O nic nie pytaj

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Siedziałam, opierając się o fragment niezburzonej ściany Pasażu Simonsa. W powietrzu dało się czuć wiosenny powiew wiatru, który łaskotał skórę na twarzy oraz nieliczne, ale dostrzegalne promienie słoneczne. Zima przeszła szybciej niż mogłam to przeanalizować. Wielkimi krokami zbliżała się wiosna. 

Pod Arsenałem ucichło. Nigdy nie lubiłam ciszy, przypominała mi wtedy, że ludzie nigdy nie walczą. Jeśli siedzą cicho, to nie mają nawet pomysłu na zmianę swojej sytuacji. 

Właśnie dlatego poszłam o siedemnastej pod Arsenałem. Usiadłam w oddali i przyglądałam się dwudziestolatkom wyjmującym niezgrabnie broń. Dwudziestolatkom, którzy na widok więźniarki zamienili się w wysokich starzem wojskowych. W rzeczywistości byli zwykłymi braćmi, narzeczonymi i uczniami. 

Przez kilka długich minut napawałam się zapachem prochu strzelicznego oraz dźwiękiem śmigajacych pocisków. Była to melodia, za którą tęskniłam w tym wielkim, pogubionym mieście. Na ogół słyszałam ją tylko ze strony wspólników Adolfa, jednak tym razem grała również ze strony Polaków. 

Nareszcie szanse się wyrównały. 

Melodia zakończyła się szybciej niż mogłam się tego spodziewać. Otworzyłam oczy i spojrzałam na palącą się budę więźniarki, z której zaczeli wychodzić ludzie. Ulica zamarła, dosłownie przez kilka minut nikt nawet na nią nie spojrzał. 

Na samym końcu ci, którzy strzelali, wyciągnęli pokiereszowane ciało niskiego chłopaka. Nie musiałam się zbliżać, żeby rozpoznać w dwudziestolatku rudzielca, którego obserwowałam od kilku lat. Lubiłam ten jego błysk oka, pomysły które przychodziły do niego każdego dnia i roztrzepane włosy, kiedy uciekał po zrobionym zadaniu. 

Pomimo, że jego rude włosy ukryte były za maską zastrzepłej krwi, blada skóra przypominała pomalowaną czerwonymi farbami, a sprężyste ruchy zamieniły się w zastygnięcie na noszach. Widziałam jego oczy. To był Janek. 

Ponad dwadzieścia osób patrzyło w tę samą stronę, którą i ja obserwowałam. Czułam ich radośnie bijące serca, słyszałam oddechy zadowolenia i iskierki w oczach. Potrzebowali tego. Potrzebowali sukcesu. 

W jednej chwili wszyscy się rozbiegli. Zmasakrowany Janek pojechał samochodem, który czekał tuż za rogiem na swojego pasażera. Opanowany, ale w tamtej chwili nazbyt blady Zośka, pojechał wraz z nim. 

Była też grupa, która pobiegła Długą, w stronę Starego Miasta. Poszłam więc wraz z nimi, lubiłam wracać do starych kamieniczek i gwaru ludzi idących w różne strony. 

I wtedy usłyszałam strzał. 

Pojedyńczy, nic nie znaczący strzał. Był tak szybki i spokojny, że nawet nie zwróciłabym na niego uwagi gdyby nie postać wysokiego chłopaka, który zaraz po wystrzale padł na środek ulicy. 

Tego chłopaka również znałam. Lubiłam chodzić obok niego, kiedy rozwoził ludzi na rikszy. Lubiłam patrzeć jak odpoczywa w domu po ciężkim dniu. Lubiłam jego pomysły, które często były porywające i pełne odwagi. 

Zapamiętałam tego chłopaka w chwili, kiedy stałam wraz z nim na cokole pomnika Mikołaja Kopernika. Patrzyłam na niego w momencie, kiedy światło latarni tańczyło na jego bujnych włosach, a on sam walczył zawzięcie ze śrubami.

Jak mogłam nie lubić tego ironicznego, z naręczem żartów i dowcipów, chłopaka? Przy nim nigdy nie słyszałam tej idiotycznej ciszy. 

Nie słyszałam do tamtego momentu, kiedy upadł na ulicę. 

Sprawca wystrzału od razu został zabity przez jego kolegów. A zaraz później wywiązała się niezła wymiana strzałów. Gdyby nie zapach krwi Alka Dawidowskiego, mogłabym patrzeć na to widowisko godzinami. Ludzie lubili wyścigi konne, szachy albo tenis. Ja lubiłam obserwować wymiany strzałów na polach bitwy. Nawet jeśli była to jedna z warszawskich ulic. 

Jeden rzut granatem wystarczył, aby ponownie zapadła cisza. 

Alek siedział już w samochodzie, który jechał do mieszkania Andrzeja Zawadowskiego. 

Siedziałam tuż obok rannego chłopaka. Widziałam jak próbuje oszukać przyjaciela, jak za wszelką cenę chce ukryć grymas na twarzy. Nie mógł jednak ukryć lejącej się krwi z brzucha. Próbował więc na nią nie patrzeć. Zadzierał wysoko głową, którą niepokojąco kręcił na wiele stron. Miał spocone czoło, do którego przyklejały się włosy. 

I wtedy spojrzał w tylnią szybą, wyjął z kieszeni okrągły granat, który sprawnym ruchem odbezpieczył. Pokręciłam przecząco głową, ale nigdy mnie nie słuchał. 

Otworzył drzwi samochodu i rzucił, sycząc z bólu, granatem. Samochód z żołnierzami ścigający ich od kilku minut skutecznie został zatrzymany jednym celnym rzutem. 

Wtedy dopiero Alek położył głowę przy szybie i zamknął rozszalałe całą sytuacją oczy. Próbował uspokoić oddech, chociaż nie wychodziło mu zbytnio to zadanie. Poprawił przykładaną do rany szmatkę, która zabarwiała się na szkarłatny kolor. 

— Już prawie jesteśmy. — Szepnął z trzęsącym się głosem kierujący. 

Alek próbował go uspokoić. Jednak czy dało się kogokolwiek uspokoić, jednocześnie wyglądając na osłabionego? 

Pomimo tego, usiadł bardziej wyprostowany i szerzej otworzył oczy. Dopiero wtedy wyglądem przypominał zdrowszego. 

— Dom jest napewno pusty? — Zapytał dla pewności. 

W konspiracji nie można było być pewnym żadnej decyzji, która nie zależała tylko i wyłącznie od ciebie samego. I chociaż ufało się ludziom bezgranicznie, to często warto było się upewniać w słowach przyjaciół. Tak na wszelki wypadek. 

Ta zasada obowiązowała od trzech lat. Lepiej dopytać. 

— Nikogo nie powinno być. Ojciec Andrzeja jeszcze powinien być w pracy, a bracia muszą być w szkole albo z matką na zakupach. — Uspokoił go przyjaciel, spokojnie hamując przed drzwiami swojego domu. 

Pierwszy wysiadł kierowca. Zamknął za sobą metalową bramę i otworzył drzwi wejściowe w których pojawił się kilkuletni chłopiec. Tuż za nim, z drzwi wybiegł Andrzej. Przypatrywał mu się uważnie, zerkając równocześnie na Alka siedzącego w samochodzie. 

— Co tu robisz? —  Syknął, wbijając zdziwione spojrzenie na młodego. 

Chłopaczek wzruszył jedynie ramionami, przytrzymując wejściowych drzwi. Nie wyglądał na osobę, która mogłaby wygadać najbliższemu patrolowi o tym, że postrzelony chłopak jest u nich na podwórku. Wyglądał na najbardziej spokojnego z całej trójki. 

Andrzej pomógł Alkowi wyjść z samochodu. Dryblas opierał się na jego lewym ramieniu, jednocześnie bacznie się rozglądając. Rana na brzuchu wyglądała niezachęcająco, a ból był na tyle spokojny, że pozwalał Dawidowskiemu szybko oceniać sytuację. Kiedy z trudem weszli po kilku schodach, spojrzał na stojącego w wejściu chłopca. 

Ten nic nie mówiąc, utrzymał kontakt wzrokowy. 

—  Nie pytaj mały co się stało. — Machnął ręką i z pomocą Andrzeja przekroczył próg domu Zawadowskich. 

Chłopiec kiwnął głową i zamknął za sobą drzwi. 

— Musimy zdjąć mu te buty. — Ciszę przerwał Andrzej, spoglądając na alkowe nogi. 

Dlaczego ludzie zawsze zwracają uwagę na takie drobnostki? Być może na butach Alka było widać ślady jego własnej krwi, ale czy w tamtym momencie to było na tyle ważne żeby zająć się jego butami w pierwszej kolejności?

Młody Zawadowski bez słowa sprzeciwu, albo chociaż jednego pytania wypowiedzianego na głos, podszedł do dryblasa i z delikatnością zaczął zdejmować gigantyczne buty.

Dla kilkulatka buty należące do ponad dwumetrowego mężczyzny, były tak gigantyczne że na spokojnie zmieściły by się w środku jego trzy nogi. Ta uwaga musiała nasunąć się chłopcu, bo zaczął się wpatrywał w umorusane obuwie. 

— Zaraz przyjedzie partol sanitarny, zabierają cię do szpitala. — Powiedział Andrzej, patrząc na Alka z grymasem na twarzy. 

Siedział na krześle pod schodami, w miejscu gdzie nie był widoczny dla niespodziewanych domowników. Obok niego opierał się chłopak, który go tu przywiózł. Trzymał w dłoni naładowany, przygotowany pistolet.

Andrzej nie mógł uwierzyć. Czy właśnie nadszedł moment, w którym to do Alka trafiono? Niemożliwe stało się rzeczywistością. A w rzeczywistości nigdy nie jest tak idealnie jakby się chciało. 

Oparłam się o pomalowaną na zielono ścianę i spojrzałam na spokojnie oddychającego Alka. Miał przymrużone oczy, spocone w dalszym ciągu czoło. Starał się nie ruszać, co było trudnym zadaniem. 

— Ale Rudego odbiliśmy! — Uśmiechnął się po chwili. 

Andrzej spojrzał na chłopaka co go tu przywiózł, a gdy ten kiwnął potwierdzająco głową, Zawadowski przestałbyć cały spięty. Zapewne sądził, że akcja się nie powiodła i dlatego Dawidowski był w takim stanie w jakim był. 

Czekali na patrol sanitarny ponad pół godziny. Dopiero wtedy usłyszeli zaszyfrowane pukanie sanitariuszki. Dwa krótkie, dwa długie i jeden krótki. 

— Spokojnie, nic mi nie jest. To tylko małe draśnięcie. — Próbował uspokoić młodziutką dziewczynę, ale ona była zdeterminowana. 

Na miejscu zrobiła mu szybko opatrunek, aby zapobiec tak szybkiej utraty krwi. Spróbowała się uśmiechnąć, ale efekt nie był zachęcający. 

Pomimo tego, kiedy spoglądała na ranę była spokojna. Jej mina świadczyła o tym, że nie jest tak źle jak być mogło. 

— Jedziemy do Dzieciątka Jezus. — To powiedziawszy nakazała aby Andrzej pomógł jej zaprowadzić Alka do samochodu. 

Przed domem czekał już wysoki samochód, a za kierownicą dało się zauważyć znajomą twarz chłopaka. Alek nie pamiętał dokładnie wszystkich pseudonimów, byli to ludzie z którymi rzadko się widywał. 

Gdzieś przy drzwiach wejściowych stał młodszy Zawadowski. Przyglądał się chłopakowi, który wsiadał do samochodu, a jego włosy oświatlało rozlewające się po niebie zachodzące słońce. Wyglądał jak pokiereszowany anioł, który spadł na ziemię z impetem, przez co na jego twarzy pokazywał się grymas. 

Odjechali czym prędzej, zmierzając w stronę Śródmieścia. 

Chłopiec wszedł do domu. 

Jedyne co świadczyło, że cała ubiegła godzina nie była złudzeniem, były gigantyczne buty leżące przy schodach. Tylko one dawały chłopcu informacje, że rzeczywiście w ich domu był młody mężczyzna, który zakazał mu pytań o nic więcej. 

Dotknęłam umazanych butów. 

Podobno już nigdy nie miały wrócić do swojego uśmiechniętego właściciela. 




***
Dosyć nie znana, ale prawdziwa historia która wydarzyła się równiutkie 77 lat temu.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro