54. Omegi nigdy nie były nasze

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mikkel z nieukrywaną satysfakcją wpatrywał się w unoszącą się przy każdym wdechu klatkę piersiową Fredeirika. Chłopak oddychał głęboko, leżąc na plecach obok niego i wyglądając tak, jakby każdy najmniejszy nawet ruch był ponad jego siły.

– Masz jakieś zażalenia na temat mojego wieku i kondycji? – spytał z rozbawieniem, podnosząc się do siadu i sięgając po leżącą na stoliku nocnym paczkę papierosów.

Cóż, gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedziałby, że będzie w taki sposób świętować swoje urodziny, na pewno by mu nie uwierzył. Wtedy jeszcze był pewien, że skończy się tak, jak przez ostatnie lata – zabawi się w jakimś klubie, gdzie najpierw spotka się z przyjaciółmi, a później pozna jakąś seksowną Betę, aby następnego dnia obudzić się z kacem, nie pamiętając nawet jej imienia. To nie był zły sposób na uczczenie dwudziestych czwartych urodzin, ale w tym roku przekonał się, że istniały dużo lepsze.

Przez ostatni tydzień nawet nie pamiętał o tym, że zbliża się jakaś szczególna data. Cały ich kraj mówił jedynie o Khamirze Zaremenie, który doprowadził jedynie do tego, że tacy jak Mikkel mieli o wiele więcej pracy niż zazwyczaj. Trójka z pracujących pod jego rozkazami żołnierzy zdecydowała się jechać w ramach protestu do stolicy, co samo w sobie było wystarczającym powodem, aby dowódca wysłuchał sporej reprymendy w tej sprawie od pewnego generała. Tak, jakby miał wpływ na to, co robią żołnierze w czasie wziętego wcześniej urlopu.

Z trudem powstrzymał się przed wszelkimi komentarzami, które najpewniej kosztowałyby go obecne stanowisko, a później postanowił przypomnieć wszystkim, z czym właściwie wiązało się noszenie munduru. Zbyt długa i męcząca praca kosztowała go jednak sporo nerwów i naprawdę miał wyrzuty sumienia o to, że późnymi wieczorami Fredeirik musiał znosić jego zły humor.

Chłopak był jednak cudowniejszy, niż mu się wydawało – nie tylko z zaskakującą cierpliwością przeczekał sytuację, ale te dwie godziny temu, kiedy Mikkel przekroczył próg domu, marząc tylko o ciepłym prysznicu i położeniu się na łóżku, przywitał go czekoladowym tortem ze wbitymi w niego dokładnie dwudziestoma czterema świeczkami.

Oraz kilkoma złośliwościami o tym, jakoby żołnierz zaczynał się już starzeć i przynajmniej zbliżać do jakiegoś kryzysu wieku średniego. Chyba po trzecim takim komentarzu wylądowali w sypialni, ale wbrew wcześniejszym planom żołnierza, ten wcale nie miał okazji wygodnie położyć się na łóżku i zasnąć.

– Właściwie to wbrew twoim przechwałkom, wcale nie doprowadziłeś mnie do gorączki, więc chyba pozostanę przy tym, że to już jest starość – stwierdził Fredeirik, lekko zagryzając wargę, by nie parsknąć śmiechem.

Mikkel cicho westchnął i odpalił papierosa, przyglądając się chłopakowi. Fredeirik miał lekko zarumienione policzki, a jego oczy wydawały się teraz błyszczeć niczym krople rosy na liściach. Kiedy był mały, lubił rano to obserwować i być może już wtedy czuł, że właśnie ten kolor będzie jego ulubionym. W końcu teraz nic nie sprawiało mu takiej przyjemności, jak wpatrywanie się w chłopaka.

– Daj mi chwilę, a tym razem się uda.

– Skoro potrzebujesz chwili, to sam potwierdzasz moje słowa. Wiesz, dwadzieścia cztery lata to już poważna kwestia, powinieneś ogarnąć sobie wszystkie badania, a najlepiej zawczasu pomyśleć już o miejscu na cmentarzu i...

Omegom najłatwiej zamykało się usta swoimi. To było coś, co od początku tego roku skutecznie praktykował i do tej pory jeszcze nigdy nie poniósł porażki. Teraz jednak – tak jak się spodziewał – chłopak lekko go odepchnął, krzywiąc się przy tym wyraźnie.

– Nie całuj mnie, jak palisz – powiedział niezadowolony. – Najlepiej to powinieneś to rzucić, bo to szkodzi mi, a w przyszłości może też dziecku. Tobie też to wyjdzie na zdrowie.

Mikkel cicho prychnął. Co prawda zostawił w spokoju usta Fredeirika, ale nie odsunął się od niego. Musiał się trochę wysilić, aby odłożyć papierosa do leżącej obok popielniczki, ale brak używki w ręce pozwolił mu objąć chłopaka i złożyć kilka delikatnych pocałunków na jego szyi.

– Wiesz – mruknął, znowu zerkając mu w oczy. – Jeszcze długa droga do tego, by to dziecko się pojawiło.

– Zawsze możesz w końcu coś zrobić w tym kierunku – prychnął Fredeirik.

Mikkel zastygł w bezruchu, nie wiedząc jak zareagować. Nie chciał wyjść na kogoś, kto oczekiwał zbyt dużo, w końcu trzy tygodnie związku to nie był na tyle długi czas, aby podejmować jakiekolwiek poważne decyzje. Dla niego co prawda nie liczył się czas tego wszystkiego – bo czuł wyraźnie, że Fredeirik był dla niego kimś więcej niż krótką fascynacją – jednak Omegi chyba inaczej podchodziły do tego wszystkiego.

– Jesteś pewien, że...? – spytał z lekkim wahaniem.

– Jeśli chcesz. – Chłopak na chwilę odwrócił spojrzenie i cicho westchnął. – Czuję, że naprawdę cię kocham i chciałbym w pełni czuć się twoją Omegą, ale jeśli nie chcesz...

Znowu go pocałował. To było o wiele więcej, niż mógłby sobie w tym momencie wymarzyć. Przez fakt, jak bardzo działanie Lukketów go odrzucało, był właściwie pewien, że ostatecznie ustatkuje się z jakąś Betą. A teraz trzymał w ramionach prawdziwą Omegę, która mówiła mu, że chce być jego, co właściwie samoistnie łączyło ich do końca życia.

To było specyficzne uczucie – kiedy wybrał odpowiednie miejsce na jego szyi, wpierw delikatnie je ucałował, dopiero po chwili utworzył między nimi więź. Nie umiał właściwie porównać tego do czegokolwiek innego, po prostu poczuł, że znajdował się dokładnie w tym miejscu, w którym powinien. Że celem jego życia było szczęście znajdującej się przy nim Omegi.

Kiedy miał siedemnaście lat, wszystkie Alfy zostały zmuszone – pod groźbą niemożliwej do usprawiedliwienia nieobecności, co w przypadku Mikkela mogło prowadzić już do nieprzyjemnych konsekwencji – do uczestniczenia w wyjątkowo nudnych zajęciach poruszających kwestie rozmnażania. Siedząc z tyłu klasy obok Iris, sprawdzali, czy po nadmuchaniu prezerwatywy jej paznokcie będą w stanie przekłuć ją jak balon, ale zapamiętał te kilka rzuconych pod koniec zajęć informacji o więzi. A zwłaszcza o tym, że chociaż ta nie miała większego znaczenia dla Alf, dawała dużo większą szansę na zajście w ciążę w czasie gorączki.

Kiedy tylko na chwilę odsunął się od Fredeirika, ten od razu się do niego przytulił. To było dziwne, zupełnie nie w jego stylu, ale domyślał się, że dla chłopaka ta chwila musiała być o wiele trudniejsza. Dotknął ostrożnie zrobionego śladu, jednocześnie go obejmując. Nie umiał nawet opisać, jak bardzo cieszył go ten moment i fakt, że teraz Fredeirik naprawdę był jego.

– Wszystko okej? – spytał, przesuwając dłonią po jego włosach. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał mu dzwonek telefonu. W innej sytuacji by to zignorował, ale przez ostatnie dni ciągle nękała go myśl, że sytuacja z Zaremenem to dopiero początek i zaraz okaże się, że stanie się coś gorszego. Dlatego odsunął się i odebrał telefon.

– Dobry wieczór, przepraszam, że przeszkadzam o tej porze. Czy rozmawiam z panem Berwegallelionem Mikkelem? – usłyszał dość wysoki, kobiecy głos.

– Przy telefonie – odparł, lekko marszcząc brwi. Nim odebrał połączenie, zdążył zauważyć, że zbliżała się pierwsza w nocy, więc tym bardziej poczuł się niekomfortowo. Co o tej godzinie mogła od niego chcieć obca kobieta?

– Wiem, że to nie jest odpowiednia pora na takie sprawy, ale to wyjątkowa sytuacja. Pewnie pan jeszcze nie wie, ale wujek... to znaczy generał Dalholen zmarł dzisiaj w południe. Jutro odbędzie się pogrzeb i właśnie znalazłam w jego domu testament. Powinien pan jutro przyjechać w tej sprawie.

Zamrugał kilka razy, nie wiedząc, co powiedzieć. Jego umysł z trudem przetwarzał kolejne wypowiadane przez kobietę słowa. Generał Dalholen nie żył. Człowiek, z którym żartował jeszcze miesiąc temu, jutro miał pogrzeb. Z łatwością mógł przywołać w pamięci pokrytą kilkoma zmarszczkami twarz mężczyzny, wobec którego miał szczególny, nienarzucony mu szacunek.

Czy naprawdę dobrze zrozumiał, że on już nie żył?

– Przepraszam, może pani powtórzyć? – spytał, wstając z łóżka. Sięgnął po papierosa, z irytacją dostrzegając, że jego większość już się wypaliła. – Kim pani właściwie jest?

Kobieta westchnęła, nie ukrywając swojego niezadowolenia z przeciągającej się rozmowy.

– Jestem Laria Frimir, generał Dalholen był bratem mojej matki – wyjaśniła tonem, jakby z trudem utrzymywała emocje na wodzy. – Kilka godzin temu dostał zawału serca, nie udało się go uratować. Ze znalezionego w jego domu testamentu wyraźnie wynika, że był pan mu bliski, dlatego chcę poinformować pana o pogrzebie, który będzie miał miejsce jutro.

– Ja... rozumiem – powiedział z lekkim trudem. – Na pewno przyjadę.

Kobieta z pewnością nie podchodziła do tej sytuacji jak on. Mikkel czuł się sparaliżowany tym wszystkim, nie wiedział, co właściwie miał zrobić. Jeszcze chwilę temu uważał się za najszczęśliwszego człowieka na świecie, a teraz...

Miał wrażenie, że był niezdolny do jakichkolwiek emocji.

Z dziwnego transu wybudziła go dopiero bliskość Fredeirika, kiedy ten stanął przy nim i przytulił się do niego. Zerknął na chłopaka i dość niepewnie go objął. Czuł, jakby to wszystko tak naprawdę działo się obok niego. Od śmierci Iris nie był równie zagubiony w swoich uczuciach.

– Pójdź wziąć prysznic – powiedział nagle Fredeirik. – Ja zrobię nam herbaty i wtedy porozmawiamy o tym, jeśli będziesz chciał. Albo sobie po prostu poleżymy, jak nie chcesz mówić. Nie wiem, co się stało, ale jestem tu z tobą i możesz na mnie liczyć.

Krótki pocałunek zdjął z jego ramion część ciężaru, pod którym miał wcześniej wrażenie, że zaraz się przewróci. Miał Fredeirika, więc świat nie był jeszcze tak zły, jak chwilę temu mu się wydawało.

***

"To, co jednocześnie bolało nas najbardziej i dawało nam siły, był fakt, że oni nie przyszli z nami walczyć – przyszli po nasze Omegi, a tego nie mogliśmy im wybaczyć."pisał w "Pamiętnikach z okupowanego miasta" Azkall, któremu geniuszu nikt nie może odmówić. Jego niewątpliwie trudne teksty towarzyszyły każdemu, kto przez ostatnie dziesięciolecia miał to, kiedyś by się wydawało całkiem oczywiste, prawo do chociaż tej podstawowej edukacji. Azkall był człowiekiem, który pisać pięknie potrafił o wszystkim – a moment, kiedy stanął naprzeciw wroga i wyszeptał nieme przeprosiny, jednocześnie naciskając spust swojej broni i pozwalając przeciąć powietrze jedynemu nabojowi, stał się wręcz symbolem tych okrutnych czasów.

Nyssion cicho westchnął i na chwilę odłożył długopis. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał siłę pisać cokolwiek. Dni mijały mu na ratowaniu Omeg i unikaniu kontaktu z Tove, choć to drugie wychodziło gorzej, niż planował. Nie mógł całkowicie udawać, że jego sąsiadka nie istniała, nawet jeśli trwała między nimi wojna pełna milczenia i wyrzutów. Ale z tym zrobić już nic nie mógł poza nadzieją, że wprowadzony dystans pozwoli mu w końcu odkochać się choć na tyle, by naprawdę był w stanie zaakceptować jej szczęście u boku kogoś innego.

Jednak na przekór wszystkim swoim planom, spędził w jej mieszkaniu cały wieczór. Sprawa była niewątpliwie tego ważna, a wszystko, co usłyszał, chyba w dalszym ciągu nie w pełni do niego dotarło. Wiedział, że któregoś dnia to się stanie, ale nawet człowiek czekający na koniec świata nie chce, by miał on miejsce tak nagle.

To jednak rozbudziło w nim zakopaną przez ostatnie wydarzenia miłość do słowa. Nie tylko więcej czytał i co kilka dni odwiedzał pobliską bibliotekę, ale też pisał. Nie chciał jednak bawić się poezją, mając wrażenie, że stworzy coś zbyt patetycznego, by dało się to czytać. Ale zamiast tego chciał opisać coś, co już od dawna chodziło mu po głowie, ale nigdy nie wyrzucił z siebie tych myśli. Dlatego też, kiedy tylko opuścił mieszkanie Tove, sięgnął po papier i zaczął pisać, z satysfakcją obserwując, jak tworzy się z tego całkiem dobry artykuł. Taki, jaki być może będzie mógł kiedyś opublikować, kiedy mówienie o rzeczywistości nie będzie wiązało się z tak okrutnymi konsekwencjami.

Nie jestem jednak pewien, czy dalej powinniśmy z dumą powtarzać jego piękne, ale niewidocznie szkodliwe słowa. W dobie kryzysu społecznego – a może raczej etycznego lub moralnego, wszak powrót do ery niewolnictwa z pewnością nie byłby możliwy bez moralnych zgrzytów – powinniśmy nie tylko myśleć o zmianie świata na lepsze. Powinniśmy też myśleć o tym, gdzie rozwiązywany problem miał przyczyny, bo tylko pełna świadomość może zaprowadzić nas do świata, gdzie bez wyrzutów sumienia można zachwycać się słowami artystów.

To przerażające, z jaką łatwością przyznaliśmy sobie prawo nie tylko do podziału ludzi na lepszych i gorszych – co przecież robiliśmy zawsze w mniej lub bardziej szkodliwy sposób – ale też do uczynienia z tych "gorszych" naszej własności, niczym adoptowanego ze schroniska psa. Choć to porównanie nie jest zbyt trafne, wszak zwierzę zabierane jest po to, by dostać ciepły dom i opiekę swojego człowieka, a ówczesna sytuacja pokazała, że zapewnienie bezpieczeństwa to tylko propagandowe, niemające żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości hasło. Omegom w naszym świecie bliżej już jest do pokazywanych na konkursach możliwych do schowania w dużych torebkach piesków, choć nawet te traktowane są z odrobinę większym szacunkiem – właściciele rasowych zwierząt rozmnażają je dla uzyskania najlepszych genów, nie dla kolejnych liczb, którymi później chwalą się w statystykach.

Od setek jak nie tysięcy lat wmawiamy sobie jednak, że Omegi są nasze. Że musimy je bronić przed niebezpieczeństwem, choć tak naprawdę istnieje dla nich tylko jedno realne zagrożenie – my, ludzie chcący zamykać im oczy i usta, aby nie widziały prawdy i nie próbowały o niej mówić. Bez nas świat Omeg byłby prawdziwą utopią niczym w powieści Lerdera, ale ze szczęśliwym zakończeniem.

Pierwszym krokiem do zmiany świata jest uświadomienie sobie, że Omegi nigdy nie były nasze. Nawet teraz kiedy ich większość, choć na szczęście nie wszystkie, zajmuje miejsca w Lukketach, one nie są nasze. Przez lata nauczyły się cierpliwości, ale to wszystko obróci się w pył z dniem, w którym ta cierpliwość się skończy. Czy ktokolwiek wierzy, że ona już nie jest na skraju wyczerpania? Że nie obserwujemy właśnie jej marnych resztek mniejszych niż okruchy chleba rzucane kaczkom przez chłopca wracającego ze szkoły w towarzystwie rodzica. Ten chłopiec, który ze śmiechem wyrzuca kolejne drobne kawałki jedzenia i obserwuje, jak głodne zwierzęta rzucają się na nie, który następnie zerka na swojego rodzica z normalną dla niego ciekawością, ten chłopiec będzie świadkiem dnia, w którym świat zapłonie, bo cierpliwość skończy się szybciej niż kawałki chleb ściskane w jego drobnej rączce.

Sięgnął po kubek z już chłodną herbatą i przesunął spojrzeniem po ostatnim akapicie. Sam kiedyś był takim chłopcem, który zatrzymywał się nad rzeką, żeby poczęstować zwierzęta niezjedzonym śniadaniem. Często towarzyszyła mu wtedy opiekująca się nim sąsiadka gotowa odpowiedzieć na wszystkie zadawane przez niego pytania. A on chętnie wymyślał kolejne, czasami nawet zupełnie bezsensowne, żeby ten powrót do domu trwał jak najdłużej.

Jednym z jego nierealnych marzeń było to, żeby dzieci przestały płacić za błędy rodziców. Ale dobrze wiedział, że to było o wiele mniej realne od świata z wyzwolonymi Omegami. I tak jak on musiał cierpieć z powodu nieodpowiedzialności swojego ojca, tak wielu będzie cierpieć z powodu chęci posiadania władzy przez ludzi, którzy nigdy nie powinni jej mieć.

Jedyną mocą Alf jest siła. Ale nie taka, dzięki której może można zbudować świat pełen dobra, jak to śpiewał swojego czasu zespół Aclay. Siła Alf potrafi jedynie zniszczyć to, co swoją determinacją zbudowały Omegi. A także odebrać im wszystko włącznie z tym, co jeszcze przed wojną wydawało się niemożliwe do odebrania. Prawo do życia, do szczęścia, do godności, a wreszcie do miłości. Omegi, które przed latami były muzami artystów, które kochały całymi swoimi sercami i potrafiły przerywać wojny swoimi uśmiechami, w świecie Alf nie mają prawa do miłości. Czy w tej sytuacji ratowanie "naszych Omeg" miało sens, skoro to my stworzyliśmy zagrożenia większe, niż może zrobić najlepsza stworzona przez człowieka broń?

Strzał, nawet ten wymierzony prosto w serce Omegi, pozostanie strzałem odbierającym życie. A umrzeć można ze świadomością, że przed śmiercią żyło się szczęśliwie, godnie i z miłością do kogoś, kto zasłużył na tak piękne uczucia.

Omegi, które umierają teraz, nie miały żadnej z tych rzeczy. Ich życie w murach Lukketów sprowadzone było do marnej, nieszczęśliwej egzystencji i wyszarpywania z ich rąk resztek godności, jakie z trudem próbują zachować. Ale zamiast tego muszą znosić traktowanie ich jak przedmioty – w końcu już udowodniłem, że lepiej traktuje się zwierzęta – i upokarzające je zachowania, kiedy cel ich funkcjonowania sprowadza się do rodzenia dzieci. Tych dzieci, które w teorii za kilkadziesiąt lat mają dalej niszczyć ich życia. Samonapędzająca się machina zniszczenia, która prowadzi do... właśnie dokąd?

Mam nadzieję, że świat ocknie się, nim będzie za późno. Nim całkowicie utracimy swoje człowieczeństwo, nim naprawdę staniemy się jedynie robotami wypełniającymi bezduszne rozkazy. Do tego potrzebujemy Omeg, które już nie raz udowodniły światu, że nawet w obliczu cierpienia mają więcej pokory i litości, niż można sobie wyobrazić. Kiedy bestialski system upadnie, módlmy się do bogów, w których już dawno zwątpiliśmy, by i tym razem miały wystarczająco litości do wyprowadzenia nas z okrutnej ciemności, w jakiej się zagubiliśmy.

Jeszcze raz uważnie prześledził cały tekst i dopisał w nim kilka przecinków, które w zamyśleniu zgubił. Czuł, że to, co stworzył, było niezłe. Ostrożnie zgiął kartkę na pół, a później jeszcze raz, a następnie wrzucił mały prostokąt do pudełka, gdzie znajdowało się wiele różnych tekstów, które pisał. Wszystkie z datą, tak jak ten, czekały na dzień, by mógł pokazać je światu.

O ile kiedykolwiek znajdzie w sobie wystarczająco odwagi, by spróbować dotrzeć do ludzi z tym, co czasami siedziało mu w głowie. Równie dobrze mogli wcale nie chcieć tego czytać albo – ta myśl nawiedzała go naprawdę często – mógł tak naprawdę zupełnie się mylić, a wszystko, co do tej pory napisał, mogło być jedynie potokiem bezmyślnych słów, które nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości.

Sama ta głupia świadomość, której nie lubił do siebie dopuszczać, sprawiła, że włożył pudełko do szafy i zamknął ją z hukiem jakby obrażony na jego istnienie. Ale kiedy kilkanaście minut później położył się na łóżku i otulił pościelą, myślał jedynie o tym, co dość cicho i niepewnie przekazała mu Tove. A także o strachu i determinacji, jaka kryła się w jej oczach.


Jest wiele różnych dobrych porównań, ale jak dla mnie "Nadludzie" fabularnie przypominają trochę sytuację z zaciętym kompueterem/laptopem/innym sprzętem, kiedy to wkurzony człowiek chce, aby wszystko znowu zaczęło działać, więc z nadzieją naciska wszystkie możliwe przyciski. Trwa to dłuższą chwilę, a kiedy sprzęd się odcina, nagle włącza się milion różnych funkcji i tworzy się trudny do opanowania bałagan. To właśnie jest ten moment, kiedy obserwujemy to "odcięcie się" i dalsza fabuła to jedynie kosekwencje tego, co działo się przez ostatnie 54 rozdziały.

Przed nami ostatnie 5 + epilog. Mam nadzieję, że jesteście gotowi, bo patrząc już po ostatnich rozdziałach "Amano" możecie wiedzieć, że lubię mocno namieszać w ostatnich chwilach trwania fabuły i tutaj nie będzie inaczej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro