EPILOG

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Moi drodzy! Nasza podróż, a przynajmniej jej część kończy się tutaj. Mam nadzieję, że przeżyjecie ten rozdział równie mocno, co ja. Zapraszam serdecznie na epilog!

⤝°♦°⤞⤝°♦°⤞⤝°♦°⤞⤝°♦°⤞


Lily Evans trafiła do Skrzydła Szpitalnego w kiepskim stanie. Była nieprzytomna i mocno poobijana. Szczególnie jej głowa wymagała natychmiastowej pomocy, opatrunków i zaklęć, by nie stało się nic nieodwracalnego. Nie wiedziała, co działo się po tym, jak uderzyła w ścianę i bezwładnie upadła na ziemię. Zapadła ciemność, która utrzymywała się setki lat...

Gdy mrok ustępował niewyraźnym kształtom i niezidentyfikowanym kolorom, do Lily dotarło, że zaczynała się budzić. Nie starała się jednak otwierać oczu. Słyszała dźwięki, głosy, zapachy medykamentów i krzątaninę. Powoli zaczynała rozumieć, co się stało i gdzie się aktualnie znajdowała. Merline, przecież tak niedawno sama pomagała rannym po wybuchu, niosła pomoc. Tym razem troska należała się wyłącznie jej.

Była już całkiem świadoma, choć wciąż słaba. Nie dawała nikomu znaku, iż jest już pośród nich również mentalnie. Wtedy usłyszała, że drzwi gwałtownie się otworzyły i ktoś bardzo dyszący wpadł do środka. Nie wiedziała dlaczego, ale od razu wyczuła, iż był to właśnie Lupin. Miała rację.

Gryfon wbiegł do Skrzydła Szpitalnego, a prawdziwe łzy ściekały mu po policzkach. Nie zwracał nawet uwagi na osłabienie po pełni. Widząc zbiegowisko skrzatów domowych i nauczycieli przy jednym z łóżek, od razu tam popędził, stając za wszystkimi, z tyłu.

Nagle zobaczył nieruchomą, bladą Lily. Jej usta były sine, oczy podkrążone i zamknięte, a głowa szczelnie owinięta bandażem, który gdzieniegdzie przesiąkł krwią. Wyglądała jak woskowa figura, a nie ta zwykle zarumieniona, radosna dziewczyna, którą znał i uwielbiał.

— Co się dzieje? — zapytał desperacko.

Nauczyciele jednak całkiem go ignorowali, rozmawiając o czymś żywo, oceniając stan Lily lub wydając polecenia skrzatom. Przy łóżku gryfonki stał Vobsley, McGonagall, Slughorn i Sprout. Przy samym łóżku zaś pochylał się nieznany magomedyk i jego dwóch asystentów.

— Co się tu dzieje?! — zawołał z mocą Remus, zwracając w końcu uwagę na siebie.

McGonagall zmierzyła podopiecznego karcącym spojrzeniem.

— Proszę stąd wyjść, panie Lupin! — poleciła nie na żarty, podchodząc już, by go wyprowadzić za szaty.

— Nie wygląda to najlepiej. Ta noc zadecyduje, czy to w ogóle... — Usłyszał, zanim profesorka go złapała za przedramię i odciągnęła od tłumu.

Ciałem Lupina wstrząsnął dreszcz. Szybko wyrwał się opiekunce swojego domu i w dwóch krokach znalazł się bliżej Lily. Nie myśląc o tym, kto i jak na niego patrzył, zażądał żałosnym, przepełnionym rozpaczą i strachem głosem:

— URATUJCIE MOJĄ PRZYJACIÓŁKĘ!

Lily, która przez cały czas słyszała wszystko wyraźnie poczuła, że coś pękło w jej wnętrzu.

Przyjaciółka.

Oto walczyła. To było jej wyzwanie – rozgryźć go, sprawić, by jej zaufał i na koniec nazwał przyjaciółką. Właśnie to powiedział, przyznał przy świadkach, a ona to wyraźnie usłyszała. Mimo słabości, bólu głowy i dziwnego rozbicia w środku, spod jej rzęs zaczęły uciekać łzy. Mimowolnie uchyliła powieki. Musiała teraz na niego spojrzeć. Musiała zobaczyć to w jego pięknych miodowych oczach. Chciała ten obraz zatrzymać głęboko w swoim sercu już na zawsze. Wiedziała, że zapamięta tę chwilę do grobowej deski.

W jednej chwili oślepiło ją światło dnia i kolory dookoła. Szybko jednak odnalazła wzrokiem Remusa. Był blisko, choć nadal daleko. Profesor McGonagall zagradzała mu ręką przejście. Lily zauważyła też, że jakiś nieznajomy magomedyk pochylał się co chwilę nad jej zabandażowaną głową.

Gdy tylko Remus zobaczył, że Lily lekko się poruszyła, a jej oczy zaczęły się otwierać, siłą przebrnął przez wszystkie przeszkody i pochylił się nad nią tak, że patrzyli sobie prosto w oczy. Lupin był przerażony, choć Lily widziała w jego oczach nie tylko strach, ale też troskę. Ona zaś patrzyła na niego z radością, którą czarodziej uchwycił od razu, choć wcale tego nie rozumiał.

Magomedyk, widząc tę scenę, sam wzruszył się odrobinę i odsunął, uznawszy, że kilka minut nikogo nie zbawi. Poprowadził ze sobą swoich pomocników oraz nauczycieli i po chwili drzwi się za nimi zamknęły.

Przyjaciółka... — wychrypiała Lily ledwo słyszalnie, aż sama przeraziła się tego dźwięku.

Z jej oczu wciąż spływały na pościel gorące łzy. Lupin zacmokał szybko i wciąż ze strachem w oczach, położył jej dłoń na czoło, po czym pogładził jej policzek delikatnym gestem. Starł ślady łez, uśmiechając się delikatnie, lecz jego twarz szybko znów skamieniała.

— Csii... Nic nie mów — szepnął, patrząc jej w oczy.

Nie potrafił zaprzeczyć, iż była dla niego przyjaciółką. Lupin bardzo wysoko mierzył, miał wielkie wymagania co do swoich relacji, jednak Lily nigdy go nie zawiodła. Dała mu nawet więcej, niż przyjaźń. Dała mu akceptację, troskę i ciepło, które niezbyt często były obecne w jego życiu. Znaczyło to dla niego więcej, niż jakakolwiek zwykła znajomość, czy relacja. Z całą pewnością, jaką miał, stwierdził, że była jego wielką przyjaciółką i ufał jej nawet w kwestii swojego życia, czy śmierci. Obdarzenie kogoś swoim zaufaniem i przyjaźnią było dla niego czymś wielkim, czymś bardzo ważnym.

Mimo to, dotarło do niego, że przez to zaufanie i przyjaźń, Lily właśnie leżała w szpitalnym łóżku w fatalnym stanie. Wszystko było przez niego...

— Przepraszam cię, Lily... — Z jego oczu popłynęły szczere łzy.

Płakali razem, płakali przez siebie nawzajem. Lily pomyślała wtedy, że mężczyzna, który nie boi się emocji i uczuć, jest doprawdy najodważniejszy.

— Błagam! Wybacz mi! Nie jestem w stanie nic zrobić... — załkał żałośnie. — Przepraszam, że cię skrzywdziłem. To wszystko moja wina, jestem nic nie wartym śmieciem, który zadaje tylko ból — jęczał. — Proszę bądź silna, wróć do zdrowia...

Lily wpatrywała się w jego tęczówki o ciepłym, miodowym odcieniu. Widziała łzy na jego twarzy, co w jakiś sposób sprawiło, iż jej serce przepełniała radość. Martwił się o nią. Doskonale widziała przerażenie w jego oczach, co sprawiło, że jej serce, mimo okoliczności, jednak wciąż skakało koziołki. W tym samym czasie czuła żal, bo był w kompletnej rozsypce, a emocje zupełnie wolno z niego uciekały, jakby już ich nie kontrolował. Otwierał się – to dobrze, lecz czuła niepojęty smutek z powodu rzeczy, które słyszała. Nie miała do niego żalu, gdyż nie panował nad sobą. To nie była jego wina, lecz Lily, która nie zdążyła uciec na czas przez swoją upartość. To ona czuła wyrzuty sumienia.

— Nie... Nie martw... się — wyspała, gdyż żebra bolały ją przy każdym wypowiedzianym słowie.

Dostrzegła ledwie widoczny cień i Lupin zamarł niczym marmurowy posąg, choć wciąż wpatrywał się w nią dużymi oczami. Jego dłoń, która desperacko zaciskała się do tej pory na zimnych palcach Lily, drgnęła lekko pod wpływem jakiegoś impulsu.

Czarownica wiedziała doskonale, że walczył w głowie z samym sobą. Nie miała pojęcia, czego to dotyczyło, jednak nie chciała pozwolić mu teraz zawahać się lub znów odejść. Nagła fala gorąca zalała jej ciało potężnie i poczuła wręcz przymuszenie, by otworzyć usta. Bała się, że nie będzie w stanie mówić przez słabość, emocje i łzy, które wpadały jej do gardła.

Mimo wszystko szepnęła słabo:

— Od dawna stałam nad przepaścią... Ale... rzuciłam się w nią na oślep... Wbrew rozsądkowi. Chcę się w nią dalej rzucać... Przez ciebie. Dzięki tobie. Dla ciebie, Remusie.

Chłopak patrzył na nią zdziwiony słowami, które słyszał. Był pochylony nad jej twarzą, więc słyszał jej słaby głos dość wyraźnie. Rozumiał słowa, które wypowiadała, lecz nie potrafił sklecić tych aluzji w logiczną całość. Ich rozmowy czasem charakteryzowały się takimi niedomówieniami, porównaniami, alegoriami i czymś, co balansowało na granicy logiki i ułudy. Zwykle bardzo sprawnie porozumiewali się po tych meandrach aluzji. Teraz jednak Lupin pod wpływem wszystkich zalewających go emocji, nie był w stanie nic zrozumieć.

— Lily?...

— Kocham cię, Remusie... Po prostu — szepnęła, patrząc mu desperacko w oczy.

Była szczęśliwa, że w końcu powiedziała to na głos, a nie tylko w swojej wyobraźni.

Brwi Lupina powędrowały do góry. Te słowa były ostatnią rzeczą, jaką spodziewał się od niej usłyszeć. Czy ona właśnie?... Nie, to nie mogła być prawdą! Jak ona mogła w ogóle rozważać zakochanie się w nim? Przecież był bezwartościowym śmieciem. Remus nie zdawał sobie sprawy, że uczucia Lily przyszły same. Pojawiły się pod wpływem ich rozmów, jego gestów. słów, które kierował pod jej adresem. To wszystko, co działo się w ich relacji sprawiło, że po jednej ze stron pojawiła się miłość. Po prostu.

Wilkołak wciąż wpatrywał się oszołomiony w jej bladą twarz, która wyrażała już czysty niepokój i obawę. To była całkiem naturalna i logiczna reakcja, biorąc pod uwagę człowieka, którego miała przed sobą.

Lupin w pewnym momencie drgnął znacznie, rozumiejąc, że dziewczyna już nic nie doda do swojej wypowiedzi. Czuł, jakby ktoś wlał mu kubeł zimnej wody na kark, a potem przywiązał ciężki głaz do nogi i wrzucił jego ciało do jeziora. Fala chłodu ogarnęła go w całości i automatycznie odskoczył od łóżka Lily. Wciąż jednak patrzył na nią napiętym spojrzeniem.

— Ja... Ja?... Ty, nie... — bełkotał, marszcząc czoło.

Wciąż próbował to jakoś zrozumieć. Racjonalnie wytłumaczyć. Nie zdawał sobie jednak sprawy, iż miłości nie dało się logicznie rozłożyć na czynniki pierwsze. Próbował okiełznać tornado myśli i odczuć, jakie rozszalało się w jego wnętrzu. Zaczął chodzić w tę i z powrotem obok łóżka dziewczyny. Kilka razy przeczesał jasne włosy palcami, czochrając je jeszcze bardziej. Jakby tego było mało, właśnie przy tym geście pomyślał o Jamesie.

Przecież on ją kocha... A ona... Kocha mnie?

Brzmiało to jak największy absurd stulecia, jednak Lily sama to powiedziała.

Nagle stanął w miejscu i odwrócił się twarzą do dziewczyny. Ten widok od razu postawił go do pionu. Szybko podbiegł do jej łóżka i chwycił jej drobną twarz w swoje dłonie. Cała dygotała.

— Lily? — Spojrzał na nią z niepokojem.

Zielone oczy wywróciły się białkami do przodu, a jej ciałem zaczęły nagle wstrząsać gwałtowne spazmy. Lupin przełknął ślinę, gdyż wyglądały zupełnie jak skurcze, które poprzedniej nocy nawiedziły jego podczas przemiany.

— POMOCY!!! — wrzasnął w kierunku drzwi do Skrzydła.

Na szczęście nauczyciele i uzdrowiciele stali tuż za progiem i szybko wpadli do środka. W te pędy dobiegli do łóżka Lily. Magomedycy wypchnęli Lupina do tyłu, lecz on był wciąż wpatrzony w twarz Lily. Obijał się ramionami o kolejnych nauczycieli, którzy siłą pchali go ku wyjściu z pomieszczenia.

— Nie może pan tu dłużej być, panie Lupin. Proszę nam to zostawić — syknęła McGonagall ostro. — Wszystko będzie dobrze — zapewniła napiętym głosem.

Prawdę mówiąc, nikt nie wiedział, czy wszystko miało skończyć się dobrze. Były to tylko puste słowa, frazesy, które mówi się ludziom w podobnych sytuacjach. Jednak czy miało to jakiś sens?

Gdy wilkołak znalazł się na korytarzu, a profesorowie znów zniknęli w środku Skrzydła, Remus zsunął się po ścianie na podłogę, płacząc żałośnie. Nie wiedział już, co ma myśleć, ani czuć. Schował głowę w ramionach, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. To wszystko go przerosło. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie musiał zmierzyć się z takim nadmiarem bodźców i emocji na raz.

Nie wiedział, jakim cudem udało mu się dowlec do Pokoju Wspólnego w wieży Gryffindoru. Szedł jak półżywe zombie, włócząc nogami po posadzce. Nie pamiętał drogi przez korytarze, ani tego, czy ktoś go zaczepiał. Jednak gdy był już prawie w dormitorium, zamiast pójść do siebie, wszedł do pokoju Lily. Oboje byli prefektami, więc nie mieli problemu, by odwiedzać swoje pokoje. Miało to służyć wymianie informacji, czy zaalarmowaniu drugiego prefekta w razie konieczności.

Remus omiótł złoto–czerwone pomieszczenie wzrokiem. Znał tu każdy kąt, choć nagle wszystko stało się dla niego dziwnie nowe i świeże.

Naprawdę go kochała? Naprawdę?

To była chyba najbardziej surrealistyczna myśl, jaką kiedykolwiek miał w swojej głowie. Usiadł ostrożnie na jej łóżku, jakby bał się, że później odkryje tu jego obecność. W pewnej chwili podniósł seledynowego misia. Przypomniał sobie, jak sam wyczarował pluszakowi ten kolor, mówiąc Lily, że ta barwa idealnie pasuje do jej płomiennych włosów. Uśmiechnął się delikatnie pod nosem na wspomnienie dobrych dni. Wtedy wszystko było prostsze, normalniejsze. Jednak czy na pewno?

Położył się na jej pościeli, czerpiąc w płuca znajomy zapach lawendy. Tak pachniała Lily i miał tego świadomość. Bojąc się o jej życie i jakąkolwiek przyszłość po tym, co mu wyznała, zwinął się w pozycję embrionalną i przycisnął do piersi jej pluszaka. Zatopiwszy się w meandrach swoich zawiłych myśli, wycieńczony pełnią i emocjami, szybko zasnął kamiennym snem.


⤝°♦°⤞


Remus szedł jednym z korytarzy Hogwartu na czwartym piętrze. Był piękny, słoneczny dzień, choć dookoła wciąż leżał rażący swą bielą śnieg. Powietrze jednak powoli łagodniało, nie szczypało już tak w policzki, dając nadzieję na czekająca za rogiem wiosnę. Lupin wolnym krokiem włóczył się po korytarzu, gdy nagle usłyszał rozdzierający popołudniowa ciszę gardłowy wrzask.

Drgnął zaalarmowany i wyciągnąwszy różdżkę, zaczął biec w kierunku, z którego wydobywał się niepokojący dźwięk. Miał wrażenie, że błąkał się całymi miesiącami, gdy w końcu odnalazł właściwe drzwi. Krzyki nasiliły się, a nawet ewoluowały w dziwny, nieludzki warkot. Lupin bez wahania pchnął dwuskrzydłowe drzwi do hogwardzkiego szpitala i stanął w progu jak wryty.

Spojrzał na idealna kopię samego siebie. Ten drugi Lupin nosił zniszczone, szkolne szaty, które zwisały smętnie na jego chudym ciele, jak czarne odzienie na dementorze. Znajdował się na środku Skrzydła Szpitalnego, dokładnie między jednym łóżkiem, a drugim. W tym pierwszym słodko spała Lily Evans, zaś drugie posłanie zajmowała Hope Lupin.

Prawdziwy Lunatyk, wciąż stojąc w progu patrzył na tę groteskową scenę z przerażeniem i niedowierzaniem. Jego wzrok jednak szybko wrócił do sobowtóra, który w tym samym momencie podniósł groźne spojrzenie wściekłych, jadowicie żółtych ślepi. Remus wiedział, co to oznaczało. Jego alter ego właśnie było w trakcie przemiany. Lunatyk nie zdołał zareagować choćby słowem, gdy nagle jego sobowtór zaczął znów wyć, trząść się i wierzgać. Jego kończyny wydłużyły się w przeciągu kilku sekund, a grube futro pokryło jego grzbiet, golenie i zwierzęce łapy.

— Obudźcie się! Uciekajcie! — zawył Remus w ludzkiej postaci w kierunku Lily i Hope. Kobiety jednak ani drgnęły, były pogrążone w błogim letargu.

Tymczasem łapy bestii zakończyły się ostrymi szponami i wilkołak stanął w całej okazałości w samym środku pomieszczenia. Lupin przypatrywał się z przerażeniem w potężnego wilkołaka. Nigdy nie przypuszczał, że właśnie tak wyglądał po przemianie. Bestia rozprostowała długie łapska i przeciągnęła się z gardłowym rykiem.

Lupin drgnął. Nie mógł pozwolić, by jego alter ego zrobiło krzywdę Lily, czy mamie. Owładnięty nagłą odwagą, rzucił się w kierunku kobiet, leżących naprzeciwko siebie. Nagle zatrzymał się wpół kroku. Przecież nie mógł wybrać, kogo ocali! Obie były dla niego ważne. Remus, nie myśląc wiele, podjął najpierw atak na bestię, która wciąż prężyła się groźnie, łypiąc na niego wzrokiem. Jakby czekała na jego ruch.

W momencie, gdy już miał wymierzyć wilkołakowi cios, sam poczuł potężne uderzenie. Nie wiedział, skąd przyszło, lecz zamroczyło go na moment.

Gdy odzyskał już rezon, podniósł się i wyprostował. Był wściekły. Dlaczego ta bestia go atakowała? Dlaczego chciała odebrać mu dwie ważne dla niego kobiety; matkę i przyjaciółkę?! Z gardłowym rykiem rzucił się przed siebie, by odnaleźć wilkołaka.

— Wyłaź skurwysynie! — zawołał groźnie.

Nagle spojrzał po sobie, podniósł dłonie do oczu, orientując się, że nie miał już ludzkich palców, a ostre szpony. Jego nogi także nie wyglądały już na ludzkie kończyny. Lupin w postaci wilkołaka zawył potężnie, wściekle i groźnie. Miał tego dość! Miał po dziurki w nosie transformacji, bólu, strachu i gniewu. Co gorsza, to rozzłościło go jeszcze bardziej. Chciał stamtąd uciekać, znaleźć tamtego wilkołaka i rozszarpać go na strzępy, kończąc swój własny żywot za jednym razem.

Wtem zauważył, że kompletnie stracił kontrolę nad własnym ciałem. Jego nogi same zaczęły iść w kierunku łóżka Lily, choć wcale nie chciał tam podchodzić. Był tak wściekły na swoje wilkołacze oblicze, chciał to wszystko w końcu w sobie pokonać i mieć święty spokój.

Wtedy go dostrzegł. Łóżko, które przed chwilą zajmowała piękna rudowłosa Evans, teraz okupował równie wściekły, co Lupin wilkołak – jego alter ego.

Remus bez wahania rzucił się na bestię z pazurami i gardłowym rykiem. Zaczął okładać go pięściami, drapać pazurami, potem zatopił w końcu w nim swoje ostre kły, a z wielkiej rany wytoczyła się gorąca krew. Tamta bestia jednak ani drgnęła, nie walczyła, nie broniła się. Nic... Remus w postaci wilkołaka popatrzył na martwe ciało bestii, która leżała wykończona na białym materacu. Wtem coś innego warknęło nieopodal.

Lunatyk odwrócił się przez ramię i spostrzegł, że na przeciwległym łóżku leży kolejny wilkołak, który już szykował się do skoku na niego.

Zabójca, zadźwięczał jakiś głos w jego podświadomości.

Czyżby porozumiewali się wyłącznie za pomocą umysłu? To jedno słowo wystarczyło, by ostatecznie rozwścieczyć Lupina, z którego gardła wydobył się kolejny groźny warkot. Stali tak przez moment, mierząc się wściekłymi ślepiami, potem Lupin rzucił się do jego gardła z furią w obłąkanym spojrzeniu. Wszystko się powtórzyło; bicie, drapanie szponami, po czym Lupin zakończył wszystko rozrywając drapieżnikowi gardło.

Krew tryskała na śnieżnobiałą pościel i błyszczącą, sterylną posadzkę oraz ściany. Nieskazitelne wnętrze wyglądało, jakby przeszło przezeń wyjątkowo zabójcze tornado. Dookoła walały się kłaki futra, porozrywane szkolne szaty, wszystko było nagle we krwi. Wtedy Lupin znów poczuł potężne uderzenie w potylicę i upadł na brudną podłogę.

Gdy się ocknął był w swojej zwykłej, ludzkiej postaci. Miał na sobie stare, znoszone, za duże szaty Hogwartu. Stał boso na mokrej i śliskiej od krwi kamiennej posadzce. Pobojowisko, jakie miał przed oczami, wywołało na jego skórze gęsią skórkę. Jednak to, co zobaczył po odwróceniu się było jeszcze gorsze.

Na dwóch przeciwlegle ustawionych łóżkach leżały dwa zmaltretowane ciała. Ich kończyny były wykrzywione pod dziwnymi kątami. Na próżno było szukać choć kawałka jasnej skóry, gdyż wszystko było już oblepione zastygnięta krwią.

W sali panowała idealna cisza, którą przerywały tylko ciche kroki Lupina. Czarodziej podchodził do porzuconych na pastwę losu ciał. Zamarł w momencie, gdy rozpoznał twarz swojej matki i Lily Evans.

Nie żyły.

Zabił je, wyssał z nich życie, rozerwał im gardła i porzucił. Wszystko to zrobił sam. Tak bardzo próbował z sobą walczyć, tak bardzo chciał stłumić swoją naturę, że zabił przy tym najdroższe mu osoby. Tak po prostu.


⤝°♦°⤞


Lupin podniósł się gwałtownie do pozycji siedzącej. Był cały spocony i dyszał ciężko, wstając szybko z łóżka Lily Evans. Koszmar, który go nawiedził był tak realistyczny i zarazem groteskowy, że nie mógł przetrawić tego wszystkiego.

Szybkim krokiem podszedł do okiennic i otworzył je szeroko, patrząc na pogrążone w śnie wzgórza gór Kaledońskich. Wiedział, że kiedyś się w nie uda. W samotną podróż, jednak jeszcze nie nadszedł ten dzień.

Zaczerpnął w płuca zimne, styczniowe powietrze, które na chwilę ukoiło jego rozgrzane ciało i wnętrze. Obrazy masakry z koszmaru wciąż jednak wracały pod powiekami. Potrząsnął głową, przymykając oczy.

Nie byłby przecież zdolny do takich czynów...

Położył dłoń na framudze okna i zacisnął na niej palce, aż jego kłykcie pobielały. Znał się trochę, wiedział, że dobrowolnie nigdy nie mógłby nikomu odebrać życia. Na pewno nie komuś, kto był dla niego tak drogi. Mimo to, obrazy rozszarpanego ciała Lily i jego matki nie dawały mu spokoju.

— Merlinie... — westchnął, wciąż przerażony swoim własnym umysłem i tym, do czego wciąż był zdolny jako wilkołak.

Popatrzył na czarne, zachmurzone niebo i nabrał powietrza, czując ucisk w gardle. To był jeden z tych momentów, gdy bał się samego siebie, swojego drugiego oblicza i tego, że nie miał nad nim żadnej kontroli.

Co jeśli Lily mogła sprawić w jakiś dziwny sposób, że mógłby zyskać tę kontrolę? Wciąż pamiętał ostatnia pełnię, prawie całą noc, co wciąż było dla niego niezwykłe i tajemnicze. Nie mógł jednak ryzykować. Nie po tym, co widział oczami sennej jawy. Nie po tym, co mogło stać się w przyszłości. Nie po tym, co zrobił Lily poprzedniej nocy.

Ucisnął nasadę nosa, czując, że znów oblewa go fala gorąca, chociaż wciąż stał na mrozie. Tego było za wiele.

Nie chcąc myśleć już dłużej o obrazach w swojej wyobraźni, zamknął jednym ruchem okno i pognał do swojego dormitorium. Musiał to wszystko jak najszybciej zakończyć. By to zrobić, znał tylko jeden sposób – zawsze skuteczny.


⤝°♦°⤞


Dokładnie zaplanował to, co zamierzał zrobić. Przysiągł sobie, że nie ma rzeczy, która sprawiłaby, że zmieni zdanie. Czekał jedynie na właściwy moment. Wiadomość o tym, że stan Lily wciąż pozostaje równie zły jedynie utwierdziła go w tym wszystkim, co zamierzał. Nie widział już odwrotu, nie po tym, co zrobił Lily. Nie po tym, co powiedział mu James...

Gdy nadeszła sobota, kadra nauczycieli Hogwartu szykowała się do wyjścia do Hogsmeade. Profesorowie udawali się czasem do wioski po zapasy, książki, czy inne potrzebne rzeczy do prowadzenia zajęć. Fart chciał, że w tę konkretną sobotę wszyscy wychodzili duża grupą w tym samym czasie.

Lupin posunął się nawet do tymczasowej kradzieży peleryny-niewidki Pottera, byle by przekraść się niezauważonym do Hogsmeade wraz z grupą nauczycieli. Gdy na miejscu wsunął z siebie pelerynę i wepchnął ją do torby, nikt nie zauważył, że miał na sobie więcej warstw ubrań, niż powinien. Nikt z mieszkańców nie zwrócił też uwagi na dość wypchaną torbę, która dyndała mu na ramieniu. Niepostrzeżenie udało mu się wydostać z zamku, a teraz pozostało mu tylko ulotnić się również z Hogsmeade.

Po południu nauczyciele powoli wracali już do zamku. Przez wczesny zachód słońca, okolica zaczynała tonąć w ciemnościach, a uliczki w wiosce zaświeciły się gryzącym w oczy, jadowicie żółtym blaskiem. Lupin nienawidził tego koloru najbardziej na świecie.

Czarodziej ukrył się w jednej z najmniej uczęszczanych uliczek niedaleko karczmy pod Świńskim Łbem. Tego dnia nauczyciele nie zapuszczali się tak daleko od głównej drogi. Być może dlatego, że w tej spelunie siedzieli sami nieprzyjemni ludzie i wyrzutkowie czarodziejskiego światka.

Gdy upewnił się, że rozmowy już się oddaliły, a uliczki znów opustoszały, Remus wyszedł ze swojej kryjówki i zwrócił się w odwrotnym kierunku, niż zwykle. Nie miał zamiaru wracać do zamku, nie po tym wszystkim, co było jego udziałem.

Zaczął zbliżać się do granic wioski, a jego pociąg myśli znacznie przyspieszał, dodając mu pewności w tym działaniu. Zawiódł wszystkich, począwszy od Lily i huncwotów, na nauczycielach kończąc. Nie mógł już nawet żyć sam ze sobą. Nie pozostawało mu nic innego, jak ucieczka.

To był zawsze najlepszy pomysł.

— Ekhem... — odchrząknął ktoś znienacka.

Remus zatrzymał się jak oparzony i odwrócił, patrząc ze strachem przez ramię. Był już na wylocie z Hogsmeade. Stał na rozdrożu, mijając właśnie ostatni, opuszczony już dawno budynek. W jego cieniu krył się jednak ktoś, kto nie zamierzał podarować mu tego postępku.

Lupin lustrował okolicę wzrokiem i wtem dostrzegł kogoś, kryjącego się pod dachem drewnianej chaty. Po chwili z cienia wyłonił się Syriusz Black, patrząc na kumpla z założonymi na krzyż rękoma.

— Zgubiłeś się, Luniu? — zapytał ostrożnie.

Remus westchnął ciężko, przymykając powieki. Był naiwny sądząc, że naprawdę tak po prostu uda mu się wymknąć z zamku. Wilkołak przejechał dłonią po twarzy w zmęczonym geście.

— Nie zatrzymasz mnie, Syriuszu — westchnął ciężko, patrząc na kumpla.

— Czy ty naprawdę tak po prostu zwiewasz? Co z Hogwartem, z zaliczeniami?

— Naprawdę, Łapo? — parsknął Lupin. — Ty przejmujesz się jakimikolwiek zaliczeniami?

— To, że jestem tak wszechstronnie utalentowany nie oznacza, że mam wszystko gdzieś — prychnął Black, nonszalancko odgarniając loki z czoła.

Remus zacmokał zniecierpliwiony, lecz Black szybko dodał:

— A Dumbledore? Nauczyciele? Nie możesz zniknąć. Wszyscy będą cię szukać! Już w tym roku raz zniknąłeś. Nie sądzisz, że kolejny taki wybryk będzie miał jeszcze gorsze konsekwencje?

Lupin posłała mu litościwe spojrzenie.

— Wtedy jechałem do chorej matki. Dyrektor sam mnie tam wysłał. Teraz także wszystko mu wyjaśniłem w liście. Nie może mnie zatrzymać siłą w tej szkole.

— Ale... Ale przecież ty kochasz to miejsce! — Rozłożył dłonie dookoła, mając na myśli zamek, ich paczkę, innych uczniów, nauczycieli, a nawet cholerny Zakazany Las. — Pomożemy ci przez to przejść. Jesteśmy przecież zawsze razem. Mimo i ponad wszystko! — zawołał z mocą i nadzieją.

Lupin zmierzył go trochę dłużej spojrzeniem, lecz mimo to westchnął:

— Nie mam na to czasu. — Bez wahania odwrócił się by odejść.

— A co z Lily? — zawołał za nim Syriusz.

Wilkołak zatrzymał się wpół kroku.

— Naprawdę nie rozumiesz, prawda? — rzucił przez ramię.

— Nie, nie rozumiem! Przed chwilą jęczałeś, by ocalili twoją przyjaciółkę, a teraz od niej uciekasz, gdy ona najbardziej cię... nas potrzebuje?

— Łatwo ci o tym mówić, co? — warknął Lupin już zirytowany tym, że nikt go nie rozumiał.

Żaden z nich nie pojmował, jak bardzo ciążyło mu to wszystko na sercu. Gdyby nie on, nic z tego nie miałoby miejsca. Lily była by cała i zdrowa, szczęśliwa. Być może nawet przekonałaby się już do Pottera, który tak bardzo ją przecież kochał. Ale nie... Bo on musiał we wszystko wejść z brudnymi buciorami. Nienawidził się do potęgi entej. Jeżeli teraz zniknie raz na zawsze, wszystkim będzie lepiej. Każdy odnajdzie swoją drogę, która od zawsze była im zapisana w gwiazdach. Bez Remusa w roli głównej. Tak było lepiej dla wszystkich. Oprócz niego.

Łapa patrzył na przyjaciela oniemiałym wzrokiem. Widział na jego twarzy masę emocji, lecz nie rozumiał z tego zupełnie nic.

— Nie odchodź, Remusie — powiedział łagodnie, lecz, gdy nie zobaczył żadnej zmiany na twarzy przyjaciela, dodał ostrzej: — Nie odwalaj tu teraz scenki z Wertera. Nie bądź takim męczennikiem.

Wilkołak zmierzył Blacka oceniającym spojrzeniem. Czy on naprawdę tak go postrzegał? Według niego, nie miał w sobie grama męczennika. Nie robił tego na pokaz, ani w celu większej świętości sprawy. Chciał po prostu by ludzie, których miał w sercu byli bezpieczni. Nic nie mógł poradzić na to, że stanie się tak tylko wtedy, gdy on odejdzie raz na zawsze.

Łapa patrzył na przyjaciela niemal błagalnie, licząc, że ten drgnie, coś przestawi się w jego myśleniu i jednak oboje wrócą razem do zamku. Pójdą do Jamesa, który czuwał nieustannie przy Evans. Wspólnie poczekają na wieści, a gdy wszystko dobrze się skończy, wrócą do szarej codzienności, śmiechów i żartów. Syriusz pragnął, by wszystko wróciło do normy. Potrzebował powrotu do tego bezpiecznego miejsca bardziej, niż ktokolwiek by sądził.

— Wybacz, Syriuszu — westchnął Lupin. — Po tym wszystkim, nie mam ani tyle siły, ani odwagi, czy umiejętności, by rzucić się w jakąkolwiek przepaść. Zwłaszcza tak przerażająco nieprzebraną. Do zobaczenia.

Remus jak gdyby nigdy nic, odwrócił się i szybko deportował w tylko sobie znane miejsce. Syriusz Black zaś stał wciąż w tym samym miejscu, zastanawiając się co do cholery Lunatyk miał na myśli. Jaka przepaść? Nie wiedział, ani też nie rozumiał w pełni przyjaciela. Myślał, miał nadzieję, że zapewnienie o wsparciu huncwotów go przekona. Przecież zawsze sobie ze wszystkim radzili razem. Byli braćmi i żaden nie zostawiłby drugiego w potrzebie, czy problemie. Jednak wszystko to, co targało Lupinem było już zbyt wielkim obciążeniem. Nie umiał sobie z tym poradzić inaczej, jak izolacją i ucieczką.

Mimo to, Łapa czuł, że ich życie prędzej, czy później wróci do normy. Los, tak czy inaczej znajdzie drogę, by połączyć ze sobą tych, którzy mają swoje przeznaczenie zapisane w gwiazdach. Wszystkie drogi, które prowadzą ludzi od wieków, dochodzą do konkretnych miejsc, zdarzeń, zjawisk, gestów. Wszystko zawsze jest 'po coś'. Nic nie pojawia się z przypadku i z przypadku nie znika.

Kto wie? Może przepaście, nad którymi wciąż stoimy, są jedynie płytkimi brodzikami złudzeń? Choć, z drugiej strony mogą to równie dobrze być bezdenne głębiny oceanu lub nieprzemierzone otchłanie pustynnych kanionów... Mimo wszystko, ten, kto boi się rzucić w przepaść, nigdy nie otrzyma odpowiedzi na to pytanie.


⤝°♦°⤞⤝°♦°⤞⤝°♦°⤞⤝°♦°⤞

A teraz zapraszam wszystkich na posłowie. :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro