57. Wrogów zawsze należy trzymać bliżej niż sojuszników

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

pafush, 34 rok

Przez nieduże okno mogła obserwować wydarzenia na placu treningowym. Z pewną satysfakcją przyglądała się zmuszonym do trenowania Alfom, które wykonywały kolejne rozkazy. Obserwowała ich wysiłek w milczeniu, nie będąc jednak w stanie słyszeć wykrzykiwanych poleceń. Chociaż nigdy nie znalazła się na ich miejscu, aż zbyt dobrze pamiętała, jakie zmęczenie dopadało ciało po tak trudnych treningach.

– Długo się tak nad nimi znęcacie? – spytała, odsuwając się w końcu od okna i zerkając na mężczyznę siedzącego przy starym, mahoniowym biurku, które pewnie pamiętało pierwsze powojenne lata i panującą wtedy rzeczywistość.

Annemette poprawiła kaptur żółtej, sięgającej jej przed kolana bluzy z wizerunek dziwnie wykrzywionej buźki pokazującej całemu światu język. To nie był raczej najlepszy strój do pojawienia się w takim miejscu, żeby rozmawiać z powszechnie szanowanym generałem. Ale kiedy inni prostowali się w jego obecności i odzywali jedynie za pozwoleniem, ona widziała w nim zupełnie innego człowieka – takiego, który potrafił opowiadać bajki o księżniczkach uciekających z wieży, zanim ich książę pofatyguje się, by jej pomóc i który częstował ją własnoręcznie robionym winem, kiedy jeszcze nie powinna sięgać po alkohol.

– Tak długo, jak tylko możemy – odparł Cadilo, najczęściej jednak nazywany generałem Lothavem. – Przecież dobrze wiesz, jak to działa. Na świecie nie było jeszcze człowieka, który miałby dość władzy.

– Raczej historia o nim zapomniała, bo usunął się w cień, oddając ją komuś innemu – odparła, podchodząc do biurka i siadając w miękkim fotelu z zielonymi poduszkami. – Panna Carmillon biła nas po plecach, jeśli nie potrafiłyśmy być dostatecznie dobre. To raczej niewiele różniło się od tego, co tu serwujecie ludziom.

Mężczyzna w końcu na nią spojrzał. W jego błękitnych oczach widniało zmartwienie, a przy nich utworzyło się już kilka zmarszczek, które nadawały mu trochę mniej surowego wyglądu, niż ten utarty w jej pamięci. Choć różnica była niewielka – Cadilo wzbudzał respekt w każdym, kto go widział i pewnie gdyby nie znała go tak dobrze, wizja pojawienia się tutaj szczerze by ją przerażała.

– Ann, to dlatego zrezygnowałaś?

– Ojciec w końcu się dowiedział – wzruszyła ramionami, przypominając sobie niezrozumiałą dla niej wtedy wściekłość ojca na to, jak zachowywała się kobieta. Była primabalerina zapomniana przez świat każdego dnia wyżywała swoją frustrację na pragnących kariery dzieciach, które uważały, że tak właśnie powinno to wyglądać. Po latach Annemette co prawda zrozumiała, jak bardzo było to nieodpowiednie, ale i tak pozostawał w niej jakiś ból na myśl o utraconej szansie. – Jak zostanę nauczycielką tańca, z pewnością zadbam o lepszą sytuację.

– Nie będziesz się znęcać nad dziećmi czy przypilnujesz, by żaden z rodziców się o tym nie dowiedział?

Annemette jedynie z lekkim rozbawieniem pokręciła głową.

– To chyba wszystko, co mogę ci teraz przekazać – dodał po chwili mężczyzna, podając jej kilka dokumentów, na które od początku czekała. – To najbardziej niepokojące jednostki, choć z roku na rok jest coraz gorzej. Za kilka lat może nie być szansy zdziałać cokolwiek.

– Przywileje są wygodne, kto nie chciałby z nich skorzystać – rzuciła, przesuwając wzrokiem po dokumentach. Były to dane Alf, które za kilka miesięcy miały zakończyć trening wojskowy. Oczywiście większość z nich i tak nie zamierzała rozstać się z mundurem, dzielili się jedynie na tych, którzy mieli znajdować się przy graniach i kontynuować treningi w przygotowaniu do odparcia ewentualnego ataku, oraz tych, którzy zamierzali dołączyć do oddziałów miejskich i patrolować miasta.

Przy nazwiskach znajdowały się też drobne sugestie, jak poradzić sobie z tymi, którzy mogli okazać się najbardziej problematyczni. Musiała jedynie to przeanalizować i przekazać innym, co uważał za najrozsądniejsze. Z pewnością należało pozbyć się ich z większych miast – nie mogła pozwolić, by ambicja jakiejś Alfy w przyszłości zrujnowała jej zamiary.

Kiedy usłyszała pukanie, nawet nie zareagowała. Wiedziała, że jeśli wejdzie tu ktoś niepożądany, będzie po prostu udawać tę ulubioną bratanicę, która przybyła w odwiedziny do swojego wujka. W tej żółtej bluzie i czarnych legginsach wyglądała wystarczająco niepoważnie, by w najgorszym wypadku stać się jedynie plotką o ładnej Becie, która na chwilę się tutaj pojawiła.

– Generał Valzan polecił mi to przynieść – usłyszała za sobą dość niski głos, najpewniej jednej z Alf, która przerwała na chwilę swój trening, aby robić za chłopca na posyłki. Ostrożnie obejrzała się za ramię, aby na chwilę zerknąć na sylwetkę mężczyzny stojącego przy drzwiach z jakimiś dokumentami.

Nie był brzydki. Na jego twarzy malowała się powaga z brakiem jakichkolwiek oznak zmęczenia. Część jasnych włosów niesfornie opadała mu na czoło, a usta miał zaciśnięte w wąską linię. Dość szeroki w ramionach i wysoki, z pewnością w innym świecie niejedna Omega mogłaby się nim zainteresować. Annemette zaś przyszło do głowy, że prawdopodobnie jest kolejnym mniej lub bardziej szkodliwym kretynem.

Odwróciła głowę, wpatrując się znowu w dokumenty. W milczeniu czekała, aż młody żołnierz odłoży dokumenty i opuści gabinet. Dopiero wtedy zerknęła na generała.

– Dobrze, że przestałaś patrzeć na te dokumenty, inaczej w końcu wypaliłabyś w nich dziurę samym spojrzeniem – stwierdził ten z lekkim rozbawieniem. – To Berwegallelion, znajdziesz go tam. Inteligentny, ale zupełnie stracona jednostka. Trochę szkoda, kiedy szkoliłem jego brata liczyłem, że ten młodszy będzie miał większe szanse.

Annemette odszukała wśród kartek właściwe nazwisko. Urodzony 3 pafusha Ludjais Berwegallelion był tylko problemem, wiedziała o tym. A jednak z jakiegoś powodu przeczucie mówiło jej, że odesłanie go do małego, oddalonego od stolicy miasteczka nie przyniesie wyczekiwanych skutków. Dlatego sięgnęła po jeden z kilku leżących w małym pojemniczku ołówków, po czym zapisała na kartce "Ministerstwo Spraw Wewnętrznych".

– Rhagollita mawiała, że wrogów zawsze należy trzymać bliżej niż sojuszników – powiedziała, kiedy dostrzegła pytające spojrzenie generała. Ten jedynie zaśmiał się cicho, a Annemette miała nadzieję, że tylko jej się wydaje, że jej policzki musiały się zaczerwienić.

***

stylesh, 36 rok

Annemette nigdy nie miała przyjemnych snów. Zazwyczaj wcale ich nie miała, a przynajmniej nie czuła, by w jej głowie zrodziła się jakaś nierealna abstrakcja, której brak logiki mógłby ją co najwyżej rozbawić. W momencie otworzenia oczu nie myślała już o tym, w którym kierunku szły jej myśli w czasie odpoczynku.

Zdarzały się jednak noce, podczas których budziła się przerażona obrazem, jaki powstał w jej głowie. Koszmarem, który przez lata przypominał jej, jaką cenę zapłaciła za to, by życie wyglądało tak, jak teraz. Dla wielu ludzi było to niewiele, ale gdzieś pod całą otoczką jej nie tak przyjemnego życia jak się wydawało, chyba na zawsze była tą czteroletnią dziewczynką, która z przerażeniem patrzyła na ludzi mających jej pomóc.

Właściwie wcale nie lubiła tego, czym stało się jej życie. Tej wypijanej rano zielonej herbaty i jogurtu zmieszanego z kukurydzianymi płatkami, tego słuchania wiadomości i bycia zawsze zorientowaną w sprawach, o których właściwie chciała nie wiedzieć i przede wszystkim tych tysięcy, jak nie milionów, kłamstw przechodzących przez jej usta.

Ale kłamstwa i koszmary dalej były niewielką ceną w porównaniu z tym, jak inaczej mogłoby wyglądać jej życie, gdyby jej ojcu tak bardzo nie zależało na bezpieczeństwie jedynego dziecka.

– Jesteś silna, Ann – mówił jej czasami, zwłaszcza wtedy, gdy chciała buntować się wobec całego świata. – Musisz pamiętać, że wszystko ma swoją cenę. Ale jesteś mądrą dziewczynką, wiesz, kiedy opłaca się nawet trochę przepłacić dla ważnej sprawy.

On przepłacił. W sprawie niewątpliwie ważnej, ale jednak przepłacił, choć utrata zdrowia ostatecznie okazała się koszmarem. W końcu po latach jej ojciec znajdował się w Odsei, kraju z najlepszą opieką medyczną, gdzie nikt nie zabraniał chodzić Omegom po ulicy czy rodzić dzieci niezależnie od tego, co one same pragnęły. Towarzystwo pięknych pielęgniarek podobno rekompensowało mu chorobę, choć dobrze potrafiła rozpoznać, że mówił tak jedynie po to, by nie przejmowała się nim, mając na głowie zupełnie inne sprawy.

Nienawidziła czekać. Zegar wskazywał jednak godzinę dwunastą, a to oznaczało, że z mieszkania miała wyjść dopiero za półtorej godziny. Zbyt mało czasu, by rzeczywiście zająć się czymś pożytecznym, a jednocześnie zbyt dużo, by po prostu to przeczekać. Nie mówiąc o tym, że każda czynność i tak jej nie wychodziła – nie umiała skupić się na niczym poza regularnym patrzeniem na zegarek.

Usiadła na kanapie i zirytowana swoim zachowaniem włączyła telewizję, szukając filmu, który chociaż na chwilę zająłby jej myśli. Normalnie nie miała takich problemów, ale teraz... Lata poświęciła na to, by dojść do tego momentu, ale to ostatnie godziny okazywały się najtrudniejsze. Z jednej strony stres nie pozwalał jej czegokolwiek przełknąć, z drugiej dziwna ekscytacja sprawiała, że wysiedzenie w jednym miejscu okazywało się zbyt trudne.

Jeśli udawało jej się na chwilę zamyślić, zazwyczaj umysł podsuwał jej wizerunek Ludjaisa, który nieco pobladły opuszczał to mieszkanie kilka minut temu. To była satysfakcjonująca chwila – dostrzec to ukrywane przerażenie na jego twarzy, a później czekać, co zrobi ze specjalnie podłożoną listą. Przynajmniej miał zajęcie, przez które nie mógł jej teraz przeszkodzić. Właściwie była trochę zawiedziona faktem, jak bardzo okazał się wierny wpojonym zasadom, ale powtarzała sobie, że przecież przygotowała się na to, decydując o zatrudnieniu go w Ministerstwie.

Choć może gdzieś w środku liczyła, że okaże się bardziej ogarniętym facetem?

Wstała i zrobiła sobie kolejną kawę, notując w myślach, że kiedy tylko będzie mieć do tego okazję, powinna spróbować znacznie ją ograniczyć. Przez ostatnie miesiące rzadko zdarzało się, by piła mniej niż dwie dziennie i wiedziała, że w końcu jej organizm będzie miał dość.

Właśnie wtedy, gdy już przysuwała swój ulubiony kubek z napisem "Nie słodzę, mówię, co myślę" do ust, wtedy rozbrzmiał się dzwonek do drzwi. To było coś, czego nie uwzględniła w planie i chociaż zostało jej przecież jeszcze trochę czasu, poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Kłopoty?

Odłożyła kubek, wzięła głębszy wdech i dopiero wtedy podeszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, za drzwiami dostrzegła człowieka, którego z pewnością nie spodziewała się znaleźć. Czy Ludjais nie powinien dalej główkować się nad wykrzyknikiem umieszczonym przy nazwisku jego brata?

– Dzień dobry – powiedziała z lekkim wahaniem, krzyżując ramiona. – Co pana tutaj sprowadza?

– Rozmowa, której raczej nie powinniśmy odbywać na korytarzu – odparł poważnie mężczyzna.

Znowu coś ścisnęło jej żołądek, ale nie dała tego po sobie poznać. Lekcje baletu nauczyły ją przyjmować największy stres bez okazywania jakichkolwiek emocji. Dopiero po latach doceniła tę lekcję od życia, kiedy zachowywanie spokoju okazało się jedną z najbardziej przydatnych umiejętności. Dlatego teraz była w stanie wpuścić go do środka i doskonale udawać, że nie spodziewa się usłyszeć niczego problematycznego.

– Więc? – spytała, zamykając drzwi. – Co było tak naglące, że nie mogliśmy o tym porozmawiać przez telefon?

– Szczerze mówiąc, nie wiem, od czego zacząć – powiedział Ludjais już trochę mniej pewnie, niż wcześniejsze zdanie. – Właściwie mam nadzieję, że wytłumaczy mi pani coś, co na ten moment brzmi bardzo niepokojąco.

– Proszę mówić.

– Dantellion, Ardeswer, Carmor, Velgrin, Anuf. – Z każdym kolejnym wymienionym nazwiskiem Annemette czuła, jakby traciła stabilny grunt pod nogami. Z trudem powstrzymała się przed oparciem się o ścianę, chociaż właśnie tego pragnęła. – Brzmi to pani znajomo?

– Niech mi pan wierzy, że spotkałam w swoim życiu tylu ludzi, że...

– Więc może powinienem zapytać o te co najmniej trzydzieści Omeg wywiezionych za granicę w ciągu zeszłego roku? – Ludjais lekko zmarszczył brwi, pierwszy raz na jego twarzy malowało się tyle emocji. Złość, ale też dziwny zawód, przez który w jego oczach wydawało się kryć coś bolesnego. – Albo o znikające leki w pilnowanych punktach? Czy może mi pani wyjaśnić, dlaczego tak wielu żołnierzy zdecydowało się nagle wrócić z planowanych wiele tygodni temu urlopów?

– Pyta mnie pan o rzeczy, z którymi nie mam absolutnie nic wspólnego. Jeśli to są jakieś oskarżenia...

– Nie wiem, co pani chciała osiągnąć listą, którą tutaj znalazłem. Ale zignorowała pani fakt, że nie lubię zostawiać niedokończonych zadań. Nie wiem, czy traktowała to pani jako zabawę, chcąc, żebym dotarł do celu, ale znalazłem wystarczająco informacji w zostawionym przez panią kalendarzu. Co takiego ma się dzisiaj zdarzyć?

Wzrok jej się na chwilę rozmazał – przez ułamek sekundy całe pomieszczenie zmieniło się na salę operacyjną z jej koszmarów. To była tylko chwila, ale aż zbyt wyraźnie widziała znienawidzone przez siebie miejsce, w którym nigdy nie chciała się znaleźć. Znowu traciła kontrolę nad całą sytuacją.

Cofnęła się, opierając o ścianę. Dotknęła jej dłońmi, starając się skupić na jej powierzchni. Pod opuszkami palców czuła każdą najmniejszą nierówność. Świat znowu wracał do stabilnej pozycji.

– Pani Alssio? Dobrze się pani czuje? Czy...?

Pokręciła bezradnie głową, nie wiedząc, co zrobić. Wzięła wdech, a jej płuca powoli napełniły się powietrzem. Nie mogła panikować, przecież teraz, jakieś dwie godziny przed wszystkim, Ludjais nie był w stanie tego zniszczyć. Kurczowo złapała się tej myśli, kiedy powoli wypuściła powietrze z ust.

– Nic mi nie jest – powiedziała spokojnie. – Nie rozumiem jednak, dlaczego pozwolił pan sobie na przeglądanie moich prywatnych rzeczy.

– Gdyby nie sugerowała mi pani, że mój brat może być w niebezpieczeństwie, z pewnością bym tego nie zrobił. Jednak w tej sytuacji musiałem zrobić wszystko, co mogło go uratować, sama pani rozumie.

To był jej błąd. Z pewnym bólem uświadomiła sobie, że właśnie tej jednej rzeczy nie przewidziała – że od lat skłóceni ze sobą bracia mogą się jeszcze sobą przejmować. W innym wypadku Ludjais nie przejmowałby się tym aż tak bardzo i nie wyciągnąłby z kalendarza tych informacji, które ostatecznie prawie zaprowadziły go do rozwiązania.

– Dlaczego pan tutaj przyszedł, skoro wie pan, że coś się stanie? Czy obowiązkiem tak przykładnego obywatela nie powinno być zadbanie o to, by zapobiec katastrofie?

Ludjais na chwilę się zawahał. Między nimi zapanowała cisza, choć przerywały ją jakieś zupełnie niezrozumiałe teraz słowa wypowiadane przez bohaterów dalej lecącego w telewizji filmu.

– Liczyłem, że jednak źle zrozumiałem to wszystko. Chyba miałem nadzieję, że okaże się, że to ja popełniłem jakiś błąd, a moje oskarżenia są zupełnie bezpodstawne – odparł w końcu. Na jego twarzy nie było już widać nawet śladu wcześniejszego zdenerwowania. – I chyba chciałbym jeszcze wiedzieć, dlaczego pani to robi.

Przez chwilę nie była pewna, co zrobić. Zerknęła na zegarek. Czas się kurczył, ale jeszcze było za wcześnie na działania. Tylko czy Ludjais mógł jeszcze cokolwiek zmienić, co wpłynęłoby na bieg historii? Czy jeden człowiek był teraz w stanie powstrzymać to, co miało się stać? Kamień o szerokości jedynie odrobinę mniejszej od rzeki, do jakiej się go wrzuciło, nie zatrzyma całego strumienia. A stojący przed nią mężczyzna był jednym przeciw tysiącom.

Z pewnym spokojem przyjęła myśl, że naprawdę nie mógł już tego zatrzymać.

– Naprawdę wierzy pan, że to wszystko jest sprawiedliwe? – spytała w końcu, rozluźniając się trochę. – Że Omegi zasłużyły na piekło, jakie zgotowały im Alfy? Co tak koszmarnego mają na sumienie dzieci, że świat odwdzięcza się im takim koszmarem? Niech mi pan wyjaśni ten powód, dlaczego Omegi zostały sprowadzone do roli maszyn do rodzenia dzieci i nikt nie dba o to, czego właściwie chcą.

– Lukkety powstały po to, żeby zadbać o Omegi, które bez nich były wciąż narażone na agresję Alf. To właśnie tam dba się o ich potrzeby, więc...

– I pan naprawdę w to wierzy?

– Dlaczego nie miałbym? – Ludjais lekko uniósł brwi. – Wiem, że działanie tych miejsc jest jeszcze dalekie od ideału i potrzeba wielu reform, ale to najlepsze, co dało się zrobić. Nikeol jest bezpieczny przy tak wielkiej armii, a Omegi nie muszą martwić się swoim losem, bo to państwo o nie dba.

Annemette zacisnęła wargi. Słyszała te bajki miliony razy – o biednych, nieporadnych życiowo Omegach, o agresji Alf, z którą rzekomo walczono, o dbaniu o bezpieczeństwo. Nigdy jej to nie ruszało, ale kiedy Ludjais mówił o tym z taką pewnością... Było w tym coś bolesnego.

– Był tam pan kiedyś? Widział pan, jak naprawdę działają takie miejsca? – spytała trochę ciszej. Poprawiła niesforny kosmyk włosów i spojrzała na niego poważnie. – W dniu piętnastych urodzin Omegi po raz pierwszy podejmują decyzję o tym, czy chcą spróbować zajść w ciążę, bez możliwości cofnięcia tej decyzji. Powinnam powtórzyć? Piętnastoletnie dzieci decydują, czy chcą być wykorzystane przez Alfę, której nawet nie znają, kiedy jeszcze nawet nie rozumieją, z czym się to wiąże. Przed wojną większą opieką otaczano te, które sprzedawały swoje ciała na ulicy.

– Mówiłem, że system nie jest idealny. Wiele rzeczy wymaga poprawek, ale nie tak radykalnych działań.

Annemette westchnęła cicho. Ludjais był inteligentny, nawet przez chwilę w to nie wątpiła. Dlaczego jednak tak usilnie trzymał się propagandowej wersji, nawet wtedy, kiedy ukazywała mu prawdę? Nie umiała uwierzyć, że dalej to wszystko odrzucał.

– A jeśli powiem panu, że też jestem Omegą? – spytała w końcu, choć jej głos delikatnie zadrżał, kiedy te słowa wybrzmiały między nimi. – Walczę o to, co jest dla mnie ważne. Wystarczyłoby, żeby Alfy dały nam wszystkim spokój, a my potrafiłybyśmy zadbać nie tylko o siebie, ale też o funkcjonowanie tego świata i to dużo lepiej od was. Nie znamy się długo, ale mnie też uważa pan za osobę, którą należy zniewolić w ramach fałszywego hasła o ochronie?

Tak jak podejrzewała, milczał. Być może z powodu szoku wywołanego poznaniem prawdy, a być może dlatego, że właśnie niszczyła mu tworzony latami światopogląd. Domyślała się, że to nie może być łatwe, ale nie potrafiła mu współczuć. Ludjais, tak jak wielu innych, z zapałem chciał budować świat oparty na kłamstwach i wykorzystywaniu zdobytej wcześniej przewagi.

– Nie ma pan mi nic więcej do powiedzenia? – spytała może trochę bardziej wyniośle, niż planowała.

– Nie mam w zwyczaju mieszać się w prowokacyjne dyskusje – powiedział zaskakująco spokojnie. – Z jakiegoś powodu traktuje mnie teraz pani tak, jakbym te kilkanaście lat temu to ja podjął decyzję o obowiązku mieszkania Omeg w Lukketach. Nie zrobiłem nic powodującego cierpienie Omeg, a pani podchodzi do tego zbyt emocjonalnie. Przez całe życie działałem zgodnie z prawem, ale to nie ja je tworzyłem, więc to nie do mnie powinna mieć pani pretensje niezależnie od tego, w jakim stopniu to panią dotknęło.

Był dobrym dyplomatą. Teraz trochę wręcz żałowała, że wcześniej nie zdecydowała się przyznać mu stanowiska, które zmusiłoby go do wyjazdu za granicę, bo wystarczyłyby dwa czy trzy tygodnie, a teraz stałby po stronie skrzywdzonych obecnym systemem. Właściwie bardzo by się jej przydał, gdyby tylko dopuścił do siebie realia egzystencji w Nikeolu tych, którzy nie mieli przywileju wolnego życia.

– Pana bezpośrednia wina nie ma tutaj znaczenia – odparła, zerkając ukradkiem na zegarek. – Omegi w Lukketach są bite, zastraszane i gwałcone, ale nikt o tym oficjalnie nie mówi, bo to nie wpasowuje się w wizje tego kłamliwego bezpieczeństwa. Jeśli nie jest pan gotów działać w ramach zmiany tej sytuacji, jest pan tak samo winny jak ci, którzy ją stworzyli.

Przez chwilę się zawahała. Były rzeczy, do których nie chciała świadomie wracać pamięcią. Zakopane wspomnienia powinny zostać ukryte, ale... Być może była naprawdę naiwna, bo jakaś jej cząstka dalej wierzyła, że Ludjais przejrzy na oczy i zrozumie, że wszyscy tracili na tym szkodliwym podziale stworzonym przez niesprawiedliwe prawo.

– Jednym z moich pierwszych wspomnień jest to, kiedy mój ojciec postanowił zadbać o to, by bycie Omegą nie zniszczyło mi całego życia. Miałam wtedy niecałe cztery lata, kiedy wywiózł mnie za granicę, by tam pozbawiono mnie wszystkiego, co teraz nie pozwoliłoby mi być tu, gdzie jestem. Nigdy nie będę mogła mieć dzieci i nigdy nie dowiem się, czym jest gorączka, a to jest moja cena za wolność. Tigela pisał, że największą zbrodnią jest odebranie wolności. Więc dlaczego Alfy dopuściły się tego wszystkiego?

Nie lubiła myśleć o tym wszystkim. O wiecznym poczuciu pustki i świadomości, że odebrano jej to, co było jednocześnie koszmarem i błogosławieństwem każdej Omegi. Gorączka, dzieci... Gdzieś w środku pragnęła takiej normalności i dostrzeżenia, czym było to wyjątkowe poczucie bezpieczeństwa w ramionach Alfy, ale wiedziała też, że pewne rzeczy pozostaną dla niej tajemnicą do końca życia.

– Tak, jak mówiłem, system wymaga poprawek. Być może trochę większych niż do tej pory mi się wydawało, ale jeśli dobrze zrozumiałem pani plany, to nie jest dobry pomysł. Zamiast tego należałoby stopniowo zmieniać sytuację, dawać Omegom więcej swobód i jednocześnie zadbać o to, by cały kraj nie pogrążył się w chaosie. Szybkie zmiany nie mogą przynieść dobrych efektów.

Ludjais nie był idiotą. Widziała, że przez cały czas analizował to wszystko. I chociaż dalej trzymał się swojej wizji świata, gdzie Lukkety były niezbędne, a sytuacja wymagała jedynie kosmetycznych poprawek, miała wrażenie, że widzi w jego oczach odrobinę zrozumienia, jakby zaczynał dopuszczać do siebie myśl, że może nie wszystko wyglądało tak, jak do tej pory mu się wydawało.

– Niech pan nie porównuje mnie do Moswadena i jego idealistycznych planów. – Przewróciła oczami, ale z jakiegoś powodu zaczęła czuć się luźniej niż wcześniej. Miała wrażenie, że sam brak emocjonalnej reakcji Ludjaisa bardzo jej pomaga, bo nigdy nie chciałaby od niego litości czy współczucia. – On zebrał ludzi i bez realnego planu działania próbował przejąć władzę. To nie miało prawa się udać.

– A pani?

– Wszystko, na co tylko mogłam mieć wpływ, zostało już przygotowane. Jeśli mój plan się powiedzie, już wieczorem będzie pan analizował nowe rozwiązania i może wtedy pan dostrzeże, jak wiele tych drobnych poprawek należało wykonać, żeby sytuacja wyglądała tak, jak powinna od samego początku. Ale jeśli miałabym panu coś doradzić, lepiej się do tego nie mieszać, póki rzeczywiście nie ciąży na panu żadna bezpośrednia wina.

– Nie boi się pani, że ta rewolucja pożre panią tak jak wszystkie inne swoich przywódców? – spytał ku jej zaskoczeniu.

Delikatnie się uśmiechnęła, w końcu tym razem to on zdecydował się na odwołanie do klasycznej literatury, którą tak uwielbiała. W innej sytuacji z pewnością by to doceniła.

– Pożera tylko te dzieci, które są żądne władzy. Ja za to wystarczająco długo byłam w ministerstwie, by pragnąć jedynie wycofania się z życia politycznego. Więc to raczej mi nie grozi. – Znowu zerknęła na zegarek. – A teraz przepraszam, ale resztę dyskusji możemy kontynuować dopiero wtedy, gdy Omegi nie będą musiały ukryć się pod fałszywymi dokumentami, aby zrobić zakupy. Na razie będę zajęta obalaniem władzy i tworzeniem świata, na który wszyscy zasługujemy.

Wiedziała, że z pewnością będzie o tym myślał. Zajmie mu to kilka dni, może tygodni, ale czuła się pewna, że w końcu dojdzie do tych samych wniosków, co ona. Że był ślepy na prawdę i pozwolił omamić się propagandzie, którą nachalnie wciskano mu już od dzieciństwa.

A niedługo później rozpoczęło się piekło dla takich jak on. Siedziała wtedy w swoim samochodzie, z włączonym radiem i czekając na rozwój. O tej samej godzinie w całym państwie zapłonęły Lukkety, a ewakuacja przygotowanych na to Omeg była idealnym momentem do rozpoczęcia wydarzeń, które wszyscy mieli zapamiętać. Obserwowała, jak w ciągu dosłownie kilku minut ulicę zajęli ludzie z przeciętymi kawałkami sznurów i lin ściskanymi w ręce. Wpierw ci, którzy o wszystkim widzieli, ale z każdą chwilą coraz więcej też tych, którzy, choć nieświadomi jej planów, chcieli pomóc w obaleniu dyskryminującego systemu.

Wtedy też usłyszała swój głos w radiu, co było chyba tą najmniej przyjemną częścią tych wydarzeń. Ale ostatecznie to właśnie jej osoba miała odpowiadać za pierwszy krok tych wystąpień, zanim będzie mogła usunąć się w cień. Przez lata kłamała i ukrywała się po to, żeby teraz każdy znał jej wzywający do działania głos i uważał ją za pewny symbol zmian.

– ...jako Nikeolczycy nie możemy dłużej zgadzać się na bestialstwo rządzących. Żądamy, by Alfy, Omegi i Bety mogły żyć w świecie, który daje im te same prawa i obowiązki jako obywatelom. Żądamy, by prawo nie pozwalało na okrucieństwa i przemoc, by każdy mógł decydować o swoim losie. Nie zgadzamy się na niewolnictwo, przemoc i traktowanie ludzi jako gorszych z powodu ich urodzenia. Od teraz każdy w Nikeolu ma w świetle prawa być równy...

Wyłączyła radio i westchnęła cicho, nie mogąc dalej słuchać swojego głosu. Jednak to z pewnością pomagało, skoro z tej odległości widziała coraz więcej krzyczących ludzi gotowych na zmiany. I kiedy niedługo później stała już między nimi praktycznie na przodzie całego protestu zmierzającego wprost do zajęcia wszystkich rządowych budynków, nie bała się. Bo nawet wtedy, kiedy drogę zastąpili im uzbrojeni żołnierze, czuła, że jest po stronie zwycięzców.

Dlatego krzyczała głośno jako jedna z wielu zgromadzonych tu Omeg. Jako mieszkanka Nikeolu, która chciała poczuć się naprawdę wolna. I jako człowiek, który nie mógł pogodzić się z okropieństwem tej sytuacji.

I przed nią też byli ludzi. Nie marionetki, nie maszyny do wykonywania rozkazów, nie bezrozumne zwierzęta. Ludzie, którzy odważyli się opuścić broń i mimo rozkazów wejść między protestujących nie po to, by ich zatrzymać. A po to, żeby razem ze zwykłymi obywatelami domagać się tego, czego wszyscy chcieli.

Była pewna, że nikt ich już nie powstrzyma.

***

Tove naprawdę cieszyła się z tej zmiany planów, kiedy ostatecznie, zamiast stawać na ulicy razem z protestującymi, miała znaleźć się w jednym z kilkudziesięciu punktów pomocowych dla Omeg z Lukketów. To nie tak, że nie chciała walczyć, a raczej ostatnio zwyczajnie nie czuła się na siłach by stać na czele tłumu i zachęcać go do działania.

Protesty zaplanowane były we wszystkich wielkich miastach, ale odkąd tylko się zaczęły, docierały też do nich informacje o samoistnie zbierających się mieszkańcach mniejszych miejscowości, którzy okazywali wsparcie dla tych najbardziej narażonych. Póki co sytuacja prezentowała się dobrze, ale wiedziała, że odetchnie dopiero po oficjalnej dymisji rządu i rozpoczęciu działań naprawiających sytuację. Bo nawet jeśli teraz w stolicy protestujący nie napotkali problemów, to zaraz mogło ulec zmianie i bardzo się tego bała.

Dalej nie wierzyła, że podpalenie Lukketów okazało się dobrym pomysłem. To było tak szalone i niebezpieczne, a jednak ewakuowane z płonących dzielnic Omegi dobrze wykorzystały szansę i rozproszyły się po mieście, docierając do punktów, o których wcześniej zdążono je poinformować. Jednym z nich było to mieszkanie, gdzie teraz znajdowała się Tove. Trzy pokoje zmieniono tam na miejsca, gdzie można było odpocząć, zaś kuchnia oprócz swoich standardowych znaczeń była też miejscem pierwszej pomocy.

Do tej pory trafiło tutaj osiem Omeg. Większość z nich była przestraszona i niepewna, ale Tove z uśmiechem częstowała je tym, co już przygotowano i pomagała im jak tylko mogła. Ostatecznie na razie żadna z nich nie została tutaj na stałe, bo wszystkie po krótkim odpoczynku decydowały się dołączyć do protestu, aby być tą odrobinką dającą im większą pewność, że nie wylądują już więcej w Lukketach.

Dziesięć minut temu pojawiły się kolejne. Dwie dziewczyny, blondynka z grzywką opadającą jej na czoło i całkiem pewnym siebie uśmiechem oraz dość nieśmiała brunetka, która ciągle ściskała dłoń drugiej dziewczyny, widocznie bardziej się bojąc.

– Dalej w to nie wierzę – powiedziała ta o jasnych włosach, Imilia, kiedy przysiadły na chwilę w kuchni. – Powiedziano nam chyba piętnaście minut wcześniej, jak stamtąd uciekałyśmy, nawet nie pamiętałam adresu, gdzie mamy się zgłosić.

– Dobrze, że jednak tu trafiłyście. Możecie zostać i odpocząć, powiedzcie tylko, czego potrzebujecie – odparła Tove, przyglądając się im. – Teraz jesteście już bezpieczne i nie wrócicie do Lukketu.

– Właściwie to my tylko na chwilę, bo jak byśmy miały nie skorzystać z okazji, żeby wyjść i krzyczeć, jak bardzo wkurwia nas to, jak traktowali Omegi. – Imilia zerknęła na chwilę na swoją przyjaciółkę, która jedynie lekko skinęła głową. – Ale się strasznie wywaliłam i boli mnie nadgarstek, więc Aliksis stwierdziła, że może tutaj będę mogła liczyć na jakąś prowizoryczną pomoc czy coś.

Tove od razu się do tego zabrała. Nie umiała zrobić zbyt wiele, ale bez większego problemu znalazła dla poszkodowanej maść przeciwbólową i elastyczny bandaż, którym usztywniła nadgarstek dziewczyny, bo przynajmniej tyle mogła zrobić.

– Jak sobie tak teraz myślę – zaczęła blondynka w międzyczasie, nie przestając się przy tym uśmiechać – że to pewnie nierealne, ale jakbyśmy się tak teraz zamienili miejscami. Ci kretyni zasługują na to, żeby wylądować w takich Lukketach. A wtedy to my byśmy sobie tam przychodziły i wybierały, który palant powinien zrobić nam dziecko, a oni nie mieliby nic do gadania. To by była sprawiedliwość.

Tove uśmiechnęła się lekko, choć dobrze wiedziała, że ta wizja nie miała szans się spełnić. Nie tylko dlatego, że ogień podłożony w Lukketach zniszczył większość z tych miejsc, ale też z powodów bezpieczeństwa. Omegi mogły wymagać postawienia przed sąd tych, którzy dopuszczali się na nich krzywd, ale dalej potrzebowali regularnego wojska, które będzie bronić ich granic, gdyby któryś z ich sąsiadów chciał teraz wykorzystać chaos, jaki będzie trwał w najbliższym czasie.

Dziewczyny wypiły jeszcze trochę ciepłej herbaty, nim wyszły z mieszkania. Ledwo opuściły klatkę, a przez uchylone okno Tove słyszała, jak blondynka dołącza do krzyczących trochę dalej ludzi. Z każdą taką sytuacją czuła się odrobinkę pewniej, że to wszystko naprawdę skończy się dobrze.

Odłożyła wszystkie używane rzeczy na miejsce, upewniła się też, że każde miejsce do spania jest gotowe, gdyby któraś Omega go potrzebowała. Nie wiedziała, ile takich mieszkań zostało przygotowanych, ale miała nadzieję, że wystarczająco wiele, w końcu jednym z naglących problemów stał się fakt, że te wszystkie Omegi nie miały gdzie się podziać. A z pewnością nie zasługiwały na to, by teraz cierpieć z powodu braku domu.

Od razu zareagowała na kolejne pukanie do drzwi. Wstała i otworzyła je, pewna, że znajdzie przed nimi kolejne potrzebujące większej lub mniejszej pomocy Omegi. Ale tym razem zamiast nich stał tam Nyssion, trzymający dalej w jednej ręce kawałek liny. Ten Nyssion, który powinien być pośród protestujących i pomagać przy kierowaniu tłumu.

– Co ty tu...?

To było tak nagłe, kiedy złapał ją za rękę i pociągnął w swoim kierunku, aby następnie zamknąć ją w swoim uścisku. Nie wiedziała, co się dzieje, zupełnie nie była na to przygotowana, a później nagle znalazła się tak blisko niego, że jakakolwiek reakcja nie była możliwa.

– Boję się, że to źle się skończy i nigdy nie mógłbym tego zrobić – powiedział cicho, dalej jej nie puszczając.

To było tylko przytulenie, ale... To był też Nyssion. Ze swoim głupim uśmiechem, uwielbieniem do wkurzania jej i tekstami, na które mogła jedynie przewrócić oczami. Ale to on stawał w jej obronie, podejmował się najbardziej ryzykownych działań i nie zawsze kończył na tym dobrze, ale nawet cierpiący pytał przede wszystkim ją o to, jak ona się czuła.

Tak często miała ochotę na niego krzyczeć za jego nieodpowiedzialność, tak często chciała potrząsnąć jego ramionami i kazać mu się w końcu ogarnąć, ale przecież w końcu zawsze po prostu ona o niego dbała, akceptując to, że Nyssion nigdy nie umiał przejmować się samym sobą.

Chyba właśnie ostatni brak kontaktu z nim tak bardzo odebrał jej siłę, by teraz mogła działać.

– Chcę, tylko żebyś wiedziała, że cokolwiek złego się stanie, zrobię wszystko, co będę mógł, żeby nikt cię nie skrzywdził – powiedział, po chwili się od niej odsuwając. – Dobrze, że tu siedzisz, zamiast tam być.

– Dlaczego tak nagle tu przyszedłeś? Czy coś się tam dzieje?

Lekko pokręcił głową.

– Jest spokojnie, ale... Mogę nigdy nie mieć odwagi na to wszystko. Nie jestem nikim specjalnym, ale chcę dalej o ciebie dbać, mała.

– A co z tą Omegą ze stolicy? – spytała, chociaż zaraz poczuła, że powinna ugryźć się w język, w końcu to nie była dobra chwila na takie pretensje. Dookoła wrzało od emocji, a ona znowu wprowadzała między nimi chłód, ale pytanie już padło.

Nyssion uśmiechnął się smutno.

– Wytłumaczę ci wszystko dokładniej, ale to nie jest nikt taki. To... – zawahał się na chwilę. – Moja siostra, chyba tak mogę ją nazwać. Byłaś zazdrosna?

– Tak jak ty o Mikkela. – Lekko uderzyła go w ramię, czując delikatne palenie na jej policzkach. – Będziesz mi musiał wszystko wyjaśnić, jak tylko to się uspokoi. A teraz chyba nie powinno cię tu być.

– Wiem, tylko... – I znowu ją zaskoczył, tym razem pochylając się w jej kierunku i na ułamek sekundy przysuwając swoje wargi do jej. – Teraz czuję, że mogę iść.

Nie umiała zareagować. Jedynie patrzyła za nim, jak ten zadowolony zbiega po schodach, aż zniknął z jej pola widzenia. Po chwili ucichł też dźwięk kroków i chociaż znowu została sama, nie czuła się już aż tak samotna. Zamknęła drzwi, starając się pohamować uśmiech.

Nyssion był idiotą i musiała mu wyjaśnić, czemu nie powinien zachowywać się w ten sposób, ale to mogło zaczekać. Na razie pozostawało jej jedynie mieć nadzieję, że nic złego mu się nie stanie. I że może następnym razem odważy się pocałować ją tak, by trwało to dłużej niż zwykłe mrugnięcie.

Teraz już naprawdę o wiele optymistycznej patrzyła na całą sytuację.


Nie publikowałam niczego przez chyba trzy tygodnie i to aż trochę stresujące tu wrócić. Ale mam rozdział, ważny i długi, a nie chciałam was też zostawiać prawie do końca maja z zupełnie niczym, skoro tu się dzieją tak istotne rzeczy.

No, ale po pierwsze, zmieniłam okładki. Piszę w liczbie mnogiej, bo zmieniłam wszystkie i możecie być trochę zaskoczeni tą zielenią. Tym razem nie jest to zamawiana praca, a moja własna zabawa, więc wyglądają gorzej niż te wcześniejsze, ale potrzebowałam pozbyć się tego chaosu na profilu. No i w czerwcu publikuję "Bezczelnego księcia", a mój perfekcjonizm nie przeżyłby różnych okładek do kontynuacji jakiegoś opowiadania, zaś z zamawianiem jest taki problem, że mam wrażenie, że wszyscy robiący ładne okładki ludzie już wynieśli się z wattpada. Musiałam więc pobawić się sama i teraz widzicie efekt.

Po drugie, od początku nie mogłam się doczekać rozdziału z perspektywy Annemette. Dlatego jest tak długi, chociaż zmieściłam tam tylko odrobinę informacji o tej dziewczynie, a ona naprawdę jest cudowna, chociaż z perspektywy Ludjaisa nie bardzo mogłam się nią zachwycać tak, jakbym chciała. Ann to też moje wyjaśnienie na to, dlaczego ja nigdy nie będę pisać kryminałów - nie umiem w wątki pewne tajemnic, fałszywych poszlak i innych takich. Mam nadzieję, że udało mi się was trochę zaskoczyć tym protestem/rewolucją/buntem (to, jak zostanie to nazwane raczej zależy od skutków tego wydarzenia, nie chcę wam nic sugerować).

I po trzecie - mamy święta! Jest już dość późno, ale mam nadzieję, że spędzacie je w przyjemnej atmosferze zgodnie ze swoimi przekonaniami. Że nie zmuszacie się do działania według tradycji, których nie lubicie i że korzystacie z możliwości odpoczynku, jeśli taką macie, niezależnie od tego, czy podchodzicie do tego mniej lub bardziej religijnie. Ja w ramach świątecznych przyjemności spędziłam wieczór z tortillą, zastanawiając się, czy uda mi się z tego zrobić nową świąteczną tradycją, i życzę wam, żebyście podchodzili do tego właśnie w taki sposób - korzystając z lubianych tradycji i zastępując te nielubiane swoimi, jeśli tylko macie na to ochotę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro