-NAWЬ.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"I sokół z bielikiem krążyły nad płonącym grodem. Jakby zahipnotyzowani, uciekający ludzie przystawali, żeby obejrzeć ich taniec. Wszyscy mieszkańcy tych ziem wiedzieli, że te ptaki polowały na siebie dla rozrywki. Nigdy wspólnie nie atakowały innych. A wtedy wydawały się razem szukać ofiary."
– Kroniki Bogumily Harienowny, 5 lipca 964 rok naszej ery.

؂

Miloslavie.

Dziecko w ramionach matki wzdrygnęło się, lecz tym razem nie odsunęło i nie wydało z siebie żadnego dźwięku, gdy pulchne palce kobiety zahaczyły o kołtuna w jego włosach. Nastała chwila ciszy przerywana trzaskaniem ognia w kominku. Mała chata oświetlona była pomarańczowym blaskiem, a w tym odcieniu ich skóra wyglądała, jakby upodobniła się do odcienia lodu. Tak jasna, że prawie przezroczysta. Zmarszczone czoła, głęboko osadzone oczy i obojczyki, które wyglądały jak sztylety, które pragnęły wyrwać się spod ich skóry na wolność.

Wiesz, co znaczy slava? — zapytała, odkładając grzebień na koc, na którym siedzieli i pozwoliła sobie objąć chłopca od tyłu oraz położyć swój podbródek na jego ramieniu. Miloslav, jak jego imię brzmiało, zaczął uciekać z uścisku matki, narzekając na jej kanciastą brodę, która wbijała się w jego wystające kości. Zaledwie cień uśmiechu pojawił się na jej suchych ustach, lecz tyle wystarczyło, aby zaczęły one pękać i krwawić na nowo.

Siłą zmusiła syna do tego, żeby przestał się ruszać i przycisnęła jego plecy do swojej klatki piersiowej, jakby trzymała w swoich rękach umierające nowonarodzone dziecko, którego nie chciała opuścić aż do śmierci.

— Slava, Miloslavie. Slava oznacza chwałę — wyszeptała do ucha chłopca, jej słowa skierowane tylko do niego. — Tyś jest Miloslav. Kiedyś miałeś siostrę, którą zwałam Leshlava. Bo jako dziecko przerażona byłam Leszego i chciałam, aby trwoga mnie opuściła. Tudzież miała być ona darem dla niego. Ale twoje imię to Miloslav. Moja droga chwała.

Odetchnęła głęboko, przymykając swoje ciężkie powieki. Nad matką i synem zawisło widmo snu. W ciepłej chacie, która była ich ostoją, schronieniem przed otaczającym polowaniem śnieżnej zamieci, czuli się bezpieczni. Ale bezpieczeństwo to było ułudą. Bo mimo jego obecności, wciąż czyhało na nich jego przeciwieństwo. Słychać było to w krzyku ptaków na zewnątrz, w huku wiatru między szczelinami podłogi.

— Ale nie przewidziałam, że wszystko, co drogie się świeci i łatwo to wypatrzeć z wysoka.

؂

Nie była przystosowana do słońca, i chociaż jego piękno ją pociągało, kusiło niczym obietnice składane przez zło, jeden pocałunek jego promieni zadawał jej ból...

Pod czujnym okiem srebrnych tęczówek, kobieta nie mogła nie czuć się obserwowana. Jednak nie doświadczyła ukłucia dyskomfortu w jej sercu, ani odrobina paniki nie przylgnęła do jej umysłu, który w tamtym momencie był przejrzysty niczym przybrzeżna woda w magicznej zatoce. Na jej ustach wykwitł uśmiech - leniwy, usatysfakcjonowany, choć dźwięk, który wydobył się z jej ust nie należał do takowych. Po jej ciele przeszły dreszcze, gdy poczuła dotyk zimnych palców podróżujących w górę jej nagich ramion i malujących wzory, których nie starała się nawet odczytać, wiedząc, że uczynienie tego byłoby dla niej niemalże niemożliwe. Nigdy nie przyszło jej poznać tej sztuki. Wątpiła również, żeby kiedykolwiek miała takową możliwość i chęć. Każdej cząstki jej głosu, która nie była nacechowana lodowatą ignorancją, nie tolerowano. Istota, w której ramionach się znajdowała, bała się ciepła i słów, w których przemycić można było każde możliwe kłamstwo. A tak łatwo było człowiekowi powiedzieć coś, co nie zaliczało się do spectrum prawdy i zostać ukaranym przez kogoś, kto oczekiwał szacunku oraz ciszy i dawał w zamian rozkosz i śmierć.

Zachichotała na samą myśl o tym, jednak chichot zamienił się w skomlenie, gdy palec istoty został przesunięty zbyt gwałtownie. Paznokieć na nagiej skórze zostawił po sobie pulsujące pieczenie. Zacisnęła usta, starając się nie wydobyć już żadnego niepożądanego dźwięku, nad którego brzmieniem zastanawiałaby się przez wiele kolejnych nocy spędzonych samotnie.

Palec znajdujący jej czułe miejsce na szyi, odciął jej na moment tlen. Otworzyła szeroko oczy, chociaż wciąż spotkała ją ciemność, gdyż nikt nie kwapił się do zapalenia świec.

...pozostawiał rany głębokie aż po kości.

I nagle znów miała możliwość oddychania. Była to tylko chwila, która zdecydowanie trwała za krótko, lecz chłodne usta, które dotknęły jej krtani, rekompensowały jej wszystkie zmartwienia.

Ciemność zostawała, więc, jedynym kandydatem na towarzysza.

Nagle świece, które stały na podstawkach drewnianego żyrandola, zapłonęły. Kolejny raz tego wieczora została wzięta w czyjeś ramiona. Tym razem był to lodowaty wiatr, który wdarł się do środka izby przez otwarte okno, przyprawiający jej całe ciało o drżenie. Spojrzała ponad głowę swojej kochanki, gdy brąz jej zasłon zwrócił na siebie jej uwagę. Normalnie za ciężkie, żeby móc zostać uniesione tak wysoko przez podmuch wiatru, teraz dotykały niemalże sufitu. Z pewnością stanęłyby w ogniu, gdyby świece wciąż się paliły. Westchnęła w szoku. Nawet pocałunki składane przez te piękne usta na jej obojczykach, nie były w stanie odwrócić jej uwagi.

Lecz ona się jej bała i nigdy nie chciała pozwolić, żeby pochłonęła ją jej mroczna otchłań całkowicie.

Paraliżujący wstrząs przeszedł przez jej ciało. Gardło zapragnęło wydać z siebie długo wstrzymywany szloch. Dokładnie tak, jakby postać stojąca w rogu jej izby, próbowała doprowadzić do tego, żeby całkowicie rozpadła się pod niemiłosiernymi dłońmi istoty. I w tamtym momencie nie było rzeczy, której pragnęłaby mocniej niż zrobienie właśnie tego – pokazanie swojej słabej strony, która charakteryzowała się byciem zwyczajnym człowiekiem. Nieidealnym, ponadto wręcz wyjątkowo wadliwym egzemplarzem. Bowiem uszkodzona była zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Pomyślałby kto, że w takim wypadku robiłaby wszystko, żeby znaleźć kogoś, kto mógłby ją naprawić. Świadomość tego, jak działa świat oraz jak ona w nim funkcjonuje, wżarła się w jej duszę, umysł, ciało.

Wolała poddawać się procesowi gnicia, będąc popychadłem w rękach istoty, która nie powinna stąpać po ziemi jak człowiek, od którego była daleka. Udawać, że ma kontrolę nad swoją egzystencją. Ignorowała własny los, aby tylko ktoś potwierdził, że jest do końca przesiąknięta brudem i obrzydliwym odorem innych ludzi.

Więc, gdy strach paraliżował jej palce, unosiła brodę do góry i wypatrywała na zachmurzonym niebie przejaśnienia.

Szukała tych słów u właściwej osoby, jedynej, która powiedziałaby jej prawdę z uśmiechem na tych jej naznaczonych ustach, gdyż eksponowanie jej wad przynosiło jej chorą satysfakcję.

Miejsca, gdzie znalazłaby gwiazdy, które obiecały ją prowadzić...

...zapewniając poczucie bezpieczeństwa niczym ramiona kochanka, którego nigdy nie miała.

؂

Usta pokryte malinowym sokiem rozchyliły się, gdy opuścił je ostatni dech niosący za sobą parę, która rozpłynęła się w powietrzu. Była to ostatnia ofiara zimowego przesilenia.

Ziemie pokryte warstwą śniegu wydawały się ciągnąć poza horyzont. Leszy uciekał. Biegł, jego kroki wstrząsały powierzchnią, strasząc ptaki, które nie uciekły na zimę do zaświatów. Jak większość, gdyż większe szanse na przeżycie miały zostając niż przemieszczając się podczas, gdy zimny wiatr ciosał swoimi powiewami jak ostrzami przez powietrze.

Jednak dlaczego Leszy uciekał wraz z wichrem, którym był on sam i którego wycie potrafił naśladować?

Las tego nie wiedział. Nie wiedziały również o tym zwierzęta, których martwy szlak zostawiały po sobie ślady stóp demona. Niesprawiedliwość wisiała w powietrzu, co wyczuły ptaki i rozpoczęły swoją codzienną katatonię wrzasku. Jednak tym razem wydawała się brzmiać inaczej i wkrótce zrywały się z nagich gałęzi drzew, kierując się ponad niebiosa. Jakby w pośpiechu pragnęły prosić o pomoc.

Leszy nie zatrzymał się z własnej woli. Jego kolana odmówiły mu posłuszeństwa i mimo bycia istotą prawie boską, nie był w stanie zmusić się do tego, żeby wstać.

O wielki, potężny Leszy, panie leśnej flory i fauny w niej żyjącej. Dlaczegóż pozwoliłeś, żeby chłód i sople lodu wbite zostały w twoje plecy. Dlaczego pozwoliłeś na to, żeby ktoś cię dogonił?

؂

Jej bose stopy zapadały się w mokrej od topniejącego śniegu ziemi, a każdy krok przychodził z coraz większą trudnością. W połowie drogi zatrzymała się i uniosła dłoń nad swoją twarz, aby chronić oczy przed oślepieniem. Zimowe słońce górowało nad ziemiami. Grzało zbyt mocno i czyniło z nich zgubę dla każdego, kto zdecydowałby się wyjść z domu. Śliska powierzchnia świata była groźbą dla człowieka. Zwłaszcza, że pod warstwą błota kryły się kamienie wielkości sarniej głowy, będące w stanie rozpłatać ludzką czaszkę za pierwszym razem.

Na swojej skórze owiniętej w zwierzęce futra, kobieta czuła rodzące się krople potu sprawiającego, iż zaczynały się kleić do jej ciała. Było to ironiczne zważywszy na fakt, że powiewy wiatru przyjęły formę noży zdolnych czerwienić poliki człowieka i sprawiać, że uszy pokrywały się szronem.

Jasnowłosa nie ruszając się ze swojej pozycji, zerknęła przez swoje ramię na krwawy ślad, który ciągnął się od horyzontu po pień dębu z osikowymi liśćmi. Leżał zapadnięty w śniegu, a u jego korzeni zawiązana na supeł była lina wisząca przez jej drugi bark. Beznamiętnie obserwowała tę obrazę dla bogów, jaką było doprowadzenie drzewa do krwawienia z rany, której nie posiadało.

Krzyk ptaków wyrwał ją z melancholii. Brunatny bielik osiadł na jednej z gałęzi, aby zaraz potem i stado sokołów do niego dołączyło. Rozległa się seria trzasków drewna, zanim cisza ponownie zapadła w okolicy. Nawet wiatr nie huczał jej w uszach. Chociaż miała wrażenie, jakby od początku jej podróży nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

Więc ruszyła dalej, niezłomna panna szlak krwi za sobą pozostawiająca. Z brakiem jakiejkolwiek emocji w spojrzeniu tych szarych tęczówek. Tylko jej urywany oddech był oznaką, iż nie była ona postacią całkowicie nieistniejącą.

Pot spłynął po jej czole, ilość zwierzęcych zwłok nie malała, zmuszając ją do ich omijania. Aczkolwiek nawet najmniejszego śladu grasującego w pobliżu drapieżnika nie potrafiła dostrzec. To sprawiło, że jej blade usta uniosły się w kąciku. W zjadliwym grymasie.

Bogowie kochali uwagę. A ich ludzie z chęcią im ją dawali, gdyż to od skierowanych do nich rytuałów, byli w stanie przeżyć kolejny rok. I być może przynieść potomstwo, które również składałoby ofiary.

Mimo kontynuowania tradycji, bogowie pokarali swoich ludzi ciemnymi wiekami. Mrok opanował ziemie, które zamieszkiwali. Zauważywszy to, starali się ich uspokoić – przecież nie zrobili niczego, by zasłużyć sobie na to, co ich spotkało. Żadne z bóstw nie odpowiedziało na ich wołania i mróz zaczął pokrywać liczne krainy, niczym zaraźliwa choroba. Plony ginęły, noworodki nie przeżywały zmiany pogody.

Nie opuszczano chat w obawie, iż spotka się na horyzoncie płanetnika, ciągnącego za sobą śmierć i spustoszenie, widzialny gniew Peruna. Ludzie nie nadążali chować zmarłych, ich ciała leżały pod domami, ich smród stał się codziennością. Natomiast później każdy wolał być przesądny, bowiem niepochowane zwłoki stanowiły szansę dla dusz na powrót i mordowanie niewinnych członków rodziny.

W domu panował taki zaduch, że wydawało się, jakby całe powietrze z niego uleciało i pozwoliło na to, żeby kobieta się podusiła. Zagłuszony huk drewna uderzającego w futro wyłożone na podłodze był prawdopodobnie jedynym dźwiękiem, który można było słyszeć w okolicy. Zostawiła drzwi otwarte, aby chłód miał możliwość wdarcia się do środka i podwiania jej srebrnego giezła. Dzwonienie jej kolczugi sprawiało, że rozpromieniała się nieznacznie w uśmiechu, który przypominał grymas poirytowania.

Kolejny huk, siódmy i ósmy kawałek rozłupanego drewna spadł na ziemię. Wyrwała siekierę z pnia, którego używała do siatkowania drzew.

Trzy dni później słońce w końcu zniknęło za chmurami, przykry widok zamkniętego w jego kuli boga przyniósł jej lekkość na duszy i błogosławione uczucie spełnienia, którego nie odczuwała często i cały czas pragnęła więcej.

Przygotowywała się do następnego zamachu, gdy jej drzwi zamknęły się z trzaskiem. Zastygła w jednej pozycji na chwilę, aż w końcu nabrała powietrza w swoje płytkie płuca i wbiła siekierę w pień. Odwróciwszy się, zostawiła dłoń na jej rękojeści, a to samo spojrzenie napotkało wysoką postać, stojącą w rogu pokoju.

Nie poczuła niepokoju, lecz zdegustowanie. Brązowy kapelusz rzucający cień na jej oczy, obdarły już szpony i nagryzły dzioby, lecz ona jakby posąg wykuty przez sławnego rzeźbiarza, używała tego jako swojego atutu i znaku rozpoznawczego.

— Przyniosłam tobie skórzane, Merono — odezwała się zachrypniętym głosem, wąskie i pobliźnione usta wyginające się w oczekiwaniu. Wyciągnęła swoją dłoń, w której trzymała chodaki i wspomniana kobieta nie zawahała się, żeby je od niej odebrać. Usiadła na ławie przed płonącym kominkiem i zrzuciła z nóg pokryte jej własnym szkarłatem buty, zaraz wsuwając okaleczone stopy nowe.

Wtem jej palec zahaczył o szorstki i lepki materiał u szczytu wiązania. Podwinęła odrobinę swoje giezło i delikatnie opuszkiem przejechała po piórach, jej oddech wyrównany. Spodziewała się czegoś nadzwyczajnego i chociaż ten element zastosowany w obuwiu powinien ją zaskoczyć, nie zareagowała na to w żaden sposób, który zdradziłby jej fascynację.

— Skoro nikt nie trafia do Nawii, nikt też już nie ucztuje, to idealny okres na składanie ofiar tym, którzy na to zasługują — wyszeptała istota o zaskakująco miękkim dotyku kasztanowych włosów, które wysypały się spod jej kapelusza, gdy stanęła za Meroną i pochyliła się nad nią tak, że ich policzki stykały się ze sobą. Oba przeraźliwie zimne, mimo ciepła pomieszczenia. Było słychać syk, który wydały ich skóry na kontakt, lecz żadna nie zwróciła na to uwagi.

— Ludzie dzisiaj darowują ci węże lub swój głód. Pozwól, iż ja dam ci gęsie pióra jako symbol twojej waleczności.

— Od kiedy jesteś taka gadatliwa? — po raz pierwszy odezwała się jasnowłosa kobieta i spojrzała kątem oka na boczny profil towarzyszki. — Czarować w ten sposób możesz jedynie swoje sobowtóry. One zareagują w pożądany ci sposób.

Bezimienna istota objęła Meronę i usiadła za nią na przestronnej ławie, przyciskając jej plecy do swojego torsu. Niczym kukła, kobieta pozwoliła na bliskość, intuicyjnie opierając swoją głowę na jej ramieniu. Bezwładna i niemogąca się sprzeciwić w momencie, gdy nikt nie sterował sznurkami wychodzącymi z jej kończyn.

Drzwi trzasnęły po raz kolejny, Merona poczuła jak spada. Powietrze w ciemnej otchłani, w której się znalazła, było gęstsze, powodując, że z każdym oddechem coraz mniej tlenu dostawało się przez jej usta. Miała wrażenie, jakby jej płuca wypełniały się jej własną krwią, a nie życiodajnym żywiołem. A zaraz potem stanęły w ogniu.

؂

Ludzie w ciemnych wiekach nie potrafili znaleźć satysfakcji w prowadzeniu życia normalnego, gdyż nieodłącznym jego elementem była obawa przed kolejnym dniem. Szukali rozwiązań swoich sytuacji – handlowali na większym obszarze, niż zazwyczaj, świętowali uroczystości w huczniejszy sposób. Pościli dużo, nie dbając o to, że doprowadzało to ich organizmy do wycieńczenia i uprawiali mniej zboża, aby nawet po poście mogli nagle znów zacząć to praktykować bez przejmowania się tym, że się zmarnuje, gdy chleba nie będą wypiekać.

Jasnowłosa kobieta siedziała na brunatnym rumaku, odziana w swoją zardzewiałą kolczugę. Nikomu nie zależało na podarowaniu jej nowej, a sama nie zainteresowała się wystarczająco jej zdobyciem. Ciszę, która panowała dookoła niej, przerywał jedynie śpiew drapieżnych ptaków siedzących na gałęziach drzew iglastych wokół przestronnej polany.

Między żołnierzami drużyny stworzone zostało wąskie przejście, przez które na koniu przemieszczała się kobieta o włosach w kolorze nocy i oczach stali, którą trzymała w dłoni.

Merona obserwowała bramę znajdującą się niedaleko nich – ozdobioną starymi strzałami łuczniczymi i bliznami po mieczach. Niezłomna wieś, która przetrwała najazdy wielu wrogich ludzi. A jednak tam stali, czekając na otwarcie tych samych wrót, którym się przyglądała.

Nie zmusili mieszkańców do uległości, używając broni. Kobieta nie zauważyła też ani jednego członka wiejskiej społeczności, który mógłby śledzić ich poczynania, zanim dotarli do jej granic. Mimo to, gdy z kierunku chat znajdujących się wiele stóp od nich, wyruszył tłum ludzi wyglądało to na zaplanowany zabieg. Musieli, więc, wiedzieć o tym, że bili się w ich stronę co najmniej od paru godzin.

Rozejrzała się ponownie. Jej spojrzenie przelatywało po wysokich koronach drzew. Po ich korzeniach, które tworzyły schronienie dla zwierząt przesypiających zimę. Ponownie rzuciła okiem na bramę i martwe pola za nią. Aż jej wzrok skrzyżował się z młodą przywódczynią. Zatrzymała go na jej jasnych tęczówkach, czując się, jakby usposobienie zimy, którą podziwiała, miało miejsce w tym wysokim ciele zdobywczyni.

Znała ją od wielu miesięcy. Aczkolwiek nigdy nie usłyszała, jak brzmiało jej nazwisko rodowe.

Imię dawało człowiekowi dużą władzę nad swoim bliźnim. Dlatego, być może, kobiecie nie spieszyło się z wyjawieniem jej tej konkretnej jasnowłosej istocie. Gdyż posiadała wystarczający wpływ na jej życie i pragnęła zachować coś tylko i wyłącznie na własność.

Kukła owinęła sobie wokół palców kogoś innego. A nauczywszy się, jak smakuje to, czego nie zdołała poznać w tej formie, chciała jedynie powiększać swoje horyzonty.

— Dlaczego mi to czynisz? —zranienie. Boleść związaną z poczuciem bycia zdradzoną, usłyszała Merona w jej miękkim jak futra, która nosiła, głosie. Zupełnie niepodobnym do jej ostrych rysów twarzy i skaleczonej doświadczeniami skóry. A miała tylko zim dwadzieścia cztery.

Z początku unikała mocnego spojrzenia Merony. Jakby bała się popełnić błąd, którego nie potrafiłaby później naprawić. Acz postawę przyjęła godną naśladowania w takich sytuacjach. Mimo iż była owcą, która została zapędzona w ślepy zaułek przez wilka, wciąż stała wyprostowana i nie pozwalała na to, żeby obawa znalazła miejsce w jej aurze.

Ale w końcu musiała się złamać. I gdy tylko ich spojrzenia się spotkały, uśmiech pełen wyższości pojawił się na ustach Merony.

— Toż ja tylko pomagam ci w osiągnięciu tego, do czego dążysz — odparła. Unosząc podbródek wyżej, jej krtań odsłonięta, gwarantując ciemnowłosej pełny dostęp.

— Nie prosiłam o twoją pomoc...—

— Noc Kupały. Dokładnie trzy tygodnie i dwa dni temu. Błagałaś mnie na kolanach, żebym stanęła u twego boku — jej głos powoli przechodził w szept, każda sylaba przeciągana. Merona nie miała zamiaru pokazać jej szacunku, którym normalnie zaszczyciłaby każda inną osobę. — Jak dziecku bez nadziei w spełnienie marzenia, świeciły ci się oczy od łez.

Po jej słowach nastała cisza. Tylko huk wiatru między drzewami i trzaskanie drewna w rozpalonym parę stop od nich ognisku. Szarooka zdobywczyni zamarła, broń w jej ręku zadrżała niebezpiecznie.

— Odejdź i żebym cię więcej na oczy nie widziała — syknęła przez zęby.

We wnętrzu Merony pojawiła się iskra wściekłości, którą jednak stłumiła w zarodku i przymknęła oczy. Oddech, który potem nabrała, był niestabilny, jakby znalazła się na skraju łez spowodowanych frustracją. Spojrzenie, które wcześniej opuściła z beznadzieją, znów odnalazło swoją drogę do tych srebrnych tęczówek, spotykając je od razu. Najwyraźniej jej towarzyszka nie miała zamiaru już się chować.

— I co ja teraz zrobię? Jestem tutaj, w takiej odległości od mojego domu. Z twoją drużyną po tym, jak złożyłam ci przysięgę wierności. Swoje życie postawiłam ponad twoje w dążeniu do nie mojego marzenia — uniosła brodę wyżej, a ostrze czekana wbiło się nieznacznie w jej odsłonięte gardło. Grożąc śmiercią.

Coś musiało się przestawić w sercu zdobywczyni, gdyż cofnęła się o półkroku, wciąż mierząc bronią ostrzegawczo w stronę klęczącej przed nią Merony. Nieznana kobiecie emocja zasłoniła jej oczy, ciężka do odczytania, jako iż jasnowłosa nie miała wiele z nimi do czynienia w swoim otoczeniu. Wiecznie samotna pustelniczka, dawniej mieszkająca w samym środku niewielkiej wsi, którą nazywała wtedy domem.

Ale już nie miała, gdzie wracać I również nie żywiła takiego pragnienia. Nie takie były jej nowe cele.

Klęczała przez długi czas, jej kolana zaczynały prosić o pomstę. W końcu opuściła lekko swój podbródek, aż oparł się on na lodowatym ostrzu czekana.

— Nie każ wracać mi do ruin miejsca, które pomogłaś mi spalić tamtej nocy — szepnęła, unosząc powoli swoją dłoń, aby nie wywołać gwałtownej reakcji towarzyszki.

Chwyciła zdobioną rękojeść i wykręciła ją z mocnego uścisku palców przywódczyni. Rzuciła broń na ziemię pokrytą śniegiem, nie przerywając bezdotykowego kontaktu z kobietą. Ta zaś przez chwilę w ogóle nie zareagowała, wpatrując się w przestrzeń pokrytą ciemnością.

Natomiast Merona pochyliła głowę do przodu, aż jej czoło dotknęło uda przysłoniętego czerwonym giezłem. Jedna ręka podniosła się z ziemi, gdzie przerzucała dłonią śnieg i objęła biodro zdobywczyni. Złowieszcze jej palce poczęły sunąć z niego w dół – przez bok uda, przy którym kończyła się futrzana szata. I tak wędrowały, od czasu do czasu wracając wyżej, aby zaraz znów znaleźć się tam gdzie wcześniej.

Egzystowały tak bez żadnego słowa, lecz Merona na to nie narzekała. Czuła się z tym faktem usatysfakcjonowana, bowiem jej zdobywczyni całkowicie wpadła w jej łowieckie sieci. I nie było już mowy o tym, aby się wydostała.

Wtem Merona chwyciła ją za zgięcie w kolanie, zmuszając je do posłuszeństwa. Czarnowłosa zdążyła wydać z siebie niezidentyfikowane syknięcie, gdy pochyliła się niebezpiecznie do przodu. Klęcząca istota przerzuciła ją na bok i nie zmarnowała czasu na to, żeby się wspiąć na, wcześniej podziwiane, biodra. Jej dłonie znalazły swoje miejsce na jej szyi i nie puściły. Niezadbane paznokcie wbijające się w delikatną skórę młodej kobiety.

؂

Na koronacji nie było wielu ludzi, pomieszczenie o drewnianych ścianach świeciło pustkami. Tylko paru przedstawicieli największych wsi, duchowny oraz doradca centurski. Ten ostatni siedział z dala od podwyższenia, na którym klęczała czarnowłosa, jakby podejście do niej groziło złapaniem zarazy, o której istnieniu jeszcze nikt nie słyszał.

Zapach kadzidła wypełnił salę, gdy duchowny ubrany w bogate szaty, zaczął święcić nim osobę zdobywczyni. Ale nie została ona właśnie królem. Gdyż taką wysoką pozycję mógł mieć tylko członek nowego pokolenia ustanowionej tego dnia rodziny królewskiej. Rodu Wiaslanów.

Dlatego została ona księżną, chociaż słowo to zostało przez nią znienawidzone w momencie, gdy tylko o nim usłyszała. Pragnęła być nazywana księciem. Gdyż nikt spoza granic jej kraju nie patrzyłby na nią z góry, znając jej płeć i dopasowane do niej stanowisko.

Merona była przy jej emocjonalnym wybuchu, dokładnie w chwili, gdy słowo to padło z jej ust. Pamiętała nieludzki dźwięk, który z siebie wydała, upadając na kolana przed jasnowłosą i skłaniając głowę, pozwalając, by jej póki zasłoniły ozdobioną grymasem wściekłości twarz.

Wplotła jej dłoń we włosy i szarpnęła, zmuszając ją do spojrzenia jej w oczy z pozycji, w której się znalazła.

— Co chcesz, żebym załatwiła? — wyszeptała głosem bez wyrazu, całkowicie pozbawiona uczucia sympatii do słabego człowieka u jej stóp. Chociaż jej oczy mówiły całkiem inną historię.

— W tej sprawie nie skorzystam z twojej pomocy — syknęła, łzy frustracji zasłaniające jej oczy. — Ale musisz mi towarzyszyć.

Nowy małżonek czarnowłosej nie zjawił się na ceremonii, nikt z dworu nie widział go również w ciągu najbliższego miesiąca. A egzystencja księżnej wydawała się coraz bardziej pokrywać ciemnością.

Wysokie sufity drewnianej świątyni wydawały się nie mieć końca, chociaż korony drzew przewyższały ich najwyższy punkt. Przykryta zasłoną dymu hala, wyglądała zwyczajnie – żadna ilość złota i bogactw, które zostały jej podarowane przez ponturskiego króla, nie były w stanie doprowadzić do zamierzonego celu. Wyglądało to biednie – tak samo jak sama wiara i Merona nie potrafiła wyczuć ani grama potęgi, którą mówiono, że reprezentował sobą ich bóg.

Przy ołtarzu klęczał mężczyzna, ubrany w szaty żebraka i z modlitwą na ustach. Mimo obietnicy, którą złożyła czarnowłosej, nie weszła do środka. Stanęła w progu i pozwoliła, żeby mroźny wiatr wieczora dostał się do środka i zgasił najbliższe świece. Mdlący zapach kadzidła został zastąpiony przez ten zbliżającej się burzy.

Dostrzegła, że dreszcze przeszły przez ciało księżnej na grzmot, który słychać można było w oddali. Jakby stado bydła pędziło w ich stronę, gotowe zgnieść ich jak ludzi z piasku. Jakby Weles uwolnił się z tarczy słońca, którego ostatnie promienie padały przez ciężkie drzwi.

Instynktownie, Merona obejrzała się za siebie, szybko odnajdując wzrokiem kulę na niebie, która dawała im nadzieję na to, że mogą jeszcze odpokutować.

Czarnowłosa i jej małżonek nie odwrócili, gdy powietrze zadrgało i krzyk rozległ się w uszach Merony. Dobiegający ze słońca – od boga, który został tam uwięziony i mimo bycia jednym z najpotężniejszych, nie potrafił znaleźć drogi ucieczki. Wtem też bielik zawołał, jakby coś go goniło.

؂

Żaden bóg nie lubił tego, że ludzie mu się sprzeciwiali, nawet, gdy chodziło o najmniejsze sprawy. Nie bez powodu przedstawiani byli jako żołnierze walki ze złem. Tym zaś okazywali się być często ludzie, którzy należeli do jedynych istot żywych posiadających dar mowy, aby móc ich czcić we wszystkich stronach świata. Wszystko dlatego, że bogowie nigdy nie zamierzali polować na siebie nawzajem.

Śmierć wydawała się ciągnąć gwałtownie po ziemiach, które znajdowały się za plecami stojącej na szczycie klifu istoty. Czerwone od zimna poliki, dźwięk wiatru w uszach i widok fal, które wydawały się chcieć zrzucić ją ze stabilnej powierzchni.

Czerwone korale zapadały się w kałuży, tworzącej się u jej nóg. Kałuży, której kolor w ciemności nocy praktycznie zlewał się z barwą nieba przykrytego burzowymi chmurami. Grzmoty wstrząsały ziemią, a woda wydawała się wzburzać coraz bardziej. Bose stopy stały na skraju, nieczułe na silne powiewy żywiołu, który w każdej chwili mógłby doprowadzić do ich obślizgnięcia.

Uniosła rękę, długie palce wplątane w sztywne od morskiej soli włosy. Na horyzoncie pojawił się pierwszy i ostatni piorun wędrujących chmur, oślepiając ją i zarysowując cień okrętu zakotwiczonego w oddali.

Spojrzała na swoją dłoń i tył głowy, która niegdyś należała do ciała. Nie widziała zamkniętej w wiecznym grymasie twarzy, lecz nie musiała. Pamiętała jej każdy szczegół na pamięć i gdyby posiadała talent, mogłaby ją namalować.

Z tym, że najpierw do obrazu w swojej własnej głowie musiałaby dodać krew w odcieniu nocy, w której kałuży stanęła, gdy cofnęła się do tyłu.

A głowę cisnęła w głąb rozwścieczonego morza w momencie, gdy jego powierzchnia odsłoniła coś, co dawno powinno zostać pokonane.

؂

Księżna nie kochała ponturskiego księcia. Żywiła do niego nienawiść, która otaczała ją niczym jej druga aura i była tak ciężka, że sprawiała, iż jej ramiona uginały się pod jej ciężarem.

Mężczyzna ten miał władzę, której pragnęła ona jako władczyni, która sama zjednoczyła ludy, z których się wywodziła. On był cudzoziemcem, który nie wiedział nic o tradycjach i wciąż osądzał tę garstkę ludzi, która postanowiła kultywować prastare zwyczaje, mimo poświęcenia kraju innej wierze.

Czarnowłosa, gdyby miała wybór, wybrałaby kogoś całkiem innego. Lecz losy bliźnich znajdowały się w jej rękach i trzymała się ich mocno, gdy jak spersonifikowane nici Rodzanic, próbowały się wyślizgnąć.

Nie chciała dopuścić, aby zagroziła im śmierć z rąk najeźdźców innych niż samych bogów, których nie miała zamiaru się wyprzeć.

Nie powiedziała tego na głos, ale Merona wiedziała. Widziała to w sposobie, w jaki patrzyła na współwładcę, który spędzał całe dnie w kaplicy i rzadko wystawiał nogę poza nią.

Aczkolwiek nie zrobiła niczego z tym faktem i wciąż siedziała w cieniu księżnej, szepcząc jej do ucha obietnice, których nie planowała spełnić.

— I nazwiesz go Boleslavem?

Merona pozwoliła sobie uklęknąć za czarnowłosą, która siedziała na burgundowym dywanie w niewielkiej komnacie. Brudne lustro ukazywało ich różne od siebie odbicia i jej palce, które zaplatały warkocza na długich lokach zdobywczyni. Starała się przy tym być delikatna, chociaż ciężko było opisać tak regularne szarpnięcia, gdy zmieniała miejsca kosmyków.

— Od slavy. Będzie pierwszym królem, więc musi posiadać imię, które zostało stworzone dla takich jak on. Godnych chwały — odparła, wpatrzona w swoją własną twarz. Zmusiła się do uśmiechu, który wyglądał kłamliwie i sztywno na jej surowych rysach twarzy. Mimo pozytywnego znaczenia tych słów, nie potrafiła pozbyć się zawiści, która brzmiała w jej głosie. Niesprawiedliwość świata i boskich decyzji, zabrała jej chęci cieszenia się z przyszłości jej potomka.

Chwila ciszy, która nastała, została przerwana przez syknięcie Merony, gdy palec ugrzązł jej w kołtunie.

— Udajmy się na plażę — rzuciła, nie zerkając na władczynię. — To ostatnie dni przed Jarymi Godami. Poza tym sól bardzo dobrze zmywa krew.

Księżna spojrzała na swoje dłonie w tym samym momencie, co Merona i obie zamarły w tej pozycji, obserwując ciemne krople zmieszane z wodą, kapiące na cuchnący dywan i brudzące brudzące ciemne ubranie, gdzie trzymała je na swoim brzuchu.

؂

Wschód słońca kojarzono z narodzinami i mówiono, że jeśli dziecko narodzi się, gdy nastanie świt, czekało go szczególne błogosławieństwo Rodzanic. Te noworodki często przeżywały pierwsze lata bezproblemowo i stawały się chlubami rodziny, istnym błogosławieństwem dla ludu.

Żadna różnica nie występowała między nimi, a tymi, które przyszły na świat, gdy złota kula zniknęła za horyzontem. Z tym, że ludy były do nich uprzedzone w początkowych momentach życia i przywiązywano szczególną uwagę do ich wychowania.

— Nie możemy obchodzić żadnych świąt — odezwała się czarnowłosa, spoglądając na niebo pełne gwiazd. Niemowlę w jej ramionach było ciche, żaden zalążek szlochu nie wydostał się z jego gardła. — To wbrew założeniom poświęcenia.

Merona uniosła na nią swoją brew, skąd opierała się na rozłożonych futrach, które chroniły ich ciała od zimnego piasku wymieszanego ze śniegiem.

— Wbrew założeniom poświęcenia, które nadało nam nową religię, jest również morderstwo — zimno jej głosu musiało dotrzeć w samo serce władczyni, gdyż ta odwróciła głowę w jej stronę, zimowy rumieniec okalał jej nos. Wszelka zaduma, w której się pogrążyła, wyblakła, pozwalając zastąpić się powadze.

— Jedna śmierć nigdy nie przyniosła katastrofy. Zabiłam w swoim życiu wystarczająco dużo ludzi, żeby przekonać się, że niczego ona nie zmienia.

Wbrew swoim słowom, intuicyjnie wytarła dłoń o białe giezło, pozostawiając na nim krwawy ślad. Merona obserwowała ten akt z grymasem, gdyż z powrotem przypadkowo ta sama dłoń dotknęła jej białego odzienia. Podniosła się i przetarła krew, lecz skończyło się to to tylko zignorowanym powiększeniem plamy. Odwróciła się powoli do czarnowłosej i ruchem dłoni nakazała jej się podnieść, fasada powagi spadła, ukazując powątpienie.

Więc uniosła się, przytulając swoje dziecko do piersi i przymknęła oczy, oczekując czegoś, czego nie otrzymała. Zamiast tego częściowo zaschnięta krew dotknęła części jej twarzy, bez wątpienia pozostawiając po sobie piętno.

Musiała zrozumieć przekaz, ponieważ rozchyliła powieki, rozluźniając odruchowo napięte mięśnie. Wyciągnęła swoją dłoń, której jeszcze nie zdążyła zamoczyć w morskiej wodzie i przyłożyła ją do policzka Merony, nie odsuwając się.

Żadna z nich się nie ruszyła i Merona uznała tę chwilę za odpowiednią, aby zacząć temat, który mógłby sprowadzić na nią zgubę.

— Odłóż go. Nie żyje.

Zdobywczyni zmrużyła brwi w zdezorientowaniu i Merona mogła spodziewać się takiej reakcji. Dlatego niepostrzeżenie wyciągnęła drugą rękę i przyłożyła ją do zawiniątka, które trzymała blisko piersi kobieta.

— Boleslav. Trzymasz martwe dziecko.

؂

Merona nie wypuściła jej spod wody nawet, gdy przestała się opierać i krzyki przycichły. Ogień z rozpalonego chwilę wcześniej ogniska, oświetlał jej przemoczoną sylwetkę i odbijał od łez, które gościły w jej oczach.

W końcu puściła czarnego warkocza Jarogniewy, który pozostawił ślad na szyi nieboszczki. I powoli zaczęła kierować się w stronę plaży, podążając za krwawą ścieżką pozostawioną za ich ciałami.

؂

Delikatne pociągnięcia pędzla na ścianie. Cisza panującą wokół, pozwalała jej pracować w spokoju. Jedynie wołanie bielika, który szybował między łodźmi z duszami jaźni, a okręt stał pośrodku żywej jaskini, czekając na jej powrót.

Oderwała włosie od skały i spojrzała na jedną ze srebrnych nici, opasających ją w pasie. Wyciągnęła wolną dłoń do góry, czekając na znajomy ciężar w jej palcach. A gdy tylko się pojawił, bezlitośnie przecięła zaciskającą się pętlę. Ta opadła na ziemię, zaczynając czernieć.

I Nawь wróciła do malowania sceny, za którą bogowie będą ją prześladować, jeśli wrócą bez szkód.

Martwe ziemie, korony leżące we krwi. Białe suknie i czerwone korale. Wianki i klucz przewieszony na bladej szyi, otwierający drzwi do zaświatów. I ogień, który pochłaniał bardzo martwą twarz Marzanny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro