20. PIERWSZY RAZ [Lucas]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Marta wyszła z powrotem do stołówki, głodna i bez śniadania.

Lucas, zaciskając pięści, poczuł się, jak w szambie pejoratywnych określeń. Był wściekły, a nie umiał wyładować agresji w swoim małym, hotelowym pokoiku. Nie miał tu worka treningowego do nawalania pięściami ani dachu kamienicy, z którego po prostu mógł się spie*rzyć. To też trochę studziło jego zapędy. Ćwiczenia oddechowe już dawno przestały działać. Złość zmieniała się powoli w kwas, który krążąc po jego ciele, wypalał tkanki, pozostawiając odrażające i ociekające krwią, otwarte rany samotności i braku akceptacji, bolące jak wrzody żołądka po każdym posiłku, które zresztą też już miał.

Jak to jest, kiedy prawie obca osoba, bierze cię za rękę i zachowuje się, jakby jej na tobie zależało? Co czujesz, gdy stoi za tobą murem i w końcu, masz komu zaufać. Oprócz Anny i Julii nie wstawił się za nim jeszcze nikt. Nawet ciotka, zawsze była po drugiej stronie, czy to dyrektora, czy nauczycieli. Nie chciała odpierać niesprawiedliwych zarzutów, raz po raz dając do zrozumienia, jak niewiele warte są jego uczucia.

Marta ujęła się za nim, a stojąc ramię w ramię, daliby radę wszystkim przeciwnościom losu.

Przecież to tylko koleżanka z kolonii ― myślał Lucas. ― Znam ją raptem tydzień, a ona rzuciłaby się najchętniej na Kowalskiego i przegryzła mu gardło.

To mężczyzna ma obowiązek opiekować się kobietą, a nie na odwrót! Powinien natychmiast pokazać swój test z poziomem testosteronu i udowodnić, że nie jest ciamajdą, za jakiego Marta go uważa.

Tylko jak, skoro przez ostatni tydzień przychodził do niej na noc? Opowiadał ze szczegółami o swojej depresji i problemach w szkole. Ciamajda, czy Maruda, nie ważne jaki to Smurf, Lucas ze złości zrobił się sinoniebieski na twarzy. Nie zamknął drzwi, z korytarza było widać, jak kipi gniewem, zaciska z nerwów szczękę i bębni palcami o blat niskiej komody z szufladami (MALM, IKEA).

― Lucas, co z tobą?! ― krzyknęła Kate, machając mu ręką przed nosem. ― Grosik za twoje myśli. Pukam i pukam, a ty nie reagujesz?! Przyniosłam czyste ręczniki i pościel na wymianę.

― Dzisiaj jesteś pokojówką? ― Chłopak powoli odwrócił wzrok od ściany oklejonej beżową tapetą z barankiem.

― Po pierwsze, stoją tu jakieś dzieci i proszą, czy mógłbyś pokazać im tę grę w Wiedźmina ― powiedziała wesoło. ― Po drugie, wydaje mi się, że powinieneś bardziej trzymać się regulaminu.

― Gadałaś z Kowalskim? ― spytał z wyrzutem.

― Nie. Widziałam wcześniej, że śpisz u Marty. Wchodzisz do niej wieczorem, a wychodzisz dopiero rano. To nie mój interes, bo w zasadzie jesteście dorośli, mi to nie przeszkadza, ale regulamin jest po to, żeby ci młodsi spali we własnych łóżkach, jeśli wiesz, o co mi chodzi? ― Kate porozumiewawczo puściła do niego oczko i poczochrała po łepetynach dwóch chłopców, którzy nadal stali w progu.

― Będę odrobinę bardziej przestrzegał regulaminu, jeśli ty też przestaniesz mnie pouczać, co? ― wysyczał Lucas.

― Och, chciałabym ― ironizowała dziewczyna, a w jej zielonych oczach zabłysły ogniki. ― Za każdym razem, kiedy zrobię jakiekolwiek odstępstwo od reguł, choćby malutkie, słono za to płacę.

― Chociaż jest ciekawiej, prawda? ― zapytał Lucas.

― Nie, nie jest. Wszystko zawsze się komplikuje ― westchnęła. ― Jedna wtopa za drugą i tak wkoło. Nie cierpię Kowalskiego, ale uczepił się, bo mu zależy. Po prostu nie zna innych sposobów.

― A ty znasz inne sposoby Kate, że tak mędrkujesz?

Nie odpowiedziała i wyszła, zostawiając go z dwójką ciekawskich chłopców. Biorąc pod uwagę wizualne podobieństwo, byli blisko spokrewnieni.

― Nasza mama zawsze powtarza, że najważniejsza jest prawda ― powiedział jeden.

― Nieprawda, najważniejsze jest zaufanie! ― Drugi niezwłocznie zaprzeczył. ― No i mówi też, żebyśmy się nie kłócili, bo ma nas dosyć.

― To co, możemy chwilę pograć? ― spytali zgodnym chórem.

Lucas zaprosił ich do pokoju. Usiadł na łóżku w słuchawkach i książką, a chłopcy zmieścili się na jednym krześle przy stoliku. Wkrótce w całym Kaer Morhen rozbrzmiewał śmiech młodych adeptów sztuki wiedźmińskiej. Brakowało im tylko medalionów, białych włosów i skórzanych, skrzypiących spodni, bo miny mieli nad wyraz groźne. Odpuścili znęcanie się nad strzygami dopiero przed lunchem i tylko dlatego, że szykowali się na wycieczkę.

Autokarem na przystań i promem na wyspę. Lucas czuł się jak prawdziwy mężczyzna, czuwając, aby dama jego serca nie wypadła za burtę, a trochę smutna Marta, ożywiła się, kiedy niestrudzenie obejmował ją w pasie lub trzymał za rękę.

Zamek na wyspie wyglądał trochę jak Wersal, chłopak wolałby samotne i romantyczne średniowieczne ruiny, niż oglądanie pyzatych amorków na freskach, tudzież dzikich kaczek, nie mówiąc już, o ociekających złotem gzymsach.

Marta zaś fotografowała z pasją kryształowe żyrandole, tłumacząc mu, że kiedyś sobie taki kupi do sypialni. Albo żartowała, albo mieli zdecydowanie różny styl, albowiem młody Deschamps nie gustował ani w baroku, ani w rokoko.

Zdecydowanie, najlepszym elementem wycieczki były kanapki z wędzoną rybą w knajpce nad przystanią. Okazało się, zupełnie przy okazji, że obydwoje z Martą lubią koty, ryby i kanapki. Dwa puchate, szarobure stworzenia pchały im się na kolana, licząc na wyżerkę. Dziewczyna miała miękkie serce, a koty były namolne i uparte. No, jest to jakiś sposób, całkiem skuteczny.

Siedzieli pod lipą, opierając się o gruby pień drzewa, a popołudniowe słońce rozleniwiało tak bardzo, że Marta przysnęła, opierając głowę na kolanach Lucasa.

― Mógłbym się w tobie zakochać, trochę chcę, a trochę się boję ― powiedział tak cicho, że dziewczyna nie mogła go usłyszeć, tym bardziej że mówił po francusku. ― Najpierw wszystko ci wytłumaczę, a potem zdecydujemy razem co zrobić z tym naszym uczuciem.

Obracał w palcach źdźbło trawy. Tak, jakby przyznał się w końcu, że to może być miłość. Pierwszy raz, na serio. MIŁOŚĆ. Serce zabiło mu szybciej, a gdzieś pod mostkiem najpierw ukłuło, przekoziołkowało, a potem rozlało się po ciele przyjemnym ciepłem. NA PEWNO. Wydawało mu się, że z oddali, niosą się bajkowe dźwięki skrzypiec i fletu jednej z oper Wagnera. Coś o nieszczęściu i stracie, jak zwykle, i wypatrywaniu statków na horyzoncie.

― Hmmm... to chyba "Tristan i Izolda" ― wymruczała Marta, przeciągając się słodko. W jej oczach odbijały się korony drzew.

Czy warto było przejmować się na zapas?

Co ma być, to ma być. Będzie albo i nie. Nie wiadomo, co jest zapisane w gwiazdach.

Skoro Marta lubiła koty, jego plan z autokaru miał szanse powodzenia. Jeszcze posadzić drzewo i zbudować dom. Może nie będzie chciała pałacu. Chyba nie będzie tak źle. Wieczór napawał go optymizmem i zapachem wędzonej ryby.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro