zajmę!

Ten, któremu wyślizgnęła się z rąk, złapał ją za włosy i przyciągnął na powrót do siebie. Miriam krzyknęła z bólu.

— Choć tu do mnie gołąbeczko. Moi przyjaciele są teraz zajęci, ale ja nie. Chętnie będę pierwszy — chwycił ją w pół i próbował podwinąć spódnicę. Przeklinał, kiedy gruba płócienna halka utrudniała mu to zadanie.

— Jestem innego zdania — cichy miękki głos dobiegł ich gdzieś z boku.

Z bocznej niemal niewidocznej ścieżki, wyszedł Bertuccio. Poczuła ulgę na jego widok. Miał przerzucony przez ramię surdut, a do wilgotnego torsu przykleiła się koszula. Miriam widziała, jak z kosmyków mokrych włosów spłynęła mu kropla wody po policzku. Szarpnęła się, próbując uwolnić się od krępujących ją rąk, ale trzymający ją mężczyzna tylko wzmocnił uścisk.

— O ile pamięć mnie nie myli, to wziąłeś spore pieniądze za tego konia, więc nie należy już do ciebie.

Ten, który przeszukiwał wóz, zeskoczył na ziemię. Agresorzy otrząsnęli się z pierwszego szoku.

— Nie wtrącaj się — warknął były właściciel klaczy.

— Radzę grzecznie, byście zostawili tę damę i jej konia w spokoju.

Bertuccio podszedł kilka kroków bliżej, obserwując przeciwników z pełnym bezczelności uśmieszkiem.

— A ja ci radzę, żebyś poszedł w swoją stronę. Zabieram to, co do mnie należy, a dziewczyna będzie miłym dodatkiem jako zadośćuczynienie za straty, jakie poniosłem.

Bertuccio spojrzał przelotnie na Miriam. Na widok jej napiętej z przerażenia twarzy żołądek podszedł mu do gardła. Jej usta drżały, a oddech miała szybki i płytki. Bał się, że za chwilę wpadnie w panikę. Zachowywała spokój jedynie siłą woli. Podziwiał jej odwagę. Niemal niezauważalnie uśmiechnął się do niej, dodając jej otuchy, tak jakby obiecywał, że to wszystko zaraz się skończy.

Mężczyźni stojący naprzeciw Bertuccia byli dobrze zbudowani i wydawali się wiele więksi, ale on sam jakby tego nie zauważał.

— Myślę, że powinniście jednak posłuchać mojej rady.

Przerzucił przez burtę wozu surdut i oprał się o niego, splatając ramiona na piersi. Spoglądał na przeciwników z arogancją i bezczelnością, jedynie jego ciemne oczy były czujne, obserwując i oceniając od stóp do czubka głowy każdego z nich.

— Nie żartuj sobie człowieku! Kto nam w tym przeszkodzi? Może ty? — jeden z nich zarechotał głośno.

Miriam zadrżała, kiedy poczuła na szyi śmierdzący oddech. A kiedy próbowała się uwolnić z obrzydliwego uchwytu, ten przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, ocierając się o nią lubieżnie. Spojrzała na Bertuccia wielkimi, przerażonymi oczami.

— Ja? — lekceważąco wzruszył ramionami, ale w środku był cały napięty do ataku — Nie, ale jeśli wolno to tylko napomknę, że jesteście na ziemi hrabiego Saint—Chasseur. To bardzo łagodny człowiek, ale do czasu. Kiedy odbiera mu się jego własność i krzywdzi się ludzi, którzy dla niego pracują...

— Straszysz nas! Czasy władzy arystokracji już dawno się skończyły — przerwał mu były właściciel klaczy. — Poza tym, co go może obchodzić jakaś chabeta i...

— Jesteś pewien, że nie będzie? Nikt nie lubi, jak kradnie mu się jego mienie. — Bertuccio wpadł mu w słowo, nim ten zdążył obrazić Miriam, jakąś niewybredną inwektywą. — Bogaci ludzie są wyjątkowo wrażliwi na tym punkcie. Jego koneksje sprowadzą z Paryża samego Vidocqa*, a odpowiednio wysoka zapłata, rozwiąże każdy język. Ten, kto będzie was szukał, zajrzy do każdej, nawet najpodlejszej dziury we Francji.

Mężczyźni spojrzeli po sobie. Wszyscy trzej słyszeli o jego niezwyklej skuteczności komisarza Vidocqa w łapaniu złoczyńców, złodziei i morderców.

— Mam już dość tej pięknej gadki — warknął, największy z nich zniecierpliwiony.

Kilkoma szybkimi krokami, przemierzył dystans pomiędzy nimi i zaatakował Bertuccia pięściami. Ten jedyne, co zrobił, to zgrabnie niczym tancerz odsunął się przed nacierającym przeciwnikiem i uderzył go otwartą, dłonią w ucho. Przeciwnik zatoczył się zdezorientowany. Kolejny cios Bertuccia trafił go wprost w wątrobę. Próbując otrząsnąć się z szoku i bólu, usiłował nieudolnie wymierzyć choć jeden celny cios swojemu przeciwnikowi. Bertuccio uchylił się przed niezdarnie wyprowadzonym uderzeniem, przyklękając. Całą siłą ramienia i zaciśniętej pięści trafił go w kolano, przewracając atakującego go mężczyznę na ziemię.

Dla Miriam to wszystko trwało tylko ułamki sekund. Nie tylko ona patrzyła z zaskoczeniem na wijącego się z bólu mężczyznę.

— Nie lubię, jak lekceważy się moje słowa — wymruczał, wstając z kolana.

Miała nadzieję, że tylko ona zauważyła, jak przez jego twarz przemyka cień bólu, kiedy wyprostował palce lewej ręki.

— Radzę zabrać swojego kamrata i jak najszybciej zejść mi z oczu. Im prędzej to zrobicie, tym więcej czasu będziecie mieli, żeby ukryć się przed policją.

Mężczyźni spojrzeli po sobie. Ich wspólnik został powalony na ziemię trzema ruchami przez mężczyznę, który nawet w połowie nie wyglądał, tak rosło, jak oni. Marna szkapa i jakaś dziewka, nie są warte spędzenia kilku lat w więzieniu. Pobity mężczyzna powoli podnosił się z ziemi, jęcząc i przeklinając. Ten, który trzymał Miriam, pchnął ja tak mocno, że ta niemal się przewróciła. Bertuccio złapał ją w ostatniej chwili, chroniąc przed upadkiem, jednocześnie uważnie obserwując, jak znikają w gęstwinie lasu porastającego brzeg drogi.

Niemal ze złością odepchnęła Bertuccia od siebie, jakby i jego dotyk napawał ją obrzydzeniem. Nie oglądając się za siebie, poszła na tył wozu. Oczy jej wypełniły się łzami, kiedy zobaczyła połamane sadzonki jej ukochanych róż i porozbijane słoiki z nasionami, które tak pieczołowicie zbierała przez całe ubiegłoroczne lato. Bertuccio widział, jak stara się ukryć przed nim załzawione oczy krzywiące się do płaczu usta. Przyklęknął obok niej, patrząc, jak zbiera drżącymi palcami każde ziarenko. Zaczął jej pomagać.

W końcu nie wytrzymała i rozpłakała się, pełna bezsilności. Czuła przerażenie, a utrata poczucia bezpieczeństwa, przeraziły ją do głębi. Jej ciało dygotało ze strachu, a ona nie mogła tego opanować. Bertuccio, wyciągnął ramiona i z cichym westchnieniem przygarnął ją do siebie. Tym razem go nie odepchnęła. Czuła jak jego dłoń delikatnie i uspokajająco gładzi ją po plecach. Zamknęła oczy i wtuliła twarz w jego wilgotną koszulę. Wdychała zapach, wody, ziemi i ciepłego ciała, rozgrzanego letnim słońcem.

— Już dobrze. Jesteś bezpieczna — pogładził ją delikatnie po policzku.

Trzymając Miriam w ramionach, czuł jak powoli napięcie, znika i z jego ciała. Jedyne, na czym mu zależało to, żeby ją ochronić. Przytulił ją mocniej do siebie i przymknął oczy. Ogarnęło go dziwne pragnienie. Niczego więcej nie chciał od życia, byle tylko zostać, tu z nią, na tej drodze. Na zawsze.

— Dlaczego jesteś mokry? — usłyszał ciche pytanie, które wyrwało go z dziwnego zawieszenia. Rozluźnił uścisk i spojrzał w jej twarz.

— Lubię pływać — uśmiechnął się i pogładził kciukiem jej policzek.

— Pływać? — spojrzała na niego zdumiona.

Przypatrywał się czarnymi jak noc oczyma, które wyprawiały dziwne rzeczy z jej sercem.

— Tak. Pływam w jeziorze niemal każdego poranka. Czy to zabronione? — zapytał zaczepnie, nie przestając się uśmiechać.

Weszła do swojej sypialni. Wyjęła torbę podróżną i rzuciła ją na łóżko. Podeszła do szafy i otworzyła. Wyjęła kilka sukien i włożyła do torby. Sięgnęła w głąb szafy. Był tam ukryty mały schowek. Jej ręce wciąż drżały ze strachu, gdy wyjęła sporej wielkości sakiewkę. Miała w niej prawie pół miliona franków w złocie. Część to, były jej oszczędności, a część otrzymała jako maleńki spadek od hrabiny Pomeroy. Gideon też należał do niej. W każdej chwili mogła opuścić pałac i ruszyć przed siebie. Pałac L'abri, jak już sama nazwa mówiła, miał być dla niej schronieniem i tak było... do dzisiejszego dnia. Rozejrzała się bezradnie dookoła. Tyle kochanych rzeczy było wokoło. Porzuci to wszystko i ucieknie bez słowa? A Bertuccio? Kiedy ją obejmował, tam na drodze, czuła się bezpieczna. Zamarła bez ruchu, kiedy usłyszała ciche pukanie. Nie chciała nikogo widzieć w tej chwili. Zanim się odezwała, drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała Colett, która natychmiast przypadła do przyjaciółki. Objęła ją ramionami i przytuliła.

— Boże! Jak dobrze, że pan Bertuccio pojawił się we właściwym momencie — jęknęła, przyciskając ją do siebie.

Miriam nie mogła się z nią nie zgodzić. Nie miała pojęcia kto albo co nad nią czuwało. Myśl o tym, że jej życie mogło się skończyć na tej drodze, była przerażająca.

— Co ty wyprawiasz? — usłyszała, jak ulga w głosie przyjaciółki zmieniła się w napięcie.

Zauważyła, że zgrozą wpatruje się w na wpół wepchnięte w torbę suknie.

— Ty chyba oszalałaś! — niemal krzyknęła z nagłym ogniem wzburzenia, które wybuchło w jej ciemno orzechowych oczach.

Z pasją złapała za torbę i wyrzuciła z niej ubrania. Miriam patrzyła zdumiona na przyjaciółkę, która nerwowymi ruchami na powrót wieszała je w szafie.

— Uciekać ci się zachciało? Oszalałaś! Nigdzie cię nie puszczę! Rozumiesz! Nie pozwolę ci!

— Już dobrze — Miriam, starała się ją uspokoić.

— Jak mogło ci coś takiego w ogóle przez myśl przejść! — głos Colett niemal się załamał. — Kocham cię jak siostrę, a ty chciałaś mnie ot tak zostawić! Jesteś bez serca!

— Nie! Ja jestem przerażona! — Miriam opadła na łóżko. — Jestem przerażona, tak bardzo, że chcę krzyczeć ze strachu. — Łzy błysnęły w jej oczach.

To poczucie bezpieczeństwa, które czuła przy Bertucciu, odeszło zaraz po tym, jak tylko wypuścił ją z ramion.

— Już dobrze — Colett usiadła obok i objęła ją. — Rozumiem cię jak nikt inny.

— Dlaczego ostatnio mam wrażenie, że przyciągam jakieś nieszczęścia? — wytarła kantem dłoni, wilgotniejące od łez oczy.

— Nie mów głupstw! — Colett lekko nią potrząsnęła.

— To nie są głupstwa! — zjeżyła się. — Gdybym się nie wtrąciła, wtedy w miasteczku, to nic...

— Chodzi ci o tę klacz? — przerwała jej Colett.

— Tak! Właśnie o to mi chodzi!

— Znam cię i wiem, że nie byłabyś sobą, gdybyś nie zareagowała. Poza tym nie wiem, czy zauważyłaś, ale tam też pojawił się pan Berticcio — Colett miała niezwykły dar zmieniania tematu rozmowy na taki, o którym mogłaby mówić, długo i z przyjemnością.

— Bertuccio — Miriam wymówiła jego imię miękko i z uśmiechem błąkającym się gdzieś w kącikach warg.

— A i owszem — Colett spojrzała na Miriam. — Mam cię! — roześmiała się radośnie.

— Co znowu!

— Zarumieniłaś się na myśl o nim!

— Nie! — zaprotestowała gwałtownie.

— Och! Przestań zaprzeczać! Przecież widzę. On wszędzie chodzi za tobą. Jest jak twój anioł stróż.

— Co ty znów wymyśliłaś? — Ramiona Miriam opadły w bezsilności.

— A co nie? Choć z tymi czarnymi oczyma i drapieżnymi rysami twarzy, bardziej wygląda jak upadły anioł albo książę ciemności — powiedziała z rozmarzeniem.

— A już wyobrażałam go sobie z parą skrzydeł i aureolą — westchnęła Miriam. Czasem nie nadążała za tokiem myślenia przyjaciółki.

Hrabia wszedł do stajni, szukając Miriam. Kiedy tylko wrócił do dworu i usłyszał od Bertuccia o tym, co się wydarzyło na drodze do opactwa, postanowił natychmiast zareagować. Wysłał jednego ze służących z listem do miasteczka po komisarza policji. Gdy tylko ten pojawił się w pałacu, Bertuccio opisał mu całą sytuację, a ten natychmiast nakazał żandarmom rozpocząć poszukiwania.

— Miriam! — mocny i głęboki głos Ludwika rozniósł się po budynku.

— Tu jestem — usłyszał jej odpowiedź, dochodzącą z głębi stajni.

Miriam była w boksie klaczy przyprowadzonej z miasteczka.

— Witaj — Przez kilka długich chwil przyglądał się dziewczynie.

Skinęła głową i wróciła do oporządzania klaczy. Ta podniosła tylną nogę i lekko wyrzucając ją do tyłu, ostrzegała Miriam, że jeśli jej nie da spokoju, to skończy się to kopniakiem.

— Lepiej ją postaw — wymruczała poirytowana Miriam. Dzisiejszy dzień nie był dobry na przekomarzanie się z nią. — Chyba nazwę ją Katarzyna.

— Katarzyna? Czemu? — zapytał, ciesząc się, że Miriam zaczęła rozmowę tak niezobowiązującym tematem.

— Bo jest tak złośliwa, jak jej szekspirowska odpowiedniczka.

— Czytujesz Szekspira? — ciężko było mu ukryć zdumienie w głosie.

— Książki to moi dobrzy przyjaciele — pogładziła klacz uspokajająco po zadzie. — Odkąd nauczyłam się czytać, zawsze mi towarzyszą. Dzięki nim na przykład mogę podróżować, czytając o różnych egzotycznych krajach — Miriam uśmiechnęła się bardziej do swoich myśli niż do hrabiego. — A Szekspira bardzo lubię. To hrabina Pomeroy, zaraziła mnie miłością do niego. Bardzo często prosiła, bym czytała jej na głos, jego sztuki albo sonety.

— Katarzyna — Ludwik uśmiechnął się i podniósł rękę, by pogłaskać klacz, ale ta skuliła uszy i kłapnęła zębami tuż przy jego dłoni.

— Proszę uważać! Ona nie ufa nikomu!

— Tobie zaufała.

— Nie do końca — spojrzała na hrabiego.

Ciepłe popołudniowe światło wpadające przez okna stajni, wyraźnie zarysowywało wystające kości policzkowe, a linię ust czyniło bardziej miękką. Ocieniona górna waga stworzyła złudzenie lekko uchylonych ust. Jej twarz ozdobiona dużymi szmaragdowymi oczyma, otoczona kasztanową burzą loków była... zachwycająca. Teraz już wiedział dlaczego, Bertuccio stracił głowę dla tej dziewczyny.

— Rozmawiałem z komisarzem policji, który obiecał, że dołoży wszelkich starań i znajdzie tych ludzi — Ludwik, ostrożnie poruszył niewygodny temat. Bał się, że może być wciąż roztrzęsiona z powodu porannego zdarzenia.

— Dziękuję — odparła nieśmiało.

Ten człowiek w dalszym ciągu ją zadziwiał. Mimo że jego statut społeczny był o dużo wyższy, to traktował ją jak równą sobie. Grzecznie, ale bez wymuszonej uprzejmości. Stali jeszcze przez chwilę przy Katarzynie. Miriam dała jej kawałek skórki od chleba, próbując zdobyć jej zaufanie. Ze smutkiem patrzyła jak uwolniona z uwiązu, klacz ucieka w najdalszy kąt boksu.

Zastał ją przy stole wśród rozgardiaszu z sadzonek ziół, które wkładała do doniczek i starannie obsypywała ziemią. Otoczona motylami i pszczołami skojarzyła mu się z Tytanią, piękną królową elfów ze Snu nocy letniej, Szekspira. Ukryty w cieniu pergoli pokrytej białym różanymi kwiatami był niewidoczny dla Miriam. Uśmiechnął się do siebie, kiedy wyobraził sobie, jak podchodzi do niej, bierze ją w ramiona, kładzie na ciepłej trawie, ozdobionej białymi kępkami stokrotek i całuje do utraty tchu. Zrobiłby to... nawet za cenę utykania przez kilka kolejnych dni. Opanował się jednak, bo nie po to tu przyszedł.

Chciał poprosić o wybaczenie mu jego zachowania podczas pewnej bardzo burzliwej nocy. Z zaskoczeniem stwierdził, że czuł tremę i onieśmielenie. Nigdy nie miał problemów ze znalezieniem odpowiednich słów, aż do dzisiaj. Spojrzał na naczynie, które trzymał w rękach. Deser był przypieczętowaniem jego przeprosin. A słowa? Cóż. Najlepiej zdać się na chwilę, a ta sprawi, że na pewno znajdzie takie, które będą godne przeprosin. Wyszedł z cienia.

Kamyki zazgrzytały pod butami. Miriam poniosła głowę. W jej stronę ścieżką szedł Bertuccio. Czuła jak serce wyczynia, nieznośnie harce w jej piersi. Musiała przyznać, że ten mężczyzna ma nad nią, bardzo niepokojącą władzę. Szedł pewnym krokiem, trzymając w otwartej dłoni, niewielką paterę z porcelanowym kloszem.

Był ubrany w białą koszulę z podwiniętym rękawami, na ktorej leżała szara, prosta i zapięta na wszystkie guziki, kamizelka. Nad czarnym, jedwabnym i nienagannie zawiązanym w modny węzeł krawatem, lekko wznosiła się nieskazitelna biała stójka. Wyglądał szykownie i jednocześnie swobodnie. Prosto skrojone spodnie, miał wpuszczone w buty z wysokimi cholewami, połyskującymi przy każdym kroku. Nie znała się na męskiej modzie, ale nie dało się nie zauważyć właściwą Bertucciowi elegancję i naturalność. Patrząc na niego, myślała o tym, czy mogłaby go pokochać. Tak mocno, jak nigdy nikogo nie kochała.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — odezwał się, pierwszy stając po przeciwnej stronie stołu.

Pokręciła przecząco głową. Przez długą chwilę, a może to trwało tylko kilka sekund Bertuccio patrzył na nią i był pewien, że Miriam nie zdaje sobie sprawy, jak pięknym blaskiem lśnią jej oczy, którego intensywność zmieniała się niemal przy każdym poruszeniu głowy. Spoglądała na paterę, ze słabo ukrywanym zaciekawieniem.

— Chciałbym cię przeprosić za swoje zachowanie — postawił to, co przyniósł ze sobą na tej części stołu, która była wolna od ziemi, doniczek i sadzonek. Miriam uniosła brwi w zdumieniu.

— Przeprosić?

— Tak. Przeprosić.

— Nie masz, za co przepraszać. To, co ostatnio zrobiłeś...

— Nie — potrząsną głową, łagodnie jej przerywając. Srebrzyste pasmo w jego włosach błysnęło w słońcu. — Nie, Miriam to są dwie różne sprawy. Tydzień temu zachowałem się wobec ciebie karygodnie. To twój dom i powinnaś się czuć w nim bezpiecznie, moje postępowanie sprawiło... — urwał i rozejrzał się dookoła siebie, tak jakby szukał pomocy wśród kwiatów i otaczającej ich zieleni. Nabrał powietrza w płuca i ciągnął dalej. — Nie chce, żebyś brała mnie za jakiegoś pełnego żądzy łajdaka. Chcę ci powiedzieć, że nie jestem tym, za kogo mnie wzięłaś tamtego wieczoru.

— Wiem — powiedziała, szybko opuszczając wzrok na swoje ręce ubrane w rękawice.

Naprawdę wierzyła mu w to, że taki nie jest. Czuła, że robi się jej gorąco. Sama jego bliskość, oszałamiała ją do tego stopnia, że jedyne co czuła, to ogromną chęć wtulenia się w jego ramiona, a przed czym powstrzymywała się całą siłą swojej woli. To jak zachował się w tamtym ciemnym korytarzu, a jak zatroszczył się o nią na drodze do opactwa, było tak mocno kontrastowe. Poznała upajające pożądanie, którego się tak bała i troskliwość, której tak pragnęła. To wszystko znalazła w ramionach mężczyzny, który stał teraz przed nią.

— Wybaczysz mi? — zapytał, a nieśmiały uśmiech ozdobił jego usta.

Zerknęła na niego i skinęła głową na znak zgody.

— Dziękuję — lekko się ukłonił.

— Co to? — wskazała na paterę.

— To dalsza część moich przeprosin — odparł, podnosząc porcelanowy klosz.

Oczy Miriam zaświeciły się na widok
kruchych babeczek wypełnionych musem cytrynowym, w który tkwiły truskawki, pokrojone w cienkie plasterki. Cząstki owoców ułożone były tak, by przypominały kwiaty, uroczo ozdobione drobnymi listkami mięty i przyprószone roztartym na proszek cukrem.

— Próbuj. Śmiało. To wszystko jest dla ciebie. — zachęcił.

Miriam zdjęła rękawice, podeszła do beczki z deszczówką, w której opłukała ręce i wróciła do stołu.

Bertuccio z przyjemnością obserwował, zgrabny ruch jej dłoni, kiedy sięgała po babeczkę. Zrobiła to delikatnie tak, by nie uszkodzić całej kompozycji.

— Mmm... jest pyszna! — przymknęła na chwilę oczy, rozkoszując się smakiem.

Nie miał pojęcia, że jest tak spięty dopóki nie usłyszał wypowiedzianej przez nią opinii.

— Ta małomowność nie pasuje do ciebie — zabrzmiało to trochę jak zaczepka.

— Co? Och... — roześmiał się, przeczesując palcami włosy. — Cóż, wybacz mi te mało kwieciste przeprosiny. Zawsze lepszy byłem w pyskowaniu — poczuł zadowolenie, kiedy zobaczył, jak sięga po kolejną babeczkę.

To zadowolenie szybko jednak zamieniło się w niemal bolesne pragnienie. Kiedy zobaczył, jak nieświadomie oblizuje górną wagę i palce z resztek musu, postanowił, że lepiej będzie, kiedy sobie pójdzie. Jego wyobraźnia podsuwała mu obrazy, jakie na pewno nie spodobały, by się Miriam, gdyby tylko znała jego myśli.

— Muszę już iść — mruknał, czując irytację i złość na samego siebie.

Zaskoczona uniosła brwi, patrząc jak mężczyzna odwraca się i idzie ścieżką. Zmiana jego nastroju była nagła i niemal szorstka.

— Bertuccio?!

Nagle poczuł się tak, jakby ktoś trafił go czymś ciężkim miedzy łopatki. Czy ona miała świadomość, jak jej głos działa na niego? Zatrzymał się i popatrzył na nią.

— Co się stało? Zrobiłam coś złego? — zapytała ostrożnie.

— Ty? Nie! Absolutnie! — zaprzeczył gwałtownie — To... wybacz, ale muszę wracać do pałacu.

— Tak. Oczywiście.

Patrzyła za nim tak długo, aż zniknął za kurtyną zieleni.

Eugene-François Vidocq — francuski awanturnik i złodziej. Utworzył pierwszy dział kryminalistyki we francuskiej policji, pod patronatem Napoleona Bonaparte. Kierował także pierwszym na świecie, biurem detektywistycznym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro