Nadchodzi zima

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jest coś niezwykłego w pierwotnym strachu. To uczucie, które rozchodzi się po całym ciele, gdy idziesz ciemnym korytarzem. To dreszcz, który przechodzi cię, gdy rozlega się grzmot. To obawa przed zbliżeniem się do ognia. To lęk, gdy widzisz obnażone kły warczącego psa.

Lęk przed śmiercią i wszystkim, co się z nią kojarzy.

W taki sposób ukształtowała nas natura miliony lat temu. Wpisała w nas walkę o życie i przetrwanie. Nic więc dziwnego, że gdy bogowie chodzili jeszcze po ziemi, ludzie drżeli z obawy przed ich gniewem...

❅ ❅ ❅


Wilgoć wkradała się do niewielkiej chatki w górach mimo rozpalonego w kominku ognia i świecy gromnicznej pozostawionej przy oknie. Mróz piął się po szybach, rysując na nich zimowe kwiaty, niewrażliwy na subtelne ciepło. Na pryczy, przykryta kocami, siedziała blondwłosa kobieta z dzieckiem w ramionach. Śpiewała mu cicho kołysankę. Kołysankę o wilkach, niedźwiedziach, wielkich bogach, bohaterach i wygranych bitwach.

Dawno nie widziano tak srogiej zimy.

– Śpij, mój skarbie – powiedziała, całując syna w czółko. Drżała z zimna i strachu. Sama, w zimny wieczór. – Tatuś zaraz wróci.

Wychyliła się w stronę okna i z przerażeniem dostrzegła na skraju lasu . Cofnęła się od razu, aby Ta jej nie dostrzegła. Kobieta, o czarnych, długich włosach, w sukni utkanej z płatków śniegu i z zasłoniętą twarzą. Szła boso po białym puchu, a w ślad za Nią biegła ścieżka pokryta lodem.

Dziecko zapłakało, a przestraszona matka zaczęła bujać się wraz z nim, aby ucichło.

Na próżno.

Drzwi chaty otwarły się za sprawą zimnego wiatru, który zgasił ogień w kominku i zdmuchnął płomień świecy. Kobieta drżała, przyciskając dziecko do piersi. Po jej różowych od mrozu policzkach spływały łzy.

– Odejdź, Marzanno! – powiedziała na tyle odważnie, na ile potrafiła, gdy elegancka kobieta pojawiła się w progu. Gdy tylko dotknęła framugi, ta od razu pokryła się szronem. – Nie pozwolę ci zabrać mojego dziecka!

Zapłakana kobieta ściskała niemowlę, a lodowe oczy bogini patrzyły na nią ze spokojem, gdy uniosła biały welon. Jej bose stopy zamrażały drewno, po którym stąpała. Zatrzymała się przed matką, której serce nieomal wyskakiwało z piersi.

Marzanna nachyliła się nad dzieckiem i wyciągnęła piękną, alabastrową dłoń, by pogładzić je po policzku. Jej sine usta, wbrew woli sparaliżowanej strachem matki, dotknęły czoła dziecka z subtelnością. Marzanna odsunęła się i spojrzała na niemowlę, po czym wyprostowała się i odeszła, zabierając z chaty cały chłód i mróz, który przyniosła.

Ogień znów zapłonął.

Kobieta, wciąż dygocąc z emocji, odetchnęła z ulgą i przytuliła swoje zdrowe i ciepłe niemowlę. Żyło i było z nią. Bogini go nie zabrała. Marzanna odeszła.

Mijały lata i zimy, ale do ponownego spotkania Zimowej Panny nigdy nie doszło. Chłopiec wyrósł na mężczyznę, któremu na przystrzyżynach nadano imię Drogomir, a jego matka nie wspomniała o tym wydarzeniu ani jemu, ani swojemu mężowi.

Któregoś razu, po niezwykle ciepłym lecie, nadeszła zima równie sroga jak ta, podczas której na świat przyszedł jej syn, jej najcenniejszy skarb. Brakowało żywności, do wioski niemal nie dało się dostać, kominek pochłaniał o wiele więcej drewna przez nieustępliwy mróz, a na dworze szalały śnieżyce.

Kiedy w końcu, poraz pierwszy od wielu dni, z nieba nie spadł ani jeden płatek śniegu, drzwi do izby młodzieńca otworzyły się i stanął w nich ubrany w futra mężczyzna.

– Ruszamy na polowanie, synu – powiedział Jarogniew, jego ojciec, rzucając mu łuk, który kiedyś dla niego wystrugał.

Nie było mowy, by odmówić, toteż Drogomir odgarnął ciemne loki z twarzy i narzucił na siebie płaszcz z niedźwiedziej skóry. Pochwycił łuk i ruszył w ślad za ojcem.

– Bądźcie ostrożni – poprosiła kobieta, żegnając czule obu mężczyzn i obcałowywując ich twarze. – Uważajcie na wilki i niedźwiedzie.

Po gorących zapewnieniach, że będą uważać, ojciec i syn wyruszyli w końcu w ośnieżony i posępny las, aby zapolować na dzikie zwierzęta.

Wszystko pokrywały ogromne czapy śniegu, las zdawał się martwy. Drzewa pokryte szronem były piękne i straszne zarazem. Z niektórych zwisały ciężkie sople lodu, które – gdyby przypadkiem spadły – bez problemu mógłby pozbawić ich życia.

– Tu ślad się rozdziela – zauważył Drogomir, kucając przy świeżych, jelenich śladach. Podążało tędy całe stado, które najwidoczniej zdecydowało się rozproszyć. Spojrzał na ojca. – My chyba też powinniśmy się rozdzielić.

– Twoja matka by tego nie pochwaliła – powiedział ojciec, nie do końca pewien, czy jego syn poradzi sobie sam w chwili zagrożenia. Sam był człowiekiem honoru i odwagi, który zawsze stawiał dobro innych ponad własne.

– Jestem już dorosły, ojcze – zapewnił, pewny tego, że sobie poradzi.

Jarogniew trochę się tego obawiał. Drogomir co prawda potrafił świetnie strzelać z łuku, jednak... Był wątły i delikatny. W ogóle nie przypominał jego samego – rosłego, muskularnego mężczyzny o smolistych włosach. Nie potrafił sobie wyobrazić, co stałoby się z jego chuderlawym synem, gdyby trafił na niedźwiedzia. Wzdrygnął się na tę myśl ledwo zauważalnie.

– Dam radę – powiedział, patrząc się na ojca oczami swojej matki. – Naprawdę.

Ojciec westchnął, a Drogo uśmiechnął się zwycięsko.

– Niech będzie – stwierdził w końcu i klepnął syna w plecy. – Powodzenia.

– Do zobaczenia ze zwierzyną, tato! – zawołał z zadowoleniem i z przewieszonym przez ramię łukiem ruszył wzdłuż pasma śladów. Ojciec poszedł w przeciwną stronę.

Trop prowadził go daleko, daleko w las, a Drogomir starał się nie potykać i nie robić zbyt wiele hałasu. Powoli zaczynał odczuwać skutki długiego przebywania na mrozie, ale miał ważniejszy cel niż własne dobro. W końcu coś mignęło mu między drzewami i było to dokładnie to, czego szukał. Samotna łania, oddalona od stada. Grzebała racicą w ziemi, lecz jej starania były daremne. Nie znalazła niczego, czym mogłaby się pożywić, więc przeniosła się nieco dalej.

Drogomir zdjął łuk z ramienia, wyjął strzałę z kołczana i nałożył ją na cięciwę. Naciągnął ją tak, że stykała się z jego nosem podbródkiem i w chwili, w której miał wypuścić strzałę, coś z warkiem skoczyło mu na plecy. Strzała poleciała w stronę łani, płosząc ją i padając blisko pół metra od niej. Drogomir leżał w śniegu, wepchnięty tam przez ciężkie cielsko szarego wilka, który pognał za zwierzyną, zupełnie ignorując leżącego na śniegu człowieka.

Drogomir, któremu zaciśnięta klatka piersiowa ledwo pozwalała oddychać, podniósł się zdumiały i otrzepał ze śniegu. Nie wierzył w to, co przed chwilą się stało. Sięgnął po łuk, który przez upadek wypadł mu z ręki i przetarł twarz dłonią. Oddychanie sprawiało mu spory trud.

Jak widać, rywalizacja o posiłek z wilkiem nie należy do najlepszych pomysłów. Odetchnął głęboko i skrzywił się przez ból w piersi. Rozejrzał się wokoło, dochodząc do wniosku, że dalsze tropienie zwierzyny po tych samych śladach nie ma sensu, skoro wilk i tak już pewnie ich spłoszył. Drogomir nie był najlepszym myśliwym, a ponaddo wciąż był w lekkim szoku, toteż nawet nie zastanowiło go, dlaczego wilk tak szybko się oddalił i zupełnie nim nie zainteresował.

I to był błąd.

Gdy tylko obrócił się w stronę, z której przyszedł, by po własnych śladach wrócić do domu, natrafił na gniewne, brązowe oczy. Cofnął się o krok w przerażeniu i powoli, by nie sprowokować ogromnego niedźwiedzia do ataku, zaczął naciągać łuk. Starał się unormować swój oddech i opanować drżenie rąk. Miał tylko jedną szansę, żeby nie chybić.

Niedźwiedź, który się przed nim znajdował, uniósł się na tylnych łapać. Był większy, niż jakikolwiek niedźwiedź, którego Drogomir kiedykolwiek widział. Kiedy tak stał, trochę wyżej niż on, wydawał się kilkukrotnie przerastać go wzrostem. Niedźwiedź patrzył na niego z obnażonymi zębami, pomrukując ostrzegawczo i szykując się do natarcia.

W jednej chwili wydarzyło się wszystko. Niedźwiedź natarł, łuk wypuścił strzałę, ktoś krzyknął, a między niedźwiedziem a Drogomirem pojawiła się kobieta.

– Welesie, stój! – zakrzyknęła, odpychając niedźwiedzia swoją własną siłą i łapiąc strzałę w locie. Drogomir opadł na kolana, przytłoczony tym, do czego nieomal doszło.

Rzucony na śnieg niedźwiedź podniósł się i otrzepał, przybierając postać muskularnego mężczyzny z ciemną brodą i baranimi rogami.

– Ten chłopak miał nie żyć szesnaście lat temu, dlaczego nadal żyje? – zapytał ostro czarnowłosej kobiety. Wyglądał dostojnie i przerażająco zarazem. Jegi włosy układały się w ciemne, długie loki. – Wreszcie go znalazłem, a ty postanowiłaś go uratować! Ponownie!

– Wysłałeś mnie do sprzątania swoich brudów, a ja wybrałam go sobie na syna i nic ci do tego – odparła Marzanna żwawo, po czym schyliła się, żeby pomóc Drogomirowi wstać.

– Uważaj na słowa, Marzanno... – warknął Weles groźnie.

– Jesteś żałosny. – Spojrzała na niego gniewnie. – Umyślałeś sobie, że zabije go wilk, ale skoro twój przyjaciel cię nie posłuchał, stwierdziłeś, że zrobisz to sam!

– Miał być w Nawii już dawno temu, ale ty oczywiście musisz we wszystko wściubiać swój paskudny nos! – Weles przysunął się bliżej.  – Nie taki los był mu przeznaczony!

– Nie ty o tym decydujesz i nie zrobisz mu krzywdy! – Marzanna również się do niego zbliżyła, zasiskając dłonie.

– Jemu może nie, ale pozostaje jeszcze jego ojciec. – Weles uśmiechnął się parszywie i w tej samej chwili tuż obok pojawił się ojciec Drogomira, znieruchomiały za sprawą mocy boga. W ustach miał knebel, a ręce i nogi były związane za jego plecami. Drogomir chciał ruszyć w jego stronę, ale Marzanna złapać go za przedramię żelaznym uściskiem. – Ktoś musi zapłacić za to jedno, darowane przez ciebie życie. O ile sama nie chcesz ponieść ceny, lepiej mi nie przeszkadzaj.

Marzanna wydała z siebie pełen irytacji pomruk, natomiast rogaty bóg zbliżył się z myśliwskim nożem do mężczyzny, który mimo swego żałosnego położenia wciąż hardo trzymał głowę.

Marzanna ściskała ramię Drogomira, który usiłował się wyswobodzić. Jego oczy rozszerzyły się, gdy nóż wymierzył prosto w serce jego ojca.

– Nie! – zakrzyknął, a z jego dłoni wyleciała wielka, lodowa strzała, przebijając lewą pierś boga na wylot.

Weles upuścił nóż na śnieg i dotknął miejsca, z którego wystawał wielki sopel lodu. Obrócił się ze zdumieniem w oczach, a Marzanna splotła ręce na piersiach. Nie ona to zrobiła.

– Co się dzieje? – zapytał skołowany Weles, dotykając zamarzającej piersi. Czuł niemożliwy do zniesienia ból. Narządy zamarzały jeden po drugim, powodując trudności z oddychaniem. Nie mógł zabić go zwykły sopel lodu, a Marzanna przecież...

Bóg opadł na kolana, czując rozchodzące się po jego ciele coraz dotkliwsze zimno. Wykrzywił się w grymasie gniewu.

– Chciałeś swojej zapłaty. Właśnie ktoś zapłacił – powiedziała Marzanna ze spokojem, przyglądając się jak bóg umarłych zamienia się w rzeźbę z lodu, szczękając zębami i dygicąc z zimna.

– Nikt ci tego nie wybaczy, Marzanno – powiedział niewyraźnie, nim lód dotarł do jego ust. – Perun i Swaróg cię pokarają, a kiedy powrócę...

Nie zdążył dokończyć, pokryty lodem. Ostatkiem sił przymknął oczy i rozpłynął się w powietrzu.

Zapadła chwila posępnej ciszy, podczas której obaj śmiertelnicy zaniemówili ze zdumienia. Wyswobodzony Drogomir przestał ze strachem patrzeć na własną dłoń i ruszył do ojca, aby uwolnić go z więzów i uściskać.

– To bóg, nic mu nie będzie, choć minie trochę czasu, nim się odrodzi – powiedziała bogini i spojrzała na Drogomira z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. – Nie spodziewałam się tego, ale przebiłeś go lodową strzałą Bogini Życia i Śmierci. Gratulacje.

– Naprawdę ja to zrobiłem? – zapytał głuchym głosem, obserwując swoje palce i śródręcze. Były nienaruszone, zupełnie jakby nic takiego nie miało miejsca. Był przekonany, że to bogini powiodła jego dłonią i użyczyła mu umiejętności. Może po to, by wykiwać Welesa bądź by zwyczajnie obejść jego prośbę.

Marzanna skinęła głową ze spokojem.

– Ale... Ale j-jak to możliwe? – Przycisnął zwiniętą w pięść dłoń do piersi i spojrzał na równie zdumionego ojca.

– Kiedy byłeś niemowlęciem, Weles powiedział mi, bym cię zabrała do podziemia – wyjaśniła mu bogini, znudzonym głosem. Nie chciała tego teraz tłumaczyć. – Ale to nie on jest panem śmierci, tylko ja, a my od dawna nie mamy zbieżnych interesów. W dniu twoich narodzin twoja matka prosiła mnie, bym odeszła i tak też zrobiłam. Zostawiłam ci jednak świąteczny podarunek, który przez lata chronił cię przed Welesem, a teraz ochronił tego, którego zwiesz swoim ojcem.

Drogomir patrzył na nią z przestrachem, niezdolny wypowiedzieć jakiegokolwiek zdania. Jego ojciec również nie potrafił zrozumieć, co zaszło. Byli prostymi ludźmi żyjącymi z łowów, którzy czcili bogów i bali się ich jednocześnie. Tymczasem spotkali aż dwoje z nich, a bogini, Zimowa Panna, ocaliła ich przed Panem Podziemi. Stali się elementem konfliktu między bóstwami.

– Wybacz mi, pani, śmiałość – zaczął Jarogniew, podchodząc bliżej. – Ale... Powiedziałaś Welesowi, że wybrałaś sobie mojego Drogomira za syna... Co miałaś przez to na myśli?

– Tak, tak właśnie powiedziałam – przyznała Marzanna, nim zdołał chociaż zadać czy ułożyć pytanie. – Drogomir jest dzieckiem, o którym nie powiedziano Leli i dzieckiem, które ja zamiast niej wzięłam w opiekę.

– Dlaczego to zrobiłaś, pani? – zapytał zaskoczony Drogomir. – Czyż nie prościej było powiedzieć Pani Leli o mnie? Żeby mogła mieć nade mną i moją rodziną pieczę?

– Czyż nie prościej byłoby okazać wdzięczność za opiekę i mój dar? – Marzanna spojrzała na niego wyniośle, urażona tymi słowami. – Strzegłam cię przecie i uchroniłam od wilków!

Drogomir spuścił wzrok, a Marzanna westchnęła, obracając się plecami do obu mężczyzn.

– Niewdzięcznik...

– Wybacz mu, Marzanno. – Jego ojciec postąpił jeszcze bliżej. Czuł potrzebę usprawiedliwienia swojego kruchego i mizernego syna, którego w dniu narodzin serce pokrył lód. – Pogubił się w tym wszystkim i boi się daru, który od ciebie otrzymał. Nie unoś się, pani.

Bogini zacisnęła szczękę i zdecydowała się jednak na nich spojrzeć.

– Nie powinien się bać, nie będzie używać swego daru do czynienia zła, jeśli sam tego nie zechce – powiedziała i uniosła podbródek. – Uśmiercił jednak swą mocą Welesa i choć ten prędzej czy później znów powstanie, ktoś musi zająć jego miejsce w podziemiach.

– Czy to znaczy, że ty, pani, będziesz teraz...? – zaczął Drogomir, ale Zimowa Panna przerwała mu od razu:

– Nie – powiedziała spokojnie, z zamkniętymi oczami. Otworzyła je po chwili, zimne i bystre. – Ty będziesz panem i władcą umarłych. Postrzeliłeś swego prawdziwego ojca i teraz zajmiesz jego miejsce.

– Co proszę? – Drogomir kompletnie przestał cokolwiek rozumieć. – Mojego prawdziwego ojca...? Czy to znaczy, że...?

– Że Weles jest twoim ojcem – dokończyła Marzanna, ze splecionymi na piersiach rękami i wzrokiem utkwionym w białym śniegu. – Przykro mi, Jarogniewie, ale wychowywałeś nieswoje dziecko.

– Nie... – Drogomir pokręcił głową i spojrzał na swojego ojca. Ten również niedowierzał temu, co słyszy. – Niemożliwe! Weles nie może być moim ojcem!

– A jak myślisz, dlaczego chciał twojej śmierci? – zapytała porosto i opuściła nisko powieki. – Jako półbóg z darem od bogini mógłbyś stać się dla niego zagrożeniem. Twoje imię nie brzmi zaś Drogomir, tylko Nyja.

– Niemożliwe, niemożliwe... – powtarzał Drogomir, podchodząc bliżej ojca i kręcąc głową. Jarogniew skamieniał. – To niemożliwe!

Marzanna stała zaś ze spokojem, przyglądając się tej jakże rozczulającej scenie.

– Ludźmiła o tym nie wiedziała – wyjaśniła, znudzona już wzruszeniami i całym tym zaprzeczaniem. – Pan Podziemi przebrał się za ciebie, Jarogniewie. Weles spędził z nią jedną z ciemnych zimowych nocy, podczas gdy ty sam spałeś przy ogniu w górach, tropiąc niedźwiedzia wraz w grupką innych ludzi. Nie mogła wiedzieć, bo rano nie było go obok, a wszystko wydało jej się tylko zwykłym snem.

Jarogniew jedynie nakrył usta dłonią i pokręcił nią, zupełnie roztrzaskany w środku. Oto właśnie dowiedział się, że wychowywał obce dziecko, a jego żona stała się nieczysta za sprawą boga podziemi. Zamknął oczy i zacisnął szczękę. Bądź przeklęty, Welesie za krzywdę wyrządzoną nam wszystkim!

– Bez względu na to, czy Weles mnie spłodził czy nie, ty jesteś moim prawdziwym ojcem, tato – zapewnił Drogomir, tuląc zatopionego w myślach mężczyznę, na którego spadły właśnie kłamstwa całego życia.

– Może być twoim ojcem, jeśli tak sobie życzysz, ale wkrótce stanie się prawdziwym ojcem kogoś innego – powiedziała Marzanna, a obaj mężczyźni spojrzeli na nią nieufni. – Twoja żona, Jarogniewie, jest przy nadziei.

– To prawda? – zapytał mężczyzna, usiłując doszukać się kłamstwa w błękitnych oczach bogini.

– Wszystko, co żem wam rzekła jest prawdą. Wrócicie do domu i sami się przekonajcie – powiedziała im tylko. Marzanna machnęła ręką i obok niej pojawił się jeleń, którego Jarogniew upolował nim Weles go spętał. – Zabierzcie zwierzynę do domu, a ty Drogomirze, pożegnaj się z matką jak trzeba. Równo za miesiąc, po zachodzie słońca zejdziesz ze mną do Nawii.

– Do Nawii? – Drogomir wytrzeszczył oczy. – Wybacz, pani, ale nie zamierzam zostawić mojej rodziny...

– Zrobisz to – oznajmiła – by odpokutować za swój czyn i by chronić swoją rodzinę. Pójdziesz ze mną i wyzbędziesz się swego człowieczeństwa.

Bogini zniknęła, a obaj mężczyźni, poruszeni wszystkim, co się wydarzyło, unieśli masywnego jelenia, którego Jarogniew wziął na swe barki i ruszyli do domu, tak jak przykazała im Marzanna. Mówili o tym, co się stało i zapewniali się o swojej miłości, choć w słowach, do których nigdy by się nie przyznali. Uczyniłyby ich bowiem słabymi w oczach innych.

– Wreszcieście wrócili! – zawołała matka Drogomira, ściskając kolejno syna i męża, z aprobatą wyrażając się o przyniesionej zwierzynie. – Doprawdy, piękny, piękny okaz!

Gdy słońce już zaszło, a Jarogniew udał się do izby, żeby odpocząć, Drogomir przysiadł się do matki. Wziął jej drobne dłonie w swoje własne i zdecydował się mówić:

– Nie powiedziałaś mi, że Marzanna uczyniła mnie swoim dzieckiem i że otrzymałem od niej dar. – Kobieta spuściła wzrok. – Ocaliła mnie przed wilkiem i przed Welesem, a dzięki jej mocy, ja mogłem pomóc ojcu.

Ludźmiła posmutniała raptownie, zmieszana tym, co rzekł jej syn.

– Synu, nie chciałam, żebyś czuł się jak widmo życia i byś zastanawiał się, dlaczegóż to darowała ci życie, choć przyszła właśnie po ciebie – wyjaśniła jego matka, mówiąc z głębi szczerego serca. W jej oczach było widać, że wspomnienie wizyty Marzanny wciąż napawa ją strachem.

– I tak po mnie przyjdzie, już za miesiąc – powiedział, a kobieta przytuliła go do piersi i uroniła kolejne łzy. Drogomir także się wzruszył.

– Nie oddam cię, nie oddam cię, synku – powtarzała, tuląc go jak wtedy, gdy Zimowa Panna przekroczyła próg ich chaty. – Nie pozwolę, by zabrała cię przedwcześnie do Nawii...

– Nie można inaczej, matko! – zaprzeczył między jej słowami, także przyciskając ją do siebie. – Zabiłem Welesa. Uśmierciłem boga, który okazał się moim ojcem!

Kobieta zesztywniała, zmrożona szokiem. Odsunęła się nieco i przyjrzała się swojemu dziecku z uwagą przez zmrużone powieki.

– Nie kłamiesz mi? – Przekrzywiła głowę i otworzyła usta. – Przyznaj się, że bluzgasz!

– Marzanna nam tak rzekła. Weles cię oszukał, mateczko – wyjaśnił jej, ale ona wyrwała swoje dłonie z tych jego i wstała, roztrzęsiona. – Przebrał się za ojca, gdy ten był na polowaniu... Myślałaś, że to był tylko sen.

Kobieta zakryła dłonią usta i zacisnęła oczy, teraz płacząc już rzewnie.

– Jak on mnie teraz... – zapłakała i pokręciła głową. – Dlatego nie mówi ze mną! Jakże on ma mi teraz uwierzyć, że jestem przy nadziei i noszę jego dziecko?

Kobieta płakała, roztrzęsiona i zdenerwowana, trzymając jedną dłoń na swoim łonie. Drogomir zbliżył się i otoczył ją swoimi ramionami. Wtuliła się, chlipiąc żałośnie.

– On już wszystko wie – uprzedził ją, gładząc jej plecy i włosy, aby się uspokoiła. – Zimowa Panna mu powiedziała. Idź i sama powiedz mu o tym.

Matka odsunęła się od niego i skinęła głową. Cała jej twarz napuchła od płaczu, a blond kosmyki przykleiły się do twarzy.

– Tak zrobię. Nie można inaczej – powiedziała i ucałowała syna w czoło w matczynym geście, po czym pobiegła do męża.

Drogomir nasłuchiwał chwilę przy drzwiach, a gdy usłyszał radosny śmiech ojca i pełen ulgi śmiech matki sam uśmiechnął się lekko. Zaraz jednak posmutniał i ruszył do swojej izby.

W ostatni dzień miesiąca, gdy wszyscy spodziewali już przybycia Chłodnej Panny, postanowili nje rozstawać się ani na moment. Od wschodu do zachodu słońca siedzieli we troje, rozmawiając i nieomal biesiadując w swoim tylko najbliższym gronie. Gdy zaś nastała ciemność, rozległo się pukanie, ogień w kominku zadygotał, a świeca w oknie ledwo się tliła.

– Już czas – powiedział Drogomir, poprawiając niedzwiedzią skórę na ramionach.

Wstał, uściskał zatroskanego ojca, ucałował zapłakaną matkę i błogosławił dziecku, ostatecznie żegnając się z nimi z niemożliwym do opisania strachem i wzruszeniem.

Marzanna czekała na zewnątrz, w białej sukni i równie  białej woalce, bardziej przypominając ducha niż kobietę. Wyciągnęła ku niemu dłoń, którą z oporem przyjął.

Szli razem do lasu, bez ani jednego słowa, w ciszy przerywanej jedynie zgrzytającym pod stopami śniegiem. W końcu dotarli do niemal zupełnie zamarzniętej rzeki. Marzanna zeszła na lód, poczekała na Drogomira i ruszyli zgodnie z jej biegiem, na północ, po lodzie, wydawać by się mogło, że bez celu.

Cel jednak istniał.

Lód pod ich stopami nie zdołał wytrzymać i oboje z krzykiem wpadli do wody. Od razu ogarnęło ich zimno, równie szybko porwał nurt. Tracili oddech i świadomość, ogarniało ich przerażenie, lecz splecione ręce trwały złączone aż do chwili, w której przestała otaczać ich woda, a zaczęli spadać tak długo, aż gruchnęli o czarną, sypką ziemię.

– Witaj w domu, Nyjo – powiedziała jedynie Marzanna, gdy ten podniósł się po niespodziewanym upadku na twardy grunt, wciąż oszołomiony tym, jak okropna okazała się śmierć. – Oto twoja Nawia.

Tuż po utonięciu Marzanny z ziemi wyrosły pierwsze śnieżyczki, lód na rzece zaczął ustępować, a śnieg wokoło topnieć. Potem pojawiły się krokusy i wiele innych roślin, a wraz z ptakami wróciła Dziewanna, a z Dziewanną wiosna.

Srogich zim nie było już tak wiele, Welesa przeniósł swe władanie daleko na wschód, przyrodni brat Drogomira dorastał w ciepłe domowego ogniska, Marzanna nie doczekała się kary, a Drogomir – pod boskim imieniem Nyja – sprawował pieczę nad umarłymi.

Minęło dziesięć, może piętnaście długich i spokojnych lat. Nyja władał podziemiem lepiej, niż kiedykolwiek mógłby przypuszczać, mimo licznych błędów i pomyłek. Choć początkowo przeraził się własną władzą, której nigdy nawet nie chciał, z czasem pogodził się z tym i okazał się idealną osobą na to miejsce.

Jego przyrodni brat, będący już po przystrzyżynach Bogumił powoli za to zaczynał się usamodzielniać. Właśnie wtedy, zimową porą, Marzanna postanowiła poraz kolejny odwiedzić starą i próchniejącą już chatę przy lesie.

Znów była zima, choć nie tak sroga i mroźna jak lata wcześniej. Była piękna i zadziwiająco spokojna. Ogień trzaskał w kominku, a na oko dwunastoletni blondynek siedział obok niego, zawiązując lotki na strzałach.

Marzanna weszła niezauważona do sieni, przemierzyła pokój i znalazła się w izbie, gdzie pod licznymi zwierzęcymi futrami leżała blada i schorowana kobieta o siwiejących z wolna blond włosach.

– Marzanno – wychrypiała i zakaszlała. – Nie zabieraj mi drugiego syna, błagam!

Napad kaszlu, załzawione oczy, trupioblada cera.

– Nie po niego przyszłam – odpowiedziała jej Zimowa Panna i wyciągnęła ku niej rękę. – Pora ulżyć swemu cierpieniu, Ludźmiło.

– Nie mogę zostawić syna – odpowiedziała jej słabym głosem kobieta i pokręciła głową.

– Twój syn ma jeszcze ojca, poradzi sobie i wyrośnie na silnego mężczyznę. – Marzanna patrzyła na nią spod białego welonu. – Twój drugi syn czeka zaś na ciebie po drugiej stronie. Stęsknił się za tobą.

Ludźmiła wiedziała, że tym razem nie zmieni boskiej woli i że zjawa bogini nie odejdzie na zwykłe, przepędzające ją słowa. Niestraszna jej była zresztą świeca gromniczna w oknie i liczne modlitwy.

– Ofiarowuję ci spokojną i bezbolesną podróż na drugą stronę – rzekła Marzanna. – Jeśli odmówisz, choroba zabierze cię równie prędko, wykańczając każdy kawałek twego lichego ciała.

Ludźmiła zerknęła na drzwi, uroniła łzę i po chwili namysłu przyjęła rękę bogini, by wraz z nią odejść, jak równa z równą. Przemierzyły sień, gdzie Ludźmiła zostawiła na czole synka czuły pocałunek, na który wzdrygnął się jakby z zimna.

Młody blondwłosy chłopczyk dopiero przy ostatniej strzale zdecydował się pochwalić mamie, że skończył. Pobiegł w podskokach do izby, gdzie zatrzymał się w progu i upuścił pęk gotowych strzał. Zastał ją leżącą w łóżku, martwą i uśmiechniętą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro