✧11✧

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Jesteśmy prawie na miejscu - szepnąłem do siebie.

Przejechaliśmy nad kolejną wydmą. Choć motor prowadziłem ja, Mary czuwała, bym obrał odpowiedni kurs. Wiedziałem, że dobrze jedziemy dopiero, gdy u podnóża wydmy zaczęły rozciągać się pierwsze pozostałości po mieście.

Już wcześniej ustaliliśmy plan działania. Jeżeli ktoś był w centrum miasta, dźwięk motoru mógłby go przestraszyć i zdążyłby uciec. Za dużo ruin, nie wiadomo czy na drodze do centrum nie zastalibyśmy oderwanego kawałka skały. Nie mogliśmy ryzykować, zwłaszcza że mielibyśmy bardzo mało czasu. Wysłanie Mary było dobrą opcją - obiegła by to miejsce w pięć sekund - ale... No właśnie... Było jakieś ale?

Stanęliśmy za kawałkiem skały. Zgasiłem silnik i zsiadłem z motoru. Mary podążyła za mną. Trzymając kask w prawej ręce i podpierając go o biodro, spojrzała na mnie z delikatnym uśmiechem.

- A myślałam, że jedyne co potrafisz, to pakować się w kłopoty - szepnęła, odkładając kask na motor. Wyminęła mnie. - Idziemy.

Odwróciłem się. Chwyciłem ją za ramię. Dziewczyna zatrzymała się i odwróciła głowę. Uniosła jedną brew, jednak o nic nie zapytała.

- Poczekam przy motorze, Ty przebiegniesz przez ruiny, używając mocy i wrócisz tutaj, zdając mi raport.

- I gdzie zabawa? Jakbyś w przyszłości został przydzielony do oddziału ze mną i siostrą, to też byś wysługiwał się nami, a sam stał i czekał w gotowości?

- Oddziału?

Mogłem ugryźć się w język. Przecież nie mieliśmy czasu na takie rzeczy. Liczył się zwiad i powrót do Kosmo jeszcze przed nocną blokadą głównych drzwi. Puściłem jej ramię. Ruszyłem w głąb ruin, a dziewczyna zaraz za mną. Musieliśmy być cicho. Najmniejszy większy odgłos, mógłby zwrócić na nas uwagę. Z jakiegoś powodu nie przejmowałem się tym, gdyby to byli ludzie. Bardziej obawiałem się tego, że spalonym udało się opanować coś więcej niż rodzinne tereny Rune, Elio i Radena. Może po to jej byłem? Może to było to ale... Mary wzięła mnie razem ze sobą, myśląc, że wezwanie dotyczyło spalonych. Jej moc nie mogła im zagrozić z tego, co udało mi się zrozumieć. Sama Gastrell wymieniła zaledwie kilka zdolności, które mogły się ich pozbyć. Mary nie była głupia - dobrze wiedziała co robi, zabierając mnie ze sobą... Choć wzięcie mnie, zamiast takiego Elio, akurat było czymś bardzo głupim. W użyciu mocy sam sobie nie potrafiłem zaufać, a co dopiero gdyby inni mieli mi zaufać. Zamierzała wysadzić to miejsce czy jak? Wężonowie coś jej zrobili?

- Kiedyś może się nam udać opanować sytuację z popielcami, ale co potem? Gastrell rozwiąże Kosmo? Coś nad czym pracowała pół ży...

Zakryłem dziewczynie usta. Nic nie mówiła. Marszczyła brwi, patrząc na mnie pytająco. Nachyliłem się nad jej uchem.

- Nie czas na to. Wsłuchaj się.

Zamilkliśmy w ciszy. Słuchaliśmy otoczenia, stojąc za wielką skałą. Z daleka - a dokładniej z centrum - dochodziły dziwne odgłosy, rozmowy i śmiech. Przynajmniej teraz mogłem wysunąć kilka istotnych wniosków. To z całą pewnością nie byli spaleni - tyle dobrego. Gorzej, że mogli to być przemytnicy, uciekinierzy lub narkomani... Kto normalny zapuszczał się do ruin w dodatku o tej porze? Zrozumiałbym turystów, ale to za dnia. W dodatku wycieczka musiała być wcześniej autoryzowana, a wszystkie sprawy, nawet te najmniej istotne, przechodziły przez punkt kontroli - długo by opowiadać, a na to czasu było niewiele.

Opuściłem dłonie i spojrzałem raz jeszcze na Mary. Przeczesała palcami włosy. Wyminęła mnie, ruszając prosto w kierunku grupy rozmówców. Ruszyłem za nią.

- Czekaj Mary. Zaczekaj - szeptałem, jednak dziewczyna nie zamierzała stanąć. - Nie mamy pewności z kim mamy do czynienia. Z czym chcesz iść?

Przeskoczyła nad niewielką stertą kamieni. Nie zmienialiśmy dystansu między sobą, ciągle szedłem dwa kroki za nią. Obserwowałem otoczenie, starając się w razie czego w porę dostrzec zagrożenie. Mary po prostu parła do przodu, jakby na nic nie zważając.

- Mam broń, a Ty masz swoje pochodnie - wskazała na moje dłonie. Zabawne, naprawdę bardzo zabawne panno Norman. - W dodatku wątpię, żebyśmy mieli do czynienia z kimś groźnym. Już by nas dawno namierzyli.

Miała rację. Zakładałem, że spotkamy kogoś groźnego. Spalonych, uciekających morderców, nieobliczalnych narkomanów czy nawet złodziei, którym zależałoby na kradzieży czegoś z ruin. Nie wiedziałem co byłoby gorsze... Oni, czy mój brat.

Zaniemówiłem, widząc go siedzącego na jednej ze skał razem z Louisem i Tytusem. Staliśmy wraz z Mary oddaleni od nich o jakieś piętnaście metrów. Było po zmroku, więc widoczność była ograniczona. Żałowałem, że nie przebraliśmy się ze stroju codziennego w jakiś mniej rzucający się w oczy.

- Wy tam! Wasza dwójka na biało! - zawołał starszy z braci di Marco, zeskakując ze skały. Zaczął iść w naszym kierunku z zaświeconą latarką. O nie, nie, nie. - Co tu robicie dziecia... Nevan?

- Nevan?!

No cóż... Może i za chwile miałem zginąć z rąk starszego brata, ale przynajmniej przekonałem się, że Ethan jest w stanie wykrzesać z siebie choć odrobinę emocji... I to samą moją obecnością.

- Wyjaśnisz mi, dlaczego latasz w piżamie po nocach? - zeskoczył ze skały i zaczął iść w moim kierunku.

Poczułem na sobie wzrok wszystkich... Nawet Mary i choć stała z boku, nie zamierzała interweniować. Stała, patrzyła i czekała na rozwinięcie sytuacji. Momentami w swoim zachowaniu przypominała mi Radena - brakowało tylko, żeby zapytała kogoś, czy przypadkiem nie ma ze sobą popcornu albo kamery, żeby móc wszystko udokumentować. Dlaczego wokół mnie kręcili się tacy ludzie, których bawiły takie rzeczy?

Ethan zatrzymał się kilka metrów ode mnie. Uważnie mi się przyglądał, mierząc od stóp, aż po czubek głowy.

- A Ty mi powiesz, dlaczego jesteś w... Ourobonos? - postanowiłem w końcu się odezwać, gdy cisza między nami potęgowała się z każdą sekundą coraz bardziej.

- Zaginione Miasto Ouroboros młody - poprawił mnie, kręcąc głową.

- Nieistotne. To miejsce może się nawet nazywać krainą piękna i szczęśliwości. - rozpostarłem ręce na boki, zarysowując łuk w powietrzu. Uśmiechnąłem się ironicznie, na co Ethan zareagował jedynie kręceniem głowy. - Odstawiam Cię do domu... Was też di Marco!

Wskazałem na dwóch chłopaków. Jeden z nich siedział na rozwalonej kamiennej płycie, która mogła być... W sumie sam nie wiem czym. Nie znałem się na budownictwie miast wężonów... Nie znałem się na żadnym budownictwie, ale mniejsza z tym.

Louisa od razu rozpoznałem, po jego okularach. Jest środek nocy, jesień, a on dalej w nich... Ja rozumiem, że nawet w zimie ludzie noszą okulary przeciwsłoneczne... Ale żeby nosić je w nocy? Chyba nigdy nie zrozumiem tego, dlaczego się tak ubierają. Niedaleko niego stał Tytus - młodszy di Marco. Był także niższy o kilka centymetrów i miał włosy ścięte na żołnierza. Zawsze chodził czy to w eleganckich koszulach czy zarzucał na siebie skórzaną kurtkę w czasie, gdy jego starszy brat zupełnie inny styl ubierania się.

Nienawidziłem ich całym sobą - oni mnie pewnie zresztą też, patrząc po niechętnych spojrzeniach skierowanym ku nam. Postanowiłem, tym razem tego nie skomentować, by nie wzbudzać zbędnych i bezsensownych awantur. Nie mieliśmy całej nocy na dyskusję, która i tak ostatecznie zakończyłaby się niepowodzeniem. Podszedłem więc do stojącej nieopodal Mary, która jako jedyna wyglądała, jakby dobrze się bawiła.

- Masz przy sobie nadajnik?

Spojrzałem na czarny pas, przypięty do kombinezonu dziewczyny. Każdy adept, który wybierał się w teren, musiał mieć ze sobą kilka istotnych przedmiotów, nawet jeżeli chodziło jedynie o zachowanie naszego bezpieczeństwa, niż o schwytanie złodzieja lub obezwładnienie szkieletora. Jedną z tych rzeczy był nadajnik, dzięki któremu mogliśmy wprowadzić lokalizację docelową, a w dodatku jakiś inny upoważniony do tego adept - lub pracownik Kosmo - mógł nas zlokalizować bez wzywania sygnału. Z jednej strony przydatny przedmiot, ale z drugiej myśl tego, że i poza terenem Kosmo mogłem być obserwowany... Nie, to ani trochę nie była moja bajka.

- To, że czasami nie przestrzegam protokołu, nie oznacza, że nie noszę ze sobą nadajnika - mruknęła, odpinając z pasa niewielką metalową płytkę.

- To dobrze, że... Zaraz. Co powiedziałaś o tym protokole? Nie przestrzegasz go?

Uniosłem brwi, wpatrując się w twarz dziewczyny, dla której nagle urządzenie magicznie stało się czymś najbardziej interesującym na świecie.

- Przesłyszałeś się. Pewnie jeszcze w uszach pozostała Ci sadza lub smoła po ostatniej eksplozji. No... To co mam zrobić?

- Porozmawiamy o tym później... - zabrałem jej z rąk płytkę, włączyłem i wpisałem adres domu rodziny di Marco. Następnym razem wpisałbym adres poprawczaka. - Przypilnuj tych kretynów, by wrócili pod ten adres i potem wracaj szybko do Kosmo.

Oddałem jej płytkę. Skinęła głową i już zbierała się, żeby ruszać dalej, ale po dwóch krokach, odwróciła się w moją stronę.

- A co z Tobą?

- Odprowadzę Ethana do domu i wrócę przez las. To najkrótsza droga według Galena.

- Dobrze. Tylko nie sprowadź na siebie kolejnych kłopotów i nie podpal lasu.

✧✯✧✯✧

Nie sprowadź na siebie kolejnych kłopotów... Łatwo powiedzieć, trudniej było jak widać z wykonaniem.

- Nie powinieneś wychodzić, gdy zaaplikowano preparat. Twoja moc...

- ...O ile ją mam...

- Skończ, proszę Cię. Twoja moc będzie niestabilna przez kilka godzin, jeżeli się uaktywni. Będziesz mógł ją wyzwolić w każdym momencie, o ile się odpowiednio skupisz, jednak jeżeli przesadzisz, możesz się sparzyć. Moc Tobą zawładnie, jeżeli nie będziesz w stanie nad nią zapanować, dlatego też nie radziłabym zgrywać Ci bohatera Nevan.

Nie mam pojęcia, dlaczego akurat w tym momencie przypomniała mi się ostatnia rozmowa z lekarką, zanim poznałem końcowe wyniki eksperymentu. Może to las na mnie tak wpływał w pewien sposób, że nabrałem chęci na wspomnienia. Nie miałem też innej alternatywy.

Szedłem leśną ścieżką, którą kilka tygodni temu przejeżdżałem wraz z Galenem. Była to podobno najszybsza droga do centrum badawczego, jaką mogłem sobie obrać. Innym sposobem nie mogłem wrócić, motor został zniszczony, głównie przez moją głupotę. Nie miałem nawet numeru, gdzie mógłbym skontaktować się z kimkolwiek stamtąd. Przy upadku uszkodziłem panel nadajnika. Mogłem wrócić do Damaru, ale droga z powrotem wyszłaby tyle samo - a z rana musiałem być na dywaniku u Gastrell.

Lubiłem las, choć byłem wychowywany w miasteczku, gdzie drzewa stanowiły jedynie dekoracje ulic czy podwórka, a do lasu razem z opiekunami nie chodziliśmy zbyt często. A szkoda... Ostatnie kolorowe jesienne liście, zero owadów, których nie znosiłem i klimatyczne chłodne wieczory, za którymi mało kto w sumie przepadał. Słyszałem wiele złego na temat tego lasu. Dzikie zwierzęta, zaginięcia, a teraz i popielce... Nie wiadomo kiedy znowu się pojawią i czy w ogóle, ale... Z jakiegoś powodu nie przejmowałem się tym. Kłótnia z Ethanem, gdy go odwiozłem uświadomiła mi jedno - czułem, jakbym przez Kosmo zatracił siebie, a przynajmniej jakąś cząstkę siebie. Teraz liczyły się jedynie treningi i plan na pokonanie spalonych. Dla mnie teraz liczyło się postanowienie, by pomóc zwrócić Rune, Elio i Radenowi ich dom. Niby szczytny cel, a mimo to... Czułem pewną pustkę. Zupełnie tak, jakby dawny żar, gdzieś w głębi mnie, tak po prostu zgasł. Rozpłynął się w powietrzu i przepadł już na zawsze. Może dlatego szedłem ze spokojem? By móc przemyśleć wszystko to, co mnie trapiło? A może myśl, że posiadam moc sprawiała, że mniej się bałem? Może zbyt wysoko ceniłem swoje umiejętności. Nawet nie potrafiłem do końca zapanować nad płomieniem... Gdyby zaatakował mnie spalony, czy byłbym w stanie się obronić?

- Eh... Dlaczego wszystko musi być, aż tak trudne? - zapytałem sam siebie, a echo mojego głosu, odbijało się od drzew, mieszając z innymi dźwiękami lasu.

Tylko ja i las...

Jedynym światłem jakie miałem, była niewielka latarka, która również należała do wyposażenia. Żarówka w środku na szczęście nie została rozbita, jednak szkło ją chroniące już tak. Nie potrafiłem wywołać płomienia... Może tak naprawdę Profesor Gastrell myliła się i nie byłem żadnym mistrzem żywiołu wartym uwagi? Skąd ona może mieć taką pewność, zwłaszcza że nawet ja jej nie miałem? Wyczytała to z fusów, czy może uznała, że będzie to śmieszny żart? Więcej potencjału widziałem w Radenie, a ten praktycznie spędzał pół dnia na spaniu.

Pogrążony we własnych myślach, nie zorientowałem się, gdy pod moimi nogami zaczęła pojawiać się mgła, a wokół mnie rosło więcej drzew, niż w momencie wejścia do lasu. O dziwo kojarzyłem to miejsce. Niedługo powinienem dotrzeć do końca ścieżki, później wąwóz i pustynia... Może zostanie w Damarze nie było takim złym pomysłem jednak, ale już za późno. Coraz bliżej wyjścia.

Dźwięk łamanej gałęzi poderwał mnie gwałtownie. Podskoczyłem, biorąc zamach podniszczoną latarką w kierunku, z którego doszedł mnie hałas. Moje plecy zderzyły się z chropowatą korą drzewa. Wpatrywałem się w jeden punkt, czekając.

- Kto tam?! - zapytałem, jednak nikt nie odpowiedział. Nie wiedziałem, czy z tego powodu powinienem się cieszyć, czy raczej musiałem przygotować własny testament.

Cisza.

Z czasem jednak mój puls zaczął spowalniać, a ja stawałem się coraz spokojniejszy. W końcu odszedłem od drzewa parę kroków. Wokół mnie zebrała się gęsta mgła, która tylko nabierała na sile. Niewiele widziałem, jednak mimo to parłem do przodu. Musiałem dotrzeć do centrum jeszcze przed świtem, a czasu było coraz mniej. Profesor Gastrell pewnie nie wiedziała nawet o tym, że jeszcze nie wróciłem z misji Mary. Nie mogła wiedzieć... Ciekawe, czy przynajmniej ona bezpiecznie wróciła do Kosmo. Czemu nie próbowała się ze mną skontaktować przez nadajnik? Myślała, że zostałem na noc w domu? Czy, że jednak udało mi się wrócić? Czasami nie potrafiłem zrozumieć tej dziewczyny. Gdybym tylko miał kontakt do kogokolwiek...

- Zdziwiłbym się, gdyby to ktoś inny wpadł w kłopoty młody - usłyszałem nagle czyjś głos, dochodzący z końca ścieżki, skąd świeciło się światło motoru.

Mgła uniemożliwiała mi rozpoznanie tego, kto stał po drugiej stronie ścieżki, ale znałem ten głos... Na moje nieszczęście znałem go aż za dobrze. Należał do kogoś, kogo nie mogłem się tutaj spodziewać. Nie w tym miejscu i o tej porze, zwłaszcza, że nie mógł wiedzieć, gdzie byłem... A może jednak mógł wiedzieć? Z każdą chwilą czułem, jakbym powoli tracił zmysły, choć dziwne, że przy Radenie jeszcze ich nie straciłem.

- Myślałem, że przestrzegasz wszystkich zasad, łącznie z ciszą nocną.

Zaświeconą latarkę skierowałem przed siebie. Nie musiałem długo czekać, by móc ujrzeć tę samą kamienną twarz bez wyrazu, co zawsze. Chłopak stanął tuż przede mną, zatrzymując się jakieś dwa, może trzy metry ode mnie. Ubrany w strój treningowy, na który narzucił swoją rozpinaną bluzę z kapturem, który obecnie miał na głowie. Ręce włożył do kieszeni. Zrobił jeszcze jeden krok, zmniejszając dystans między nami, dzięki czemu dokładnie mogłem dostrzec jego twarz. Tak jak myślałem... Kamienna jak zawsze. Chłopak zlustrował mnie wzrokiem, po czym jedyne co zrobił to westchnął.

- Co Ty tutaj robisz Burton? - zapytałem, nie opuszczając latarki. - Skąd wiedziałeś, że tu będę?

- A jaki inny idiota łaziłby sam po lesie w środku nocy, gdy wiadomo, że spaleni zaczęli ostatnio pojawiać się w różnych miejscach, co? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

Wziąłem zamach i rzuciłem latarką w chłopaka, jednak ten w porę zdążył zareagować, uchylił się i chwycił za smycz przywieszony od latarki.

- Nie jestem Twoją wariacką wyobraźnią, jeżeli to próbowałeś sprawdzić - wyjaśnił, robiąc kilka kroków w przód. Wyciągnął rękę i upuścił latarkę prosto na moje dłonie. - Jesteś zbyt przewidywalny. Dlaczego miałbyś wyobrazić sobie akurat mnie, a nie kogoś bliskiego? Twojego brata, rodziców lub dla przykładu Rune. W końcu to ją znasz najdłużej.

- Nie wiem sam. Może to dlatego, że to to Ty i profesor Gastrell pokazaliście mi ten świat... To życie.

- Życie, którego nienawidziłeś od samego początku - stwierdził chłodno.

Nie zwiększył między nami dystansu. Stał i wpatrywał się we mnie. Wydawał się... Zamyślony. Przez dłuższy czas nie odezwał się ani słowem. Ja sam nie wiedziałem, czy powinienem był coś w tamtym momencie powiedzieć, czy lepiej było milczeć.

- Bywasz zagadką Nevan.

- Nie mniejszą od Ciebie. - odparowałem, nieświadomie naśladując ton jego głosu. Zorientowałem się dopiero w momencie, gdy Galen spojrzał na mnie trochę zdezorientowany. - Co Ty tu robisz? O tej porze nie ma tu niczego wartego Twojej uwagi... Nawet grzybów nie pozbierasz.

- Udzielił Ci się kiepski humor Radena.

Może to z powodu mgły i kiepskiej widoczności, ale czy na twarzy tego ponuraka w końcu zagościł cień uśmiechu? Zrobiłem szybko dwa kroki na przód, jednak uśmiech z jego twarzy zdążył zniknąć, zanim udało mi się upewnić w swoim przekonaniu. Równie szybko jak się do niego zbliżyłem, tak też szybko się odsunąłem.

- Nie spałem. - kontynuował, krzyżując ręce na piersi. - Uznałem, że sprawdzę systemy, czy wszystko jest na swoim miejscu.

- Pracoholik - mruknąłem pod nosem.

Szybko pożałowałem tych słów. Galen uderzył mnie w tył głowy. Nie mocno, jak podejrzewałem, że był w stanie uderzyć, ale na tyle, by jednak zabolało.

- Skoro pytasz, to przynajmniej się skup na tym, co mówię. - westchnął zirytowany, kręcąc głową. Podniósł na mnie z powrotem wzrok. - Zauważyłem, że nie ma odpowiedzi z Twojego nadajnika. Wtedy na kokpicie świecą się czerwone lampki, a u Ciebie tak było. Musiałem to sprawdzić. W pokoju zastałem jedynie Radena, wieszającego na ścianie kalendarz sprzed czterech lat - wziąłem wdech, żeby coś powiedzieć, jednak Galen podniósł dłoń, chcąc mi przerwać - i zanim mnie zapytasz... Nie mam pojęcia skąd wziął i po co mu ten kalendarz. Powiedział, że widział Cię ostatnio z Mary.

Może zniszczony motor i nadajnik nie wyszły mi na złe? Jasne. Spędzenie nocy w łóżku było o wiele przyjemniejszą wizją niż spacer przez las, ale teraz przynajmniej miałem okazję poznać Galena z całkiem innej perspektywy. Owszem, jego twarz dalej wyglądała, jakby próbował spopielić mnie wzrokiem lub przekląć przyszłe pokolenia moich dzieci i wnuków, a głos dalej był względem mnie oschły, ale mimo wszystko nie był taki zły...? Zbadał sprawę, przyjechał, a teraz zamieniliśmy więcej niż dwa zdania, które byłyby jedynie skierowaną do drugiej osoby obelgą. Choć dziwne, że miał dostęp do takich informacji i żaden pracownik wcześniej nie powiadomił o tym Gastrell. Tutaj każdy zataja jakieś informację, ale wiedziałem, że teraz nie poznam całej prawdy.

- Galen Burton jednak ma serce. Martwisz się o innych adeptów... Nawet o mnie, a to spore zaskoczenie.

- Martwię się, ale o interes własny i Kosmo. Gdyby Ci coś się stało, byłoby ciężko pokonać spalonych, patrząc, że potrafisz wybuchać na zawołanie, więc przy dużym skupisku, mógłbyś pozbyć się wielu na raz.

Odwołuje. Jednak nadal jest wredny. Czar prysł, ale i tak przez sekundę pomyślałem o nim z innej strony.

- Gastrell byłaby wściekła, nie widząc Cię rano na zebraniu po tym wszystkim. Przyjechałem, żeby Cię zabrać, zanim wpakujesz siebie, lub co gorsza innych, w jeszcze większe bagno.

- Jestem żałosnym adeptem, jakbyś nie zauważył, więc nikogo by taki obrót spraw nie zaskoczył.

- Owszem, jesteś beznadziejny...

Spojrzałem na niego z politowaniem. Wiedziałem, że taka była prawda, jednak mógł to po prostu przemilczeć. Czego ja się mogłem po nim spodziewać? Choć zapewne będąc na jego miejscu, sam był tak wykorzystał okazję do skrytykowania go... Albo Radena, większa pewność, że przeżyłbym konfrontację z nim.

- To nie brzmiało jak pocieszenie.

Wyminąłem go. Ruszyłem ścieżką, zbliżając się do maszyny, której reflektor rzucał światło. Nie musiałem długo czekać, nim ten ruszył w moje ślady. W końcu w sumie był to jego motor.

- Nie miało nim być - westchnął, od razu dodając: - ale skoro szukasz pocieszenia dobrze. Nie jesteś żałosny. Wkurzający, owszem. Ale nie powiedziałbym, że jesteś żałosny. Czasami można się pośmiać, co nie znaczy, że jesteś klaunem, ani nawet całym cyrkiem... Jesteś konceptem samej komedii.

- Dobrze, zrozumiałem! Zrozumiałem. Rany... Już nigdy Cię nie poproszę o pocieszenie - spojrzałem na niego z wyrzutem, mierząc wzrokiem od stóp, aż po czubek głowy. - Długo czekałeś, by użyć tego tekstu?

- Kilka dni. A teraz zero gadania i wskakuj na motor, a rano porozmawiam sobie z Tobą i Mary, co powinniście robić w takich sytuacjach jak ta dzisiaj.

Skinąłem głową na potwierdzenie, po czym nie zwlekając dłużej, założyłem kask i wsiadłem na motor. Galen zrobił to samo. Ruszyliśmy. On kierował, a ja siedziałem z tyłu, trzymając się, żeby nie spaść. Skoro już załatwiony został transport, lepiej żeby tego nie zmarnować. Nie wiedziałem, co tak naprawdę mogło siedzieć Galenowi w głowie - i chyba tak naprawdę nie zamierzałem tego wiedzieć. Może, gdybym spadł, ten by zawrócił... Lub nie. Może za nisko go oceniłem, mimo że sam właśnie złamał jedną z ważniejszych zasad panujących Kosmo, jaką był zakaz wychodzenia z centrum badawczego, by mi pomóc. Galen jednak nie był taki zły - wkurzający owszem, ale nie zły.

Przez cały czas trwania podróży nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Przejechaliśmy wąwóz i część pustyni w ciszy. Za kolejną pokonaną wydmą, miało ukazać się naszym oczom centrum badawcze. Pierwsze, co zrobię po powrocie, to zapytanie Mary, dlaczego się ze mną nie skontaktowała po powrocie. Sam pewnie bym wolał mieć po rozdzieleniu pewność, że moi towarzysze wrócili cali i zdrowi z wyprawy.

- Słuchaj Nevan! - zawołał nagle Galen, wyrywając mnie z zamyślenia. Przez nierówną powierzchnię, wstrząsnęło nami. - Chyba czekać Cię będzie przyspieszone szkolenie! Spaleni właśnie atakują Kosmo!

Te cztery słowa sprawiły, że poczułem, jakby moje serce zamarło na chwilę z przerażenia...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro