🌄

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Dedykowane mojej ukochanej starszej siostrze, która chciała, żebym pisała romantycznie o czasach dzisiejszych 💙



Dla niektórych musiał być to piękny wieczór. Jednak dla stacjonarnej społeczności z malutkiego miasteczka Ave Maria w stanie Floryda nie wyglądał on tak jak powinien. Niby słońce i chmury utworzyły na niebie malowniczą komplikację ciepłych barw, kolorowe światła tańczyły, odbijając się od tafli fontanny, wiatr powiewał delikatnie na placu kościelnym, ale niemal wszyscy mieszkańcy byli ubrani w czarne stroje i mieli jedni bardziej, drudzy mniej smutne miny. Małe miasto, to i każde wydarzenie dla niego niemałe. Zwłaszcza, jeśli owym wydarzeniem była śmierć osiemnastoletniego chłopaka, mieszkającego w uniwersyteckiej mieścinie od urodzenia. Strata Zenona Shmitha była dla wszystkich jakby wciąż nierealna. Dzisiaj, kiedy wszyscy żegnali go ostatni raz, chyba pierwszy raz naprawdę każdy uświadomił sobie, że on już nie otworzy oczu, nie uśmiechnie się i nie powie tego swojego, wesołego "Szczęść Boże!", którym darzył każdego, kogo spotkał.

Pogrzeb był bardzo uroczysty. Mszę Świętą odprawiał ten sam kapłan, który udzielił Sakramentu Chrztu Zenonowi. Wygłosił bardzo pouczające kazanie. Przemowy po Eucharystii były raczej krótkie, ale pełne żarliwości. Podczas pożegnalnej modlitwy niemal całe miasto wznosiło błagania ku Bogu. Kondukt pogrzebowy przeszedł obok domu zmarłego. Ach, jak trudno było uwierzyć, że to ostatni raz, kiedy miał go minąć. Po zakończeniu obrządku cmentarz dość szybko się opróżnił. Tylko ona została. Przynajmniej tak jej się zdawało.

Jakież to dziwne. Jednocześnie chciała i nie mogła płakać. Pragnęła odejść, ale nie potrafiła. Czuła, że powinna teraz zawierzyć go Bogu, ale nie dawała rady. Wciąż huczało jej w głowie. Tak jak wtedy, gdy do Dagmarie zadzwoniła pani Shmith ze straszną wiadomością.

Dzień jak co dzień, przynajmniej tak się zapowiadał. Przyjaciółki wróciły z zajęć do domu. Był piękny, ciepły wieczór. Właśnie powtarzały materiał na balkonie, gdy rozbrzmiał utwór "All these years". Dagmarie uniosła głowę znad książki, przewróciła oczami, westchnęła i – dopiero okazawszy swoje zniecierpliwienie – wzięła telefon, wyświetlający wielkimi literami napis "MAMA".

Tak, maman? – spytała znudzonym głosem, przeciągając się. Po chwili jednak zastygła w bezruchu i zbladła, co nie uszło uwadze jej przyjaciółki, która natychmiast wyprostowała się w czujnym oczekiwaniu. – Dobrze, powiem cioci, jak wróci. – Shmith rozłączyła się i powoli odłożyła telefon na szafkę. Jej twarz wyrażała dogłębny smutek. Skuliła się w fotelu i schowała twarz w dłoniach. Jej towarzyszka się natychmiast do niej przysiadła i objęła ją ramieniem.

– Daggy? – powiedziała miękko. – Co się stało?

– Zeno umiera! Umiera, Aileen! – wykrzyknęła tamta. – Umiera na mielofibrozę! Doktor stwierdził, że choroba zbyt daleko postąpiła, już nic nie zrobią, przeszczep też już nie pomoże... Zostały mu ze dwa miesiące...

Ta wiadomość strzeliła w dziewczynę jak piorun z jasnego nieba. Nie była w stanie ani uspokajać przyjaciółki, ani razem z nią płakać. Patrzyła pustym wzrokiem w ścianę. Ten chłopak, który zawsze był najżywszą osobą w szkole. Ten chłopak, który miał serce anioła. Ten chłopak, który był jej przyjacielem. Ten chłopak, od którego uciekła do Miami. Ten chłopak, którego kochała całą swoją dziecinną duszą. Właśnie on miał przedwcześnie opuścić ten świat i nie zrobić tych wszystkich rzeczy, które planował.

Ach, Boże! Czemuż odebrałeś temu światu kwiat jego młodzieży? Dlaczego zabrałeś najbardziej przykładnego chłopca w Ave Maria? Aileen nie rozumiała, bo rozumieć nie mogła. Nadal nie potrafiła się rozpłakać, chociaż tak bardzo chciała jakoś dać upust swojemu bólowi w sposób inny niż przez krzyk ku Niebiosom. Tylko jej podbródek – a za jego przykładem i ręce – drżał, jakby ktoś nim potrząsał. Czuła się jak bluźnierca, ale nie mogła się pogodzić z tym, co się stało. Nie dawała sobie rady, ale do tego już się przyzwyczaiła, bo przecież rozchwianie czuła od pamiętnego wieczoru, kiedy pierwszy raz była tak dziwnie odurzona obecnością Zenona.

Dagmarie nie mogła przyjść, bo skręciła rano kostkę, więc na umówione miejsce stawił się tylko jej brat. Aileen jednak mimo braku przyjaciółki postanowiła nie odwoływać wycieczki do Miami ze względu na swojego kuzyna Matthiasa, który pierwszy raz zawitał na Florydzie, a ponieważ miał niedługo ją opuścić i wrócić do Washingtonu w Kalifornii, gdzie mieszkał, należało zatem nie marnować czasu.

Pan z zachodu bardzo polubił drugą koleżankę stryjecznej siostry – Yoland, wysoką blondynkę o turkusowych oczach ze ścisłym umysłem, przepełnionym wszelkimi wiadomościami dotyczącymi właściwości materii, przez co między innymi po dotarciu na plażę grupka rozłączyła się na dwie pary. Kalifornijczyk i chemiczka, którzy oboje mieli tę cechę, że chodzili bardzo szybko, szybko zostawili pana Shmitha i pannę Wright w tyle. Dwoje przyjaciół zaczęło od wymiany zdań na temat pogody, potem przeszło na baseball, ale później – jak zresztą zawsze – nie wiadomo jakim sposobem, przeszło na tematy filozoficzno-teologiczne.

– Musisz przyznać – mówiła Aileen – że "Wiekuisty człowiek" Chestertona jest bardzo pouczający.

– Jak mógłbym sądzić inaczej – zaśmiał się Zeno. – Ta książka jest bardzo dobrze napisana. Zresztą zgadzam się z tezą, że jakkolwiek dawno by żył, człowiek pozostaje niemalże taki sam. To, czy wynalazł właśnie pismo, czy silnik samochodowy, nie ma znaczenia. W końcu jest podekscytowany podobnie.

– To prawda – przyznała jego o dwa lata młodsza przyjaciółka. – W końcu został stworzony na podobieństwo Boga, a Bóg jest tak samo Niepojęty teraz, jak i na początku dziejów, tak samo Wszechmocny i tak samo jest Miłością. Człowiek po prostu osiąga cały czas tyle samo, tylko posuwa się dalej, bo skoro ma już kawałek warkoczyka i umie tyle samo dorobić, to wydłuża go o połowę.

– Ja bym to określił inaczej, chociaż masz trochę racji.

– A jak?

– Po prostu każdy człowiek potrzebuje celu i odkrywania tajemnic. Dlatego im więcej naukowiec odkryje, tym ma więcej pytań. Jakby już żadnych nie było, miałby mniej radości, mniej wspaniałych chwil, mniej podniecenia. – Shmith przystanął i popatrzył w stronę horyzontu. Słońce zniżało się ku, jakby się wydawało, bezkresnym falom wód i przeglądało się w nich, rozbryzgując kolorową tęczę. Nastolatka zatrzymała się obok niego. Jej oczy powędrowały za jego wzrokiem. – Bo wiesz, Aileen, naukowcy uwielbiają odkrycia, a Bóg ich kocha, więc daje im coś, czym mogliby się cieszyć, coś, co się długo nie zużyje, coś, jakby tata dał córce kredki, które nigdy się nie wyczerpią. Taka zabawka, która cieszy i daje ciągle tworzyć czy odkrywać coś nowego. Są też zabawki takie jak dobranocka, czyli takie, które są podobne, cykliczne, ale też za każdym razem trochę inne, wiesz, warto na nie czekać.

– Na przykład? – spytała Wright, zerkając na niego. Czuła się dziwnie. Jakby nagle istnienie całego jej świata zależało tylko od słów przyjaciela. Starała się nie patrzeć w jego, jak teraz z jakimś nieznanym jej dotąd podnieceniem zauważyła, piękne, dobrotliwe, szarobrązowe oczy, jednak nie mogła się powstrzymać od przelotnych zerknięć. W jednej chwili wszystko się zmieniło, jakby nagle z dziewczynki stała się kobietą. Kręciło jej się w głowie. Serce biło jej jak szalone. Piekły ją policzki. W uszach jej szumiało, chociaż to można było zrzucić na rytmiczną muzykę fal. Wszystko wokół stało się bardziej niezwykłe niż wszystko, co kiedykolwiek widziała i słyszała, ale na pierwszym planie były oczy Zenona. Czekała niecierpliwie na jego słowa, on jednak dość długo zwlekał z odpowiedzią. Patrzył na tonący w morzu horyzont tym swoim myślicielskim wzrokiem. Wyglądał jak ktoś, kto po raz pierwszy ogląda wzruszający, dynamiczny i emocjonalny film w 3D, a jednocześnie jak ktoś, kto kontempluje spokojny obraz przy delikatnej muzyce. Jego twarz wyrażała skupienie, przejęcie i jednocześnie niesamowity spokój. Jakby nie z tej ziemi.

– Widzisz to niebo i morze? – spytał w końcu. – Zobaczenie go to dar, piękny prezent od Boga, niesamowita dobranocka. Jutro może zobaczymy coś podobnego, ale to nie będzie to samo. Jednak mimo tego, a może właśnie dlatego, że taki sam zmierzch nigdy się nie powtórzy, przeżywamy takie chwile jak żadne inne, przynajmniej powinniśmy.

– Sugerujesz, że powinnam z przejęciem przeżywać każde śniadanie, bo takie samo się nie powtórzy? – spytała Aileen, unosząc jedną brew. Lekko schwyciła jego rękę. Nie zaprotestował. W końcu byli przyjaciółmi... Chyba.

– Mniej więcej – zaśmiał się lekko. Ten rodzaj jego wesołości Wright porównywała zawsze do opadającej mgły. Powoli i szybko jednocześnie dźwięk jego śmiechu cichł, pozostawiając tylko szeroki uśmiech, który też po chwili stawał się coraz bardziej delikatny i jakby natchniony. – Wiesz, każda taka chwila jest darem od Boga. I naprawdę powinniśmy każdą taką chwilę przeżywać w pełni, dostrzec jej wyjątkowość i chwalić za nią Boga, dziękować Mu. Bo On uczynił nas wyjątkowymi i każdą setną sekundy naszego życia.

– Zaraz, zaraz... – wymruczała jego (chyba) przyjaciółka. – Ale... Skoro Bóg czyni każdą setną sekundy wyjątkową, to... Przecież Niebo to ma być wieczność! Nieskończoność! – Popatrzył jej prosto w oczy. Zaczerwieniła się i przeszedł ją dreszcz emocji, ale postanowiła nie dać się dziwnym uczuciom zbić z pantałyku i ciągnęła dalej: – A wieczność to nieskończony ciąg... Coś cały czas... Cały czas to samo...

– Niekoniecznie. – Dostrzegła w oku Zenona nagły błysk. – Ja wyobrażam sobie Raj jako nieskończenie długi ciąg właśnie takich chwil jak ta. Nieuchwytnych. Niepowtarzalnych. Wyjątkowych. Myślę, że to będzie brak końca w darach, w tym, co daje danemu człowiekowi radość. Naukowcy będą odkrywać ciągle nowe właściwości pierwiastków i innych takich, tancerze tańczyć coraz nowe i coraz bardziej wystrzałowe układy, poeci pisać nowe, trudniejsze i wyższe od ziemskich wiersze. Wszystko będzie jednocześnie jedną i tysiącem chwil. I nikt nigdy nie będzie tęsknić, bo Bóg wszystko wypełni.

Zmarszczyła brwi. Nigdy nie patrzyła na to w ten sposób, ba, w ogóle nigdy nie zastanawiała się nad tym, co może być w Niebie. Takie fantazje nie mogły przecisnąć się przez jej ściśnięty (ale humanistyczny!) umysł. Tyle przyszło i jeszcze dodatkowo naraz. Uczucie, tak, nie mogła tego inaczej nazwać, no i filozoficzne zastanowienie nad wiecznością.

Istota wieczności i istota chwili. Dla Aileen były to sprzeczności, dla Zenona synonimy. Nigdy nie patrzyli na świat tak samo, ale tak samo dobrze się im w nim żyło. Do czasu...

Biała rączka dziewczyny upuściła na czarny kamień czerwony kwiat. Była to tak zwana lwia paszcza. On uwielbiał tę odmianę. Należy ona do kwiecia jednorocznego, które może dostosować się do każdego podłoża, ale należy o nią bardzo dbać. Dla Shmitha istniała jako symbol przemijalności i piękna. Pielęgnował do utraty tchu, jak mawiali jego koledzy, swoje sadzonki, żeby potem wyrosły tylko na jedno lato, ale dla niego to było bardzo wiele. Potrafił dziękować Bogu naprawdę za wszystko, a za te kraśne pąki zwłaszcza. Aileen także je pokochała, ponieważ wśród nich poznała chłopaka, który nieświadomie ukradł jej serce. Teraz ta chwila zdawała się tak odległa, jakby obca i egzotyczna. Tylko uśmiech dziewięcioletniego chłopca z długą, kasztanowatą czupryną był dla nastolatki nadal żywy i bardzo bliski.

Późne popołudnie przemieniało się właśnie w wieczór. Dwie małe dziewczynki bawiły się piłką. Nie można rzec, że nią grały, gdyż ich wybryki nie przypominały żadnej znanej społeczeństwu gry, między innymi z tej przyczyny, że swawola dzieci nie posiadała nawet najprostszych zasad. W pewnym momencie kolorową kulę schwyciła rudowłosa i rzuciła nią prosto w klomb kwiatów.

– Ojoj... – wyjąkała szarooka winowajczyni i wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. Jej blondwłosa towarzyszka położyła swoją drobną, bladą rączkę na ramieniu koleżanki.

– Ja ją przyniosę – powiedziała ciepło, po czym, nie czekając na reakcję drugiej dziewczynki, pobiegła między jaskrawoczerwone pąki. Brodziła pochylona wśród nich, starając się żadnego w miarę swoich możliwości nie skrzywdzić. Zmarszczyła brwi koloru poszarzałej słomy. Nigdzie nie było zabawki.

– Tego szukasz? – usłyszała nad sobą. W jednej chwili wyprostowała się przerażona, uderzając o coś głową.

– Au! – pisnęli jednocześnie ona i nieznajomy głos. Odsunęli się od siebie i dopiero wyprostowali. Stała naprzeciwko rudowłosego chłopca, na oko dwa lata starszego od niej z pięknymi, szarobrązowymi oczami, którego chyba przypominała sobie, chyba go widziała w kościele, trzymającego w rękach zgubę dziewczynek. Wyciągnęła w jego stronę niezgrabnie ręce. – To piłka Daggy, oddasz mi ją? – wyjąłkała, czerwieniąc się. Uśmiechnął się przyjaźnie i podał jej kolorowe cacko.

– Jasne – powiedział. Wzięła od niego swoją zabawkę i przycisnęła mocno do siebie, jakby nie chciała, żeby ktokolwiek ją jej zabrał. Zresztą nie chciała. To była piłka jej przyjaciółki, należało jej pilnować. – Jestem Zeno, a ty?

– Jestem Aileen Wright i mam siedem lat – wydedukała, nadal nieco wystraszona i onieśmielona mimo przyjaznej postawy Zenona.

– Ja mam na nazwisko Shmith i mam dziewięć lat – uzupełnił swoją poprzednią wypowiedź rudowłosy. – Dagmarie to moja siostra.

– Naprawdę? – spytała zaciekawiona siedmiolatka.

– Tak – syknęło coś przy uchu małej blondynki. To rudowłosa Dagmarie przełamała się i przybiegła do pozostałej dwójki. – Zeno! Miałeś nam nie przeszkadzać! – krzyknęła z wyrzutem do starszego brata.

– Nie przeszkadzałem wam przecież – wymruczał chłopiec. – Podlewałem tylko moje lwy. – Wskazał na stojącą nieopodal konewkę.

– A może pobawisz się z nami? – wypaliła nagle piwnooka dziewczynka. Rodzeństwo popatrzyło na nią: on w pozytywnym zdumieniu, ona z piorunami w oczach.

– Jasne... Jeśli chcecie... – odpowiedział trochę nieśmiało.

– No... Dobra – mruknęła szarooka. – Chodźcie. – Wyrwała blondynce piłkę i pobiegła na trawnik, a jej przyjaciółka i brat za nią.

Tak, bardzo daleka była ta wizja. Tyle się zmieniło. Same drzewa na cmentarzu były dwa razy wyższe i grubsze niż wtedy. Aileen nie była już tą małą, nieśmiałą dziewczynką, co wtedy. Włosy zmieniły kolor z szarożółtych na szarobrązowe, oczy jej pociemniały i stały się większe względem reszty twarzy, sylwetka nabrała ciała, nos trochę bardziej się spłaszczył, piegi z jasnych stały się poszarzałe. Mnóstwo rzeczy się zmieniło. A tamte chwile odeszły i już nigdy nie wrócą.

W końcu się przełamała. Upadła na kolana przed kamienną tablicą i krzyżem, zalewając się łzami. Omiotła włosami dwa znicze. Tuż przed jej oczami znajdował się napis. Krzyczał on teraz w jej głowie:

"Ś.P. ZENO JOHN CONRAD SHMITH

18.05.2000 – 13.04.2021

Kochany i kochający syn, brat oraz przyjaciel

Zawsze radosny, pełen życia, wiary, nadziei i miłości, zszedł przedwcześnie z tego świata z uśmiechem na ustach"

Dotknęła lodowatymi palcami rozpalonej skroni. W uszach jej huczało, mimo że nie było wiatru. On odszedł. ODSZEDŁ. Nie było go tu, przy niej. Nie czuła tego. Czuła się samotna. Może i on się tak czuł, gdy go odrzuciła? Ale co miała zrobić...

Było bardzo późne popołudnie. Słońce nie stykało się jeszcze bezpośrednio z horyzontem, ale niebo już zaczynało mienić się różnorakimi barwami. Aileen wracała ze spotkania kółka teatralnego. Szła sobie spokojnie niemalże pustą uliczką, gdy nagle z odgłosów miasta wyłowiła szybkie kroki i wołanie:

– Aileen! Aileen! – nawoływał ją dobrze jej znany głos. Jej serce zabiło mocniej. Teraz mogła jeszcze wszystko odwrócić. Mogła mu powiedzieć, że jednak nic się nie stało i po prostu była zajęta. Mogła wrócić w przyjaźni z nim do poprzedniej zażyłości. Westchnęła. Ale nie. Przecież tak czy siak powinna go stracić, skoro jej nie kocha. Jak jej tego dotąd nie wyznał, to znaczy, że tak nie jest. A taka nieszczera przyjaźń nie ma sensu. Czas się rozstać. Na zawsze.

Obróciła się na pięcie z wykrzywioną w dziwnym grymasie twarzą. Zeno stanął tuż przed nią trochę zziajany. Przejechał palcami długą, ciemnokasztanową grzywkę i uśmiechnął się niezręcznie. Wyglądał jak ktoś, kto bardzo czegoś pragnie, ale nie wie, jak to wyrazić.

– No? – spytała Wright, starając się przybrać jak najostrzejszy ton. – O co chodzi, Shmith?

– Nigdy mnie tak nie nazywałaś... – zaczął niepewnie. Miał tyle szczerego niezrozumienia w tych swoich czystych oczach, że maturzystce coraz trudniej było grać rolę tej złej. Miała ochotę paść mu do nóg i błagać o wybaczenie, byle się uśmiechnął. Ale nie zrobiła tego, tylko wzięła głębszy wdech i popatrzyła na niego spod uniesionych brwi. – Ja... Ty... Unikasz mnie. Umawiasz się z Dagmarie na mieście albo wtedy, gdy ja wyjeżdżam. Przestałaś chodzić z rodzicami na ósmą do kościoła i zamiast tego chodzisz z kuzynostwem na osiemnastą. Co się stało? Co ja ci zrobiłem?

– Ty? Ty mi nic nie zrobiłeś – odparła sarkastycznie Aileen. – Po prostu uznałam, że w naszej sytuacji nie powinniśmy się spotykać.

– Jak to w naszej... Nie wiem, o co ci chodzi!

– Tym gorzej dla nas, tym bardziej nie powinniśmy się widywać. Do widzenia. – Obróciła się i szybkim krokiem ruszyła w stronę domu. Na zakręcie nie mogła się powstrzymać, żeby nie zerknąć za nim. Stał tam dalej z bladą twarzą i błyszczącymi oczami.

Aileen miała ochotę walnąć pięścią w kamienną tablicę i krzyż. Rozbić je, zniszczyć. Nie mają prawa istnieć! Nie teraz! On powinien żyć, tak, miał tyle planów, tyle nadziei, tyle wiary, chciał pomagać ludziom...

– Dlaczego, Boże, nam go zabrałeś?! – krzyknęła na głos, patrząc zamglonymi od łez oczami w stronę kolorowego nieba. Po przebrzmieniu jej pytania opuściła powieki i zwiesiła głowę, łkając. Nie słyszała, że ktoś do niej podszedł. Z odrętwienia wyrwał ją ciepły dotyk czyjejś ręki na ramieniu. Ktoś nią delikatnie postrząsnął.

– Lee? – spytała Dagmarie, patrząc na przyjaciółkę ze współczuciem. – Wstań, proszę. Na cmentarzu lepiej stać. Trochę naruszasz kolanem kopiec.

– Och, Daggy, to tak boli... – załkała Aileen, gdy przy pomocy miss Shmith wstawała z ziemi. – Wiem, że to był twój brat i trochę głupio tak mówić, ale... ale... ja naprawdę nie potrafię sobie z tym poradzić... Dlaczego Bóg go zabrał...? Dlaczego?

– Pomyśl o tym inaczej: On uchronił Zenona przed złem tego świata – Siostra zmarłego wzięła roztrzęsioną Wright pod ramię. – Wziął go do wiecznego szczęścia. Do Siebie. Powinnyśmy dziękować Bogu za to, że w ogóle mogłyśmy poznać tak wspaniałego człowieka, jakim był mój brat. Każda chwila spędzona z nim to dar od Pana.

– On często mówił o tych wszystkich darach – stwierdziła trochę gorzko Aileen. – Nie rozumiem jednak, czemu dając jemu szczęście, Pan odebrał je nam. Czemuż go zabrał?! Teraz, kiedy wszyscy ludzie przez te całe propagandy są tacy pogubieni, potrzebujemy przykładów! Czemu Bóg zabiera zawsze tych najlepszych, którzy mogliby dawać przykład?! Oni zawsze umierają...

– Na przykład? – spytała powierzchownie spokojnie Dagmarie.

– W co trzeciej książce umiera ktoś kochany, a co do życiowych przykładów, to na pewno ich jest dużo, ale mi wypadły z głowy... O, mam! Na przykład święty Dominik Savio! – Głos Wright był pełen pasji, a słowa wyraźne, pomimo tego, że twarz miała schowaną w ramię przyjaciółki, a ciałem cały czas wstrząsał szloch.

– Tego nie zrozumiemy, Lee. – Shmith pogłaskała ją po głowie. – Każdy ma swój czas. Nie znamy dnia ani godziny. Ważne jest to, żeby przeżyć, tyle, ile się ma po Bożemu. Może gdyby Zeno dłużej żył, odszedłby od Boga? Jest tyle możliwości, tyle złych dróg, na które mógłby zejść... Pomódlmy się za niego, żeby albo mu pomóc, albo pomóc komuś innemu.

– Ale on nie potrzebuje modlitwy! – zaprotestowała Aileen. – Był świętym człowiekiem!

– To ja jestem jego siostrą. Powinnam chyba znać jego grzeszne myśli lepiej od ciebie – mruknęła Dagmarie. – Może jest w Niebie, wierzę w to, ale nawet jeśli, to ta modlitwa przyda się jakiejś innej duszy, na pewno. To co? Pomodlisz się ze mną?

Aileen wzięła głowę z ramienia przyjaciółki i pokiwała nią. Odsunęły się lekko od siebie i Shmith poprowadziła modlitwę. Wright tuż przed rozpoczęciem żarliwego błagania Boga o życie wieczne dla Zenona pomyślała, że aż dziwne, jak trudno było zebrać się do szczerej rozmowy z Bogiem. Prawdziwego oddania się Mu. Musiała naprawdę zacząć myśleć o pięknie tego, że mogła przeżyć tyle wspaniałych chwil z Zenonem. On nauczył ją dziękczynienia za dary. Te, których nadzwyczajności dotąd nie dostrzegała, oraz te, których dotąd naprawdę nie widziała.

Było coś około godziny dwudziestej, kiedy dwoje przyjaciół szło opustoszałą ulicą. Zeno odprowadzał Aileen do domu, bo uważał, że dziewczęta w jej wieku nie powinny same latać po mieście wieczorem. Dagmarie i jej przyjaciółka uważały to za nadopiekuńczość, jednak było dość uzasadnione choćby tym, że siostra chłopaka, wracając raz sama z kina, omal nie padła ofiarą przemocy. Na szczęście przechodził tamtędy ich sąsiad, który uratował dziewczynę, ale trauma pozostała i udzieliła się rodzinie. Z natury dość wrażliwy starszy brat wchłonął ją i w nim pozostawała najdłużej. Z tego też powodu, kiedy tylko mógł, podprowadzał "swoją małą przyjaciółkę" pod dom.

– Czyli mówisz, że wszystko jest albo darem zesłanym od Boga, albo złem uczynionym przez człowieka? – spytała Aileen, mrużąc lekko oczy.

– Tak, tak sądzę – odrzekł, patrząc przed siebie.

– To skąd się bierze cierpienie? Na przykład choroby? – dopytywała Wright. – To niekoniecznie czyjaś wina...

Cierpienie... to dar. Tylko jak każdy dar można go nie dostrzegać lub źle wykorzystać – stwierdził po chwili zastanowienia. – Wiesz... Cierpienie to taki GPS do Nieba. Pomaga dotrzeć do celu. Ono przybliża nas do Chrystusa. Czy to nie jest zaszczyt dzielić cokolwiek, co robił Król? Wielkim darem jest chociaż cząstka tego, co On czuł na krzyżu. Ból można też ofiarować za coś. Przeżywanie cierpienia jest bohaterstwem, które pomaga nam w drodze ku Niebu. Wspaniały to zaszczyt móc w ten sposób choć cząstkowo łączyć się z Panem. Tylko trzeba widzieć w tym dar. Ileżbym dał za ociupinę fizycznego bólu!

Nie potrafiła tego pojąć. On chciał cierpieć? Przecież był wyjątkowo zdrowy i silny! Chorował raz na dwa lata... Co on w tym widział? Przecież to wbrew wszystkiemu...

– I to nie tak, że narzekam, jestem chory, czy coś w tym stylu – zaśmiał się lekko. – Dziękuję codziennie Bogu, że mam tyle sił i mogę czynić dużo dobra. Po prostu chciałbym doświadczyć tej bliskości męczeństwa. Chciałbym zrozumieć. To naprawdę przybliża tajemnicę krzyża, a ja chciałbym być jak najbliżej!

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen – powiedziała Dagmarie, a za nią Aileen. Stały jeszcze chwilę w milczeniu. Obie czuły wewnętrzny spokój, tak obcy jednej z nich od długiego czasu.

Wright wzięła głębszy oddech. Powietrze było ciepłe i lekkie. Wiatr dmuchał delikatnie w pukle jej szarobrązowych włosów, przekładając i zaplatając je w wymyślne sploty. Drzewa szumiały cicho, jakby kołysankę dla uspokojenia złaknionych stałości dusz. Słońce kąpało się już do połowy w horyzoncie jak dziecko, które weszło już do morza i ma wodę do pasa. Było tak pięknie i monotonnie. Można by rzec, że panował święty spokój.

Jakże inaczej Aileen czuła się jeszcze tak niedawno. Teraz wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni w porównaniu z jej poprzednim stanem.

Dokładnie o zachodzie słońca dowiedziała się, że to, co usłyszała od Dagmarie, to niestety była prawda, smutna prawda. Miłość jej życia, za którą go uważała, umierała teraz w męczarniach. Wszyscy wiedzieli, że chłopak bardzo cierpi, chociaż jego szeroki uśmiech świadczył o czymś przeciwnym. Jego wyraz twarzy był cały czas taki ciepły i pełen światła, że niemożliwe zdawało się, że zaraz miał zgasnąć. Jednak lekarz nie mógł się omylić. Nadejście śmierci było już kwestią paru, może parunastu, godzin.

– Mógłbym porozmawiać z każdym na osobności? – spytał Zeno ciepło. – Chciałbym ustalić z każdym z was do końca wszystko w cztery oczy. Mogę?

– Oczywiście, kochanie – odpowiedziała za wszystkich jego mama, po czym kiwnęła na resztę zgromadzonych głową. Aileen pierwsza wypadła z pokoju. Usiadła na korytarzu. Siedziała sztywno wpatrzona w ścianę naprzeciwko siebie. Nie odpowiadała na pytania swojej mamy czy Dagmarie. Nie wiedziała, ile czasu minęło. Z odrętwienia wyrwały ją słowa kuzynki Shmithów:

– Aileen, Zeno prosi cię do siebie.

Wright raptownie wstała i niemal pobiegła do drzwi, w których się zatrzymała. Leżał, patrząc trochę tępo w sufit. Skierował wzrok na nią, ożywił się i uśmiechnął:

– Lee, wejdź, proszę – powiedział ciepło, a jej zrobiło się niemalże gorąco. Nazwał ją zdrobnieniem. Pierwszy raz w życiu. Serce zabiło jej żywiej. Może jednak ją kocha...?

Podeszła i usiadła obok niego. Uśmiechnęła się do niego lekko. Chciała go przytulić i zalać się łzami. Pragnęła choć złapać go za rękę, ale nic nie zrobiła. Po prostu posłała mu najszerszy uśmiech, na jaki było ją stać.

– Lee, wiem, że będziesz bardzo smutna. Zawsze byłaś bardzo uczuciowa – zaczął Zeno, wyciągając rękę i odgarniając jej włosy z czoła. – Chciałem ci więc tylko powiedzieć, że to nie koniec. Będziesz miała trudno, bardzo trudno, ale proszę, nie przejmuj się mną. Ze mną będzie dobrze. Śmierć to nic takiego znowu strasznego, jeśli się zaufa Maryi. Wiesz, śmierć jest jak strumyk. Niektórzy boją się pochlapania, więc boją się też skakania, gdy zostają popchnięci w stronę wody, im mają kosztowniejsze i delikatniejsze stroje, tym trudniej im jest to przejść. Życie jest za to burzliwym lub spokojnym oceanem, który możesz przepłynąć maleńką łódeczką. Czy będzie on spokojny, czy nie, decydujesz ty, wybierając, w którą stronę popłyniesz. Jest tak i na jednym, i na drugim brzegu strumyka. Będzie dobrze.

– Tak... Tak, będzie dobrze... – Pokiwała głową. Była cała blada. Jej oczy coraz mocniej błyszczały. – Wierzę w to.

– To dobrze... – wymruczał. Jego powieki coraz częściej i ciężej opadały. – Chciałbym ci jeszcze powiedzieć, że ja... – Jego oczy ostatecznie zamknęły się, a pierś zastygła. Tylko uśmiech pozostał. Ale jakiś inny niż przedtem...

Wracały razem, trzymając się za ręce z cmentarza. Czekał je kawałek drogi, ale one lubiły długie spacery. Szły przed siebie, patrząc na zachodzące słońce. Wszystko było inne, ale taka jest kolej rzeczy, bo nigdy nie ma takiej samej chwili.

* * *

– Dojdę do was później – powiedziała Dagmarie. Pocałowała Matthiasa w policzek i mrugnęła do Aileen. Kuzynostwo uśmiechnęli się do siebie i ruszyli przodem. Shmith westchnęła i zerknęła do środka swojej dłoni. Coś błysnęło w zachodzącym słońcu. I to nie tylko klejnot, spoczywający w ręce Dagmarie, ale i oczy dziewczęcia. Jedna łza spłynęła po policzku Shmith do uniesionego kącika jej ust. Zamachnęła się i rzuciła złoty pierścionek z brylantem w odmęty morza.

– "Lepiej niech nikt nie wie" – szepnęła do siebie. Popatrzyła na piękne, pomarańczowe słońce, otoczone różowymi chmurami. – Przepraszam, Boże. Popełniłam błąd, że nie poprosiłam Cię o zdanie, zanim to zrobiłam, ale tak będzie lepiej... Prawda?

Dwójka rodzeństwa siedziała obok siebie na łóżku. Przez okno wpadały różowe i pomarańczowe promienie zachodzącego słońca, zapowiadające zmierzch. Dagmarie wtulała się w tors brata, a on głaskał ją po głowie.

– To pewne, tak? – spytała cicho.

– Tak, zostały mi dwa, góra cztery lata – odpowiedział miękko, jakby mówił o tym, że pójdzie na herbatę. Włożył jej coś zimnego i twardego w rękę. Odsunęła się trochę, żeby zobaczyć ów przedmiot. Po chwili popatrzyła na Zeno ze łzami w oczach.

– Co z Aileen...? – spytała cicho, chociaż pewna była odpowiedzi. Westchnął ciężko.

– To już nie ma sensu, Daggy – powiedział z wyraźnym bólem w głosie. – Nie chcę powiększać jej bólu po stracie przyjaciela w ból po stracie narzeczonego lub męża... To byłoby nieludzkie. Nie ma sensu zobowiązywać jej, mącić jej w głowie, gdy i tak nie mamy szans na bajkowe zakończenie. Czułbym się z tym nie w porządku. Lepiej niech nikt nie wie.

– Może masz rację – westchnęła. – Tylko: czemu w takim razie dajesz ten pierścionek mnie?

– Bo tylko ty będziesz wiedziała, jak należy z nim i tajemnicą, jaką chowa, postąpić.

Pobiegła za przyjaciółką i od niedawna narzeczonym. Czas biegł szybko. Tajemnic się nie zapomina, o nie. Ona będzie pamiętać. Ale niech nikt inny nie wie... Tak będzie lepiej.

Zmierzchało. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Ciepłe barwy tylnej straży słońca mieszały się z zimnymi zwiadowcami nadchodzącej nocy. Księżyc mienił się złotem, upodabniając się do słońca. Shmith wsunęła rękę w ciepłą dłoń Matthiasa. Ta chwila mieszanin światów, mówiła Daggy, że koniec to nowy początek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro