24. Chciałabyś tak żyć?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nyssion rzadko sięgał po herbatę. Zazwyczaj pił ją jedynie w chłodne zimowe wieczory, zaś przez resztę roku wolał sięgać po prostu po wodę. No i wino – nie było nic lepszego niż kieliszek czerwonego wina, zwłaszcza jeśli akurat udało mu się znaleźć chwilę, aby sięgnąć po jakąś dobrą lekturę.

Teraz jednak wcale nie protestował, gdy Larissa postawiła przed nim kubek z malinową herbatą z dodatkiem mięty. Pierwsze, na co zwrócił uwagę, to specyficzny zapach, który delikatnie go drażnił, ale nie było to nieprzyjemne uczucie. Słodycz zmieszana z dość silną miętą dawała aromat, którego nie potrafił w żaden inny sposób sklasyfikować, ale poczuł się zaintrygowany. Na tyle, by zaraz unieść kubek i wypić z niego odrobinę, aby zapoznać się z samym smakiem.

Zaraz też się skrzywił, kiedy poczuł, jak gorący napój parzy jego wargi, a później język. Przewrócił oczami na swoją własną głupotę – mógł przecież jeszcze poczekać – i odłożył kubek, na chwilę jeszcze skupiając na nim spojrzenie. Był biały, dość szeroki, a na nim namalowane były niebieskie i szare liście, których jednak nikt nie zdążył pokolorować. Przypominały trochę kolorowankę dla dzieci.

– Musisz mi powiedzieć, jak ci się układa. Pracujesz? – spytała Larissa. Obydwoje usiedli przy okrągłym, białym stoliku, odgradzającym kuchnię od części służącej jako salon.

– Raczej dorywczo – stwierdził z lekkim wahaniem, zerkając w końcu na kobietę. – Zawsze znajdzie się ktoś, komu mogę w czymś pomóc, a też nie potrzebuję zbyt dużo. No i ciężko jest coś znaleźć, skoro rzuciłem szkołę przed zdaniem egzaminów.

Widział, jak kobieta lekko marszczy brwi. Wydawała się zmartwiona i sam nie mógł zrozumieć, czemu czuł się tak miło. Wystarczała mu jednak świadomość, że przynajmniej przez chwilę ktoś naprawdę się nim przejmował.

– A gdybyś spróbował teraz jeszcze podejść do egzaminów? Jestem pewna, że poradziłbyś sobie.

– Nie mam na to czasu. – Lekko pokręcił głową. Wiedział, że nie mógł powiedzieć jej o wszystkich nielegalnych działaniach, jakich się podejmował, nawet jeśli naprawdę chciał się z nią tym podzielić. – Dużo czasu poświęcam na... wolontariat. Mam taką znajomą, bardzo się w to wkręciła i staram się, żeby miała do tego towarzystwo.

Właściwie nie kłamał. Wszystko, co robił, było pomocą udzielaną całkowicie za darmo. Co prawda nie kierował się tutaj dobrym sercem, a raczej niechęcią wobec panującego systemu, ale to nie miało znaczenia. Koniec końców wszystkie jego działania można było przecież nazwać wolontariatem.

– Czyli robisz to dla dziewczyny? – Larissa uśmiechnęła się szeroko. Przy jej ustach pojawiły się już delikatne zmarszczki, ale to tylko sprawiało, że jej uśmiech wydawał się bardziej szczery.

– Kiedyś zaproponowałem jej pomoc i... później nie chciałem, żeby sama się tym zajmowała – powiedział z lekkim wahaniem.

Miał wtedy piętnaście lat i zbyt często zdarzało mu się chodzić w miejsca, w których być może nie powinien się znajdować. Nie raz później miał przez to problemy z ojcem, jednak niespecjalnie się tym wszystkim przejmował.

Któregoś dnia jego ciekawość jednak uratowała Tove. Nie znali się wtedy, ale chciał sprawdzić, co dziewczyna robi pośród kilku opuszczonych uliczek. Przyłapał ją na podawaniu leków jakiejś Omedze i chyba głównie po to, żeby jej dokuczyć, zabrał jej dwa pudełka. Stali na tyle blisko wejścia, że kiedy jednak Nyssion usłyszał zbliżający się samochód, popchnął ją w tamtym kierunku, zostając jednak z lekami, których wcale nie powinien przy sobie mieć.

Pierwszy raz został tak dotkliwie pobity, a później spędził jeszcze trzy noce w budynku wojskowym, nim udowodnił, że wcale nie był ukrywającą się Omegą. Jednak dzięki temu, że żołnierze skupili się na nim, nikt nie znalazł Tove, co najbardziej go satysfakcjonowało.

– Jesteście razem?

Od razu pokręcił głową. Czuł się trochę dziwnie, chociaż było to raczej pozytywne uczucia. Zerknął na chwilę za siebie, żeby spojrzeć na siedzącą przy telewizorze córkę Larissy. Ta dość niechętnie kończyła jeść obiad, jednak co chwila zerkała na nieznanego jej gościa, najwidoczniej zastanawiając się, kim był.

– Ile ma lat? – spytał, odwracając spojrzenie.

– Już sześć. Odkąd się urodziła, czas płynie dużo szybciej, niż sądziłam, że to możliwe.

– Czyli jest Omegą?

– Niestety, jeszcze kilka lat i... – kobieta już nie skończyła tego zdania. Nyssion znowu zerknął na dziewczynkę. Wiedział, że za maksymalnie dziewięć lat będzie musiała opuścić rodzinny dom i przenieść się do Lukketu i ta świadomość zabolała go jeszcze bardziej niż zwykle.

– Jest nadzieja, że może coś się zmieni – stwierdził jedynie. Chwilę się wahał, ale zdecydował się wstać i podejść do dziewczynki. – Mogę usiąść obok ciebie?

Dziewczynka z lekkim wahaniem odsunęła się trochę, robiąc mu miejsca. Patrzyła na niego dużymi, ciemnymi oczami, w których kryła się przede wszystkim ciekawość.

– Kim jesteś? – spytała w końcu. – Czemu rozmawiasz z mamą?

Nyssion zerknął na chwilę na Larissę, niepewny, co właściwie powinien powiedzieć. W teorii był jej bratem, przynajmniej po części, w końcu urodziła ich ta sama Omega. Wątpił jednak, by dziewczynka powinna to wiedzieć. Domyślał się, że chociażby jej ojciec mógłby być z tego naprawdę niezadowolony.

– Nyssion, jeśli będzie chciał, będzie tutaj czasami przyjeżdżał – powiedziała spokojnie Larissa. – Może, jak go poprosisz, trochę się z tobą pobawi?

Uśmiechnął się do dziewczynki. Czasami w domach Omeg, którym dostarczał leki, znajdował też dzieci w różnym wieku. Często starał się złapać z nimi kontakt, nawet jeśli zawsze bolało go to, że tak małe istoty musiały cierpieć przez decyzje polityków. Dużo ciężej było znieść tę świadomość, zwłaszcza kiedy patrzyło się na kilkuletnie Omegi.

– Bardzo chętnie się z tobą pobawię, jeśli chcesz – powiedział bez zastanowienia. – Co lubisz robić?

– Um... rysować... – stwierdziła z lekkim wahaniem dziewczynka. I Nyssion do tej pory nigdy nie sięgał po kartki w innym celu, niż zapisanie na nich jakichś słów. Nie miał jednak problemu, by usiąść ze swoją prawie-siostrą i razem stworzyć kilka naprawdę ciekawych rysunków.

I pewnie – gdyby nie alarm w telefonie – zostałby tu dłużej. Jednak wcześniej miał na tyle świadomości, żeby zaznaczyć sobie, kiedy musi się zebrać, aby dotrzeć na spotkanie.

– Muszę już iść – stwierdził w końcu, podnosząc się do siadu. – Na pewno jeszcze przyjadę, musimy to skończyć. 

Semine, bo takie imię nosiła córka Larissy, czego dowiedział się dopiero w trakcie tworzenia jednego z rysunków, pokiwała energicznie głową i przytuliła się do niego.

To było zaskakujące. Do tej pory był sam, dbał tylko o siebie, ewentualnie o Tove, która jednak rzadko potrzebowała jakiejkolwiek jego pomocy. A teraz nagle patrzył na dziecko, o które czuł, że będzie musiał zadbać, choćby musiał sprzeciwić się całemu światu.

Lekko ją przytulił. To była jego siostra, mała Omega, której nikt nigdy nie miał prawa skrzywdzić.

Nim wyszedł, zatrzymała go jeszcze Larissa. Zażądała, by obiecał, że jeszcze przyjedzie i że będzie na siebie uważał. Trochę nawet żałował, że druga z obietnic była raczej całkowicie bez pokrycia.

W końcu jego życie było wiecznym narażaniem się. Łamał prawo, tylko po to, by inni czuli się choć trochę bezpieczniej. I nawet teraz jechał na spotkanie, które samo w sobie było dużym ryzykiem. Ale chyba nawet się tym nie przejmował, skoro wiedział, że mógł dzięki temu pomóc komuś, kto dużo bardziej potrzebował poczuć się teraz bezpieczniej.

***

Życie w kraju, gdzie każdego dnia ludzie karmieni są propagandą, jest trudne zwłaszcza dla tych, którzy nie dają się ogłupić. Póki jest się zwykłym, szarym człowiekiem, który kiwa głową na kolejne działania władz i zajmuje się swoimi sprawami, właściwie można żyć na całkiem przyzwoitym poziomie i nie przejmować się wieloma sprawami.

W końcu im człowiek mniej wie, tym lepiej śpi.

Ale są też ludzie, którzy wiedzą trochę więcej. Czasami mają świadomość tylko niektórych kłamstw, czasami większości. Całkowitej prawdy nikt nie zna, nie licząc tych kilku polityków sterujących całą maszyną, która ma ogłupić ludzi. Ale wystarczy trochę tej świadomości, by nie tylko mieć problem ze zmrużeniem oka w nocy, ale też bać się o swoje życie.

Bo dla władzy inteligentny obywatel wiedzący, co dzieje się dookoła, jest największym zagrożeniem. Więc jeśli taki oto człowiek istnieje, może być pewny, że wystarczy jedno nieodpowiednie zachowanie, aby stał się jednym z punktów listy ludzi do zniszczenia.

Svan nie chciał narażać rodzeństwa Zellwig. O ile jeszcze wierzył, że Even nie był głupi i wiedział wystarczająco dużo, by nie pochwalać panującego systemu, tak Liv była już dzieckiem propagandy. Dzieckiem pewnym, że politycy chcieli dobrze dla ludzi, dzieckiem całkowicie nieświadomym krzywdy Omeg w Lukketach.

Miał dwa wyjścia. Powiedzieć jej prawdę i narazić ją na nieprzyjemności lub spróbować ją okłamać, chociaż w tym nigdy nie był dobry. Mówienie nieprawdy zawsze było dla niego niekomfortowe, czuł się zestresowany, nie wiedział, co zrobić, żeby brzmieć wiarygodnie. Panikował. A w efekcie zawsze łatwo było się domyślić, że kłamał, dlatego starał się tego unikać.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, żebyśmy rozmawiali – przyznał, licząc, że może jeszcze dziewczyna zrezygnuje z tego pomysłu. Z pewnością miała plany na życie, chciała spokoju, zwykłej rodziny i braku poważnych problemów. Nie chciał być powodem, przez który nie mogłaby tego osiągnąć.

– Nie chcę cię zmuszać, ale naprawdę chciałabym chociaż trochę się dowiedzieć o tym wszystkim. Chciałam uczestniczyć w wolontariacie w Lukkecie i pomagać przy opiece nad dziećmi, ale Even nie chce się zgodzić.

– Lukkety nie są miejscami, do jakich powinno się chcieć chodzić – zauważył Even, sięgając po kubek ze swoją kawą. Upił trochę, rozkoszując się ciepłem i tym specyficznym gorzkim posmakiem łączącym się ze słodkim. – To jak więzienie.

– Dlaczego „jak więzienie". Przecież... – Liv na chwilę zamilkła, szukając odpowiednich słów – Lukkety zostały stworzone po to, żeby Omegi mogły być tam bezpieczne. Chodzi o to, żeby Alfy nie mogły ich wykorzystywać, jak to się działo przed wojną. No i dzięki temu też Omegi mają stały dostęp do lekarzy, co jest naprawdę ważne.

Svan cicho westchnął. Oficjalna wersja była naprawdę przekonująca i pewnie, gdyby nie słyszał tych kilku rozmów o Lukketach, sam uwierzyłby w dobre intencje Alf, które je stworzyły. Ale świadomość, jak to wyglądało naprawdę, powstrzymała go przed pojechaniem tam, gdy chciano go do tego zmusić.

– Jesteś w szkole średniej? – spytał w końcu, uznając, że w ten sposób pozwoli dostrzec jej to, czego propaganda nie pokazywała. – W takim razie zaczynasz już myśleć o związkach. Wyobraź sobie, że gdybyś była Omegą, nie mogłabyś się z nikim związać, nawet nie miałabyś szans się zakochać. A mimo to musiałabyś pozwolić jakieś obcej Alfie się do ciebie zbliżyć, jeśli chciałabyś mieszkać w ludzkich warunkach. Dodatkowo musiałabyś mieć świadomość, że ktoś zupełnie obcy mógłby nawet wykupić twoją wolność i nie miałabyś na to żadnego wpływu. Chciałabyś tak żyć?

Liv słuchała go w milczeniu, ale też z lekkim zaskoczeniem. Kiedy skończył mówić, jeszcze jakiś czas siedziała cicho, jakby nie wiedziała, co właściwie powinna powiedzieć. Wcale jej się nie dziwił – jeśli prawdziwie wierzyła w to, co przekazywały media, musiał to być dla niej szok.

– Ja... wiedziałam, że to nie jest dobre miejsce... – stwierdziła w końcu, chociaż jej głos brzmiał naprawdę niepewnie. – Wiem, że siostra Vilhelma znajduje się w Lukkecie i on bardzo to przeżywa. Ale... nigdy nie myślałam, że to tak wygląda. Naprawdę Omegi są do tego zmuszane?

Svan słyszał o wielu strasznych rzeczach. Takich, których chyba nawet nie potrafił powtórzyć na głos. W Lukketach pracowali ludzie, których zadaniem było zmuszać Omegi, by te zgadzały się zbliżyć do kogoś. W teorii wymagana była dobrowolna zgoda, w efekcie innych opcji i tak nie było. W końcu nikt nie chciał żyć w warunkach, jakie oferowano buntującym się Omegom. A ciąża była jedynym sposobem, by tego uniknąć.

Nie mógł jej o tym opowiedzieć. O częstych pobiciach, o szantażach, o wpływaniu na psychikę Omeg. Raz nawet słyszał o podawaniu szkodzących leków, byle tylko doprowadzić do tej „dobrowolnej zgody".

– Nie mają wyjścia. Dlatego tak wiele Omeg się ukrywa w miastach, chociaż jest to naprawdę trudne.

– W takiej sytuacji muszę ci jakoś pomóc – stwierdziła nagle całkiem poważnie. Zacisnęła lekko dłonie w pięści, ale w jej spojrzeniu było coś, co sprawiało, że biła od niej niezwykła siła i determinacja. – Pogadam z Evenem, żebyś mógł tu dłużej zostać, a nie tylko kilka dni. Tutaj na pewno będziesz bezpieczny, bo przynajmniej na razie nikt nie będzie nam przeszukiwał domu.

Svan lekko uniósł brwi. Nie spodziewał się po niej takiej reakcji, ale najbardziej zaskoczyła go ta pewność.

– Mój i Evena kuzyn jest teraz dowódcą. Raczej nie będzie chciał mnie stresować takimi rzeczami, więc nikt tutaj nie przyjdzie, dopóki on ma to stanowisko. A naprawdę dobrze sobie radzi – wyjaśniła, uśmiechając się lekko. – A tutaj możesz normalnie mieszkać, nie będzie nam to przeszkadzać.

– Liv... Jestem naprawdę wdzięczny za pomoc, ale nie mogę tu zostać. Nie chcę narażać ciebie czy Evena, a do tego to doprowadzi. To naprawdę miłe, że chcesz się tak poświęcić, ale...

– Svan! Gdzie niby masz zamiar pójść?

Cicho westchnął, odwracając spojrzenie. Wiedział, że dalej nie wymyślił żadnego planu, chociaż czas mu się kurczył. Przerażało go to i po części chciał tutaj zostać, ale wiedział też, że Even był wobec tego zbyt niechętny. A to był dom Alfy i musiał dostosować się do jej woli.

– Coś wymyślę. Poza tym nie mogę tutaj zostać, nie mając leków, a te, które mam przy sobie, nie starczą mi na długo – stwierdził spokojnie, odkładając pusty kubek z kawą.

– A jeśli miałbyś te leki? Bo... – Liv cicho westchnęła i rozejrzała się dookoła. Splotła razem palce i przez chwilę wydawała się czymś zestresowana. – Wiem, że Vilhelm ma takie znajomości. To nie jest legalne, ale... Odkąd jego siostra jest w Lukkecie, stara się pomagać Omegom. I myślę, że umiałby coś takiego załatwić.

– Liv...

– Przynajmniej spróbuję. Jesteś pierwszą osobą, która nie traktuje mnie jak pięcioletniej dziewczynki, która nic nie wie o świecie. Chcę ci pomóc i mogę przynajmniej spróbować.

Wiedział, że być może nie powinien się tak na to zgadzać, ale i tak skinął głową. Po części chciał tu zostać, nawet jeśli w tej sprawie musiał jeszcze porozmawiać z Evenem, a wiedział, że jego tak łatwo nie przekona.

Chociaż teraz miał po swojej stronie jego siostrę. Może więc istniała realna szansa na to, że Svan mógł zostać tutaj dłużej i poczuć się bezpiecznie?


Ten rozdział jest jednym z tych, których chyba nawet nie lubię. Mam wrażenie, że chociaż są to ważne rzeczy, nie dzieje się tutaj zbyt dużo. Może jest za mało uczuciowo? Wiem jedynie, że pisało mi się go dziwnie i nawet ciężko mi teraz cokolwiek na jego temat wspomnieć, chociaż powiedziano tu o kilku ważnych rzeczach.

Ale mam nadzieję, że mimo tego wszystkiego nie jest zły, zwłaszcza, że następny (jeśli nie zmienię planów) powinien być już lepszy. A na pewno będzie w nim więcej uczuć, o których tak lubię pisać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro