Rozdział 45.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

4 dni później

ADELE

Podchodzę z trudem do okna, by odetchnąć świeżym powietrzem, a ciepły wiatr owiewa moją obolałą twarz. Brudne włosy przyklejają się do polików, jednak nawet nie mam siły, by uporczywe kosmyki odgarnąć na bok. Przymykam powieki i wdycham smak nowego dnia, choć wczorajszy nie należał do najlepszych. Kolejny raz oberwałam za to, że uderzyłam Naygina w twarz. Znów chciał wstrzyknąć do mojej krwi heroinę. Pobił mnie bez żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia, a informacja o ciąży nie zrobiła na nim absolutnie żadnego wrażenia. Wspomnienie tego, jak ten dupek mnie obmacywał, a ja nie byłam w stanie nawet się poruszyć, przyprawia mnie o ból brzucha i zawroty głowy, które zazwyczaj kończą się chwilową utratą przytomności.

Koszmary są już w moim przypadku na porządku dziennym. Czasami nie jestem w stanie stwierdzić, czy sny nie są przypadkiem rzeczywistością. Naygin zdejmujący ze mnie ubrania, dotykający moich piersi, mojej kobiecości. Jego penis wbijający się w moje udo. To wszystko wydarzyło się naprawdę, a ja po prostu leżałam i nie potrafiłam się obronić przez narkotyki, które wyniszczają wciąż mój organizm w zastraszającym tempie.

Podanie mi heroiny to nie była jednorazowa sytuacja, a Naygin wykorzystywał to, że nie mam siły się podnieść po pobiciu i wstrzykiwał mi kolejne dawki. Stan, w jakim znajdowałam się przez heroinę, zaczął mnie przerażać. Miałam świadomość tego, że powinnam była się bronić, by nigdy w życiu mnie nie dotknął. Upojenie mi to uniemożliwiało, a wręcz pozbawiło wszelkich zdrowych myśli i odruchów.

Miało to jednak swój jeden, jedyny plus. Po narkotykach nie odczuwałam bólu fizycznego, a każdy cios, który we mnie wymierzył, nie miał wagi. Dopiero, gdy otrzeźwiałam, obolałe kończyny dały się we znaki i wraz z pojawieniem się siniaków, przypominałam sobie o tym, co się stało i co wciąż się dzieje.

Każda czynność sprawia mi trudności, a gdy Greyson przyniósł mi wcześniej jedzenie, zwymiotowałam przez okno, zanim zdążyłam przełknąć mały kawałek bułki. Wstręt do samej siebie spotęgował wstręt również do jedzenia. Od kiedy tutaj jestem, udało mi się zjeść jedynie kromkę suchego chleba i choć żołądek błaga o jedzenie, nie jestem w stanie na nie patrzeć.

Żywię się głównie wodą i nienawiścią do Naygina.

Ostrożnie biorę kolejny wdech, czując uciążliwy ból w klatce piersiowej, a nogi zaczynaja mi drżeć. Patrzę przed siebie, w dal, jedną rękę przykładając do brzucha. Unoszę koszulkę ku górze, którą dał mi Greyson po próbie gwałtu i spoglądam z przerażeniem na swoje ciało. Fioletowe sińce są wyryte w mojej skórze, jak brzydki, oszpecający tatuaż.

Nie ma śladu po normalności. Jest ciemnofioletowy odcień, zmieszany z czerwienią i zielenią, nic więcej.

Jęczę zbolała po dotknięciu zsiniałego miejsca i opadam bezsilnie na betonowe podłoże i próbuję przeliczyć, ile dni jestem tutaj przetrzymywana, ale po chwili dochodzę do wniosku, że już dawno straciłam rachubę czasu. Opieram się plecami o ścianę i próbuję złapać głębszy oddech, co nie wychodzi mi na dobre.

Przez suchość w gardle zaczynam kaszleć, a wcześniej okopana klatka piersiowa, daje mi popalić. Spoglądam spanikowana na pustą butelkę wody, w której nie ma ani kropli i godzę się z kolejną utratą przytomości, zbliżającą się w moją stronę ogromnymi krokami. Sam kaszel jest dla mnie zbyt wyczerpujący, jestem na skraju wycieńczenia.

— Adele. — Podnoszę wzrok na Greysona, który właśnie przekroczył próg pomieszczenia.

Zatrzaskuje za sobą metalowe, stare drzwi i w pośpiechu zaczyna odkręcać wodę, by uratować mnie przed atakiem kaszlu i jednocześnie atakiem paniki. Podchodzi do mnie i kuca, podając mi plastikową butelkę. Przymykam powieki zestresowana i zaczynam łapczywie pić, pić i jeszcze raz pić. Moja twarz wykręca się w grymasie, bo z każdym łykiem ból klatki narasta, ale nie jestem w stanie się powstrzymać. Pragnienie jest zbyt silne.

— Masz połamane żebra, dlatego masz problemy z oddychaniem — mówi, siadając obok mnie. Zwilżony przełyk pozwala mi się na chwilę uspokoić.

Oddaję mu butelkę i dziękuję skinieniem głowy za wszystko, co dla mnie robi. Po tym, jak Greyson uratował mnie przed gwałtem, jestem jego dłużniczką. Wytłumaczył mi w skrócie, dlaczego nie może zadzwonić na policję i dać znać, gdzie mnie przetrzymują, a ja go w pełni zrozumiałam.

Nie jestem na niego zła, a wręcz przeciwnie. Osoby, a raczej dilerzy, znajdujący się pod władzą Merle'a, są mu bezgranicznie wierni, nie wydaliby policji swojego szefa. Jedynym podejrzanym, gdyby tylko informacja dotarła do odpowiednich służb, byłby albo Greyson, albo Naygin. Tylko, że z tej dwójki jest tylko jedna osoba, która żywi szczerą nienawiść do Alana. I nie jest tą osobą Greyson.

Więc to na niego spadłyby wszelkie pretensje, oskarżenia i wymierzenie sprawiedliwości za zdradę. Rozumiem jego postępowanie i wybaczyłam mu, bo tak naprawdę nie miał innego wyjścia. Dla rodziny zrobiłabym dokładnie to samo, jeśli chodziłoby o ich życie.

— Przygotuj się. Pomogę ci uciec. — Marszczę brwi zdezorientowana.

— Greyson, ja jestem za słaba. Nie dam rady — mówię zgodnie z prawdą, jednocześnie godząc się ze swoim losem.

— Musisz dać radę, Adele. Jest tylko kilku dilerów w budynku, może z trzech. Reszta jest w terenie.

Kręcę głową na boki, a ten chwyta mnie bardzo delikatnie za ramiona, by zwrócić na siebie moją uwagę. Wzdycham przeciągle, zapominając na moment o tym, że prawdopodobnie mam złamane żebra. Przeklinam pod nosem swoją bezmyślność.

— To jest twoja jedyna szansa. Drugiej nie będzie — oznajmia dobitnie, patrząc mi prosto w oczy z lekkim przerażeniem. — Potrzebujesz pomocy lekarza, a ja bez sprzętu nie jestem w stanie ci pomóc, rozumiesz?

— Co, jeśli mi się nie uda? Jak mnie złapią? Zabiją mnie — odpowiadam szybko, a przez plecy przechodzi mi dreszcz niepokoju. Bolą mnie nogi, a moja siła fizyczna uleciała wraz z odwodnieniem, głodzeniem się i z heroiną. Nie wiem, czy zrobienie kilku kroków nie będzie dla mnie problemem, a co dopiero ucieczka z tego budynku.

— Jak tu zostaniesz to prędzej, czy później umrzesz. Musimy coś zrobić.

Pomaga mi stanąć na nogi, więc przytrzymuję się jego ramion, by nie upaść ponownie na podłogę. Udaję, że te dobitne słowa nie robią na mnie wrażenia, choć tak naprawdę drżę w środku. Rozkazuje, bym powoli rozchodziła obolałe mięśnie, mimo iż wie, że w tak krótkim czasie mój stan nie ulegnie poprawie.

— Słuchaj mnie teraz uważnie, dobrze? — Kiwam głową, opierając dłoń o ścianę. Zaczynam powoli krążyć wokół pomieszczenia, asekurując się przy pomocy betonowych ścian. — Jak wyjdziesz z tego pokoju, musisz iść cały czas w prawo, dopóki nie dojdziesz do schodów. Musisz zejść na sam dół, a jak już zejdziesz, drugie drzwi po lewej są wyjściem na zewnątrz. Tutaj już łatwizna, jak tylko wyjdziesz z budynku, biegnij przed siebie. Zepnij dupę, nie zwracaj uwagi na ból, po prostu biegnij, ile sił w nogach. — Prycham zażenowana, słysząc ten komentarz. Oboje wiemy, że moje nogi nie mają praktycznie żadnych sił. — Dojdziesz do drogi głównej i zatrzymasz jakieś auto. Musi się udać.

— A gdzie jest... Naygin? — pytam, a imię chłopaka ledwo przechodzi mi przez gardło.

— Wysłałem go na drugą stronę budynku, mamy trochę czasu.

— Jest jakiś haczyk, prawda? — Przystaję na moment. Greyson wciąga powietrze, a gdy zaczyna kiwać głową, by potwierdzić moje słowa, przewracam oczami. Zawsze jest jakiś haczyk.

— Będę musiał zawołać o pomoc, bo domyślą się, że ci pomogłem uciec, a wtedy Josephine nie będzie bezpieczna. Zrobię to dopiero, jak zbiegniesz po schodach.

Analizuję w głowie plan chłopaka, rozważając jednocześnie pozytywne, jak i negatywne strony. Jeżeli jakimś cudem uda mi się dobiec do drogi w stanie, w jakim aktualnie się znajduję, będę bezpieczna. Nie jestem pewna, czy moje nogi i żebra podołają temu zadaniu, a konsekwencje mogą być dla mnie szczególnie okrutne, jak tylko ktoś mnie złapie. Mogłabym zostać tutaj i czekać, aż Alan z Colinem nareszcie mnie znajdą, jednak ja nie mogę czekać. Nasze dziecko nie może dłużej czekać na pomoc, której nawet nie widać na horyzoncie. Moja wolność leży w moich rękach.

— Obiecaj mi, że dasz z siebie wszystko. Obiecaj mi. — Ponownie łapie mnie za ramiona, a kącikach oczu zaczynają zbierać się łzy. Spogląda uważnie najpierw na moją posiniaczoną twarz, następnie na ramiona, a kończy na nogach, które wcale nie są w lepszym stanie. Słyszę, jak wciąga powietrze niespokojnie, co zaczyna mnie niepokoić. Czy naprawdę jestem w tak opłakanym stanie?

— Dam z siebie wszystko — odpowiadam, zdobywając się na odwagę, by brzmieć jak najbardziej pewnie. Prawda jest taka, że drżę od środka na samą myśl o tym, że coś może pójść nie tak w naszym planie, a wtedy będę miała totalnie przerąbane. Albo teraz, albo nigdy. — Biegnę w prawo, schodzę po schodach w dół, drugie drzwi po lewej — powtarzam jego słowa uważnie i dodatkowo powtarzam sobie jeszcze je kilkukrotnie w głowie, by jak najlepiej zapamiętać drogę do wyjścia, która wcale nie jest skomplikowana. Adrenalina zaczyna powoli płynąć w moich żyłach, co zaczyna mnie motywować do działania.

— Jak wyjdziesz, po prostu biegnij. Napij się. — Znów odkręca dla mnie butelkę. Opróżniam resztę jej zawartości, aż woda nie zaczyna spływać po mojej brodzie. Ocieram ją wierzchem dłoni i wmawiam sobie, że dam radę podołać ucieczce z tego koszmaru.

— Dlaczego tak właściwie mi pomagasz, Greyson?

— Nie jestem taki, jak oni. Szanuję Alana, a zwłaszcza ciebie. Jesteś kobietą, w dodatku w ciąży, a ja nie jestem potworem. Wiem, że Braun postąpiłby tak samo, gdyby to twoje bezpieczeństwo było na szali, tak jak jest Josephine i Joselin. Nie chciałem tego, ale musiałem to zrobić i... strasznie cię przepraszam, Adele. Za wszystko.

— Rozumiem Cię. — Kładę dłoń na jego ramieniu. — Dziękuję za pomoc.

— W końcu dałem Alanowi słowo, że pomogę ci to przetrwać. — Marszczę brwi, odsuwając się od chłopaka na krok, by lepiej go widzieć. Drapie się po głowie niepewnie, a w mojej głowie zaczyna nagle roić się od pytań, na temat ukochanego.

— Wie, gdzie jesteśmy? — pytam z nadzieją, że pokiwa głową i za chwilę wparuje tutaj Colin ze swoimi ludźmi i mnie wyciągną, bym tylko nie musiała uciekać. Choć teraz stoję o własnych siłach, za chwilę mogłabym z nich opaść  przez niedożywienie i liczne pobicia, które osłabiły mój organizm. Jak się zmęczę, nie będę mogła złapać oddechu przez złamane żebra i prawdopodobnie umrę w środku lasu.

Kurwa, fantastycznie po prostu.

— Pojechał z Colinem do Josephine. Myśleli chyba, że mnie tam znajdą. Rozmawiałem z nim przez telefon.

— Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?

— Nie chciałem, żebyś robiła sobie nadzieję — odpowiada skruszony. — Wytłumaczyłem mu, że Merle mnie zaszantażował i że nie miałem wyjścia. Nie mogłem mu powiedzieć, gdzie jesteśmy. Dopóki nie będę pewny, że Josephine nic nie grozi, muszę być ostrożny.

Opieram dłoń o ścianę i odwracam na moment od niego wzrok. Spoglądam w dół na swoje nogi i przymykam powieki, by zapanować nad emocjami. Nie mamy czasu na mój płacz i rozpaczanie na temat tego, jak moi bliscy muszą się zamartwiać. Nie są świadomi nawet w jakim stanie aktualnie się znajduję.

— Kiedy z nim rozmawiałeś? — pytam.

— Cztery dni temu. — Wydycham powietrze powoli, zważając na ból w klatce piersiowej.

— A ile już tutaj jestem?

— Tydzień. — Kręcę głową na boki, nie dopuszczając do siebie tej wiadomości.

Siedem cholernych dni minęło od momentu porwania, a ja połowę z nich spędziłam odurzona narkotykami. Byłam bita bez najmniejszych wyrzutów sumienia, a wyrządzanie mi krzywdy sprawiało Nayginowi widoczną radość. Z pamięci ulotniły się błękitne oczy mojego ukochanego, gdyż obraz ten został zastąpiony psychopatycznym uśmiechem mojego dawnego kolegi ze studiów. Złe sny, w których byłam gwałcona, przewijały się przez moją wyobraźnię, gdy tylko zamykałam oczy, gotowa na sen. Najgorsze z tego jest to, że już zdążyłam do nich przywyknąć. To nie jest normalne. Muszę stąd uciekać i to jak najszybciej.

— W prawo, schodzę po schodach, drugie drzwi po lewo — mówię ostatni raz do Greysona.

Patrzymy się na siebie wymownie, po czym w równym czasie kiwamy głową na znak, że musimy zacząć działać. Ręce zaczynają mi drżeć ze strachu, ale gdzieś z tyłu głowy czai się nadzieja na to, że uda mi się uciec. Przetrwałam piekło, ucieczka z tego miejsca będzie tylko formalnością.

— Jak mnie złapią... Nie pozwól, żeby... no wiesz... żeby mnie nie zabili. 

Te słowa były zaskoczeniem nie tylko dla Greysona, ale również dla mnie. Z trudem przeszły mi przez gardło, a jego mina mówiła tylko tyle, że nie tego się spodziewał. Wyciągam dłoń w jego stronę i czekam niecierpliwie, aż ją uściśnie. Patrzy na nią pustym spojrzeniem.

— Wiem, że proszę o wiele...

— Nie żartuj, Adele. To przeze mnie tu trafiłaś, jestem temu winny. A teraz prosisz mnie, żebym nie pozwolił ci umrzeć... jakby to nie było oczywiste... — Śmieję się krótko z jego irracjonalnego tonu. Kręci głową na boki i nareszcie ściska moją dłoń i potrząsa mną lekko. — Gotowa?

Biorę ostrożnie wdech i przymykam na chwilę oczy, by na moment wyciszyć rozszalałe myśli, oraz szybciej bijące serce. Adrenalina wypełnia mnie po brzegi, nie liczy się nic, prócz mojej wolności. Podchodzimy do metalowych drzwi, a Greyson ostrożnie i najciszej, jak tylko się da, otwiera je. Idę za nim, jak cień, gdy wychyla się, by sprawdzić, czy droga jest wolna. Gest dłonią wystarcza, bym wyszła na korytarz. Ściany są pomalowane na biało, a raczej były, gdyż teraz są zabrudzone. Na podłodze walają się różnego rodzaju śmieci, ale to nie to jest teraz kluczowe.

— Ruszaj.

Te słowa są olejem napędowym dla mojego wycieńczonego organizmu. Szybko przemierzam opustoszały budynek, choć ból nóg niemalże przeszywa mnie na wskroś. Wymijam puszki po piwie i różnego rodzaju trunkach, by nie narobić hałasu, a w moich uszach zaczyna nagle świszczeć. Dźwięki docierają do mnie ze zdwojoną mocą, a sam mój oddech zaczyna potęgować paranoję. Odwracam się wystraszona, a w oddali dostrzegam Greysona, machającego mi na pożegnanie, lub by mnie ponaglić, nie jestem pewna. Każde mijane pomieszczenie jest przeze mnie w pośpiechu przeskanowane wzrokiem przez strach, że gdzieś może czaić się Naygin. Podpieram się ściany, powstrzymując jednocześnie zbolałe syknięcie. Ucisk w klatce piersiowej nie powstrzymuje mnie przed otworzeniem drzwi, prowadzących na klatkę schodową. Motywacja rozgrzewa moje lodowate dotychczas serce, a nadzieja na ucieczkę iskrzy się we mnie na nowo.

Odliczam pod nosem nieświadomie sekundy, jakie mijają, gdy zbiegam po schodach. Przytrzymuję się ramy, przyciskając ramię do piersi, a suchość w ustach daje się we znaki. Słyszę w oddali kroki, a może to są moje własne, które odbijają się echem po opustoszałym miejscu. Mimo tego przyspieszam, zaciskając mocniej dłoń na barierce, by nie upaść na twardą, betonową podłogę. Nie wiem, ile schodów już przemierzyłam, ale jednego jestem pewna. Gdzieś tam czeka na mnie rodzina, ukochany i przyjaciele. To dla nich muszę dać radę. I dla dziecka, które rośnie w moim brzuchu.

Czterdzieści dwie sekundy.

— Naygin! Uciekła! — słyszę krzyk Greysona, zbiegając z ostatniego stopnia.

Przez strach, zmieszany z paranoją, zapominam, które drzwi miałam otworzyć. Wpadam do pierwszego pomieszczenia z lewej i jęczę bezradnie, opadnięta z sił, zastając pustkę i cztery ściany. Odpycham się od jednej z nich, wracając na korytarz, a pierwsza łza spływa po moim poliku, wywołana bólem każdej, nawet najmniejszej części ciała. Drugie drzwi okazują się być wyjściem na zewnątrz. Promienie słoneczne oślepiają mnie na moment, muszę zasłonić oczy dłonią, by nie upaść przez blask. Moje nogi instynktownie ruszają przed siebie, a jedyne co jest na horyzoncie, to las.

Ciemny, mroczny las.

Nie odwracam się więcej, w pełni skupiam się na przebiegnięciu przestrzeni, dzielącej mnie pomiędzy tym przeklętym budynkiem, a drogą główną, którą będą poruszać się auta. Gałęzie boleśnie ranią moje nogi, ale biegnę. Podnoszenie nóg ku górze graniczy z cudem, ledwo mam siłę złapać kolejny oddech, a łzy spływające po twarzy nie ułatwiają mi tego zadania. Czuję krew, spływającą po nogach, jednak nie patrzę w dół, a przed siebie. Odbijam się od drzew, a w tle słychać jedynie świergot ptaków. Spoglądają na mnie z góry, jednocześnie uświadamiając mnie o tym, że jeszcze żyję i to nie jest kolejny, popieprzony sen. Kaszlę wycieńczona, a świat zaczyna mozolnie wirować. Nawet gdybym chciała wziąć się w garść, obrażenia wewnętrze są zbyt obszerne. Obiecałam Greysonowi, że dam z siebie wszystko. Przełykam ślinę, ocierając przemoczoną twarz od łez. Zwalniam kroku, jednak wciąż biegnę przed siebie, błagając jednocześnie Boga o pomoc, wierząc w to, że mnie wysłucha ten jeden, pierdolony raz. Gałęzie łamią się pod naciskiem mojego ciała, wywołując zimny dreszcz, przebiegający przez plecy.

Nie przewidziałam jedynie tego, że wystający korzeń uniemożliwi mi dalszy bieg. Jęczę obolała, uderzając się w głowę o glebę, a jedno z kolan wraz z upadkiem odmawia posłuszeństwa. Zaciskam zęby i przytrzymując się drzwa, próbuję wstać i ruszyć dalej. Nie jestem w stanie stwierdzić, która część ciała boli mnie najbardziej, ale widok czerwonej cieczy na nogach, zbiera żółć w moim gardle.

I nagle dzieje się coś, co motywuje mnie do podniesienia się. Klakson, tuż niedaleko mnie.

Biorę wdech i resztkami sił staję na jednej nodze, spodziewając się tego, że jeszcze kilka kroków dzieli mnie od drogi. Serce uderza w moją klatkę piersiową, potęgując jeszcze bardziej ból, jednak świadomość tego, że za chwilę ktoś udzieli mi pomocy, motywuje mnie do działania. Idę przed siebie, zachowując resztki sił do samego końca. Nie mogę poddać się przy ostatniej prostej. Podpieram się o drzewa, odpycham się od nich z nadzieją. Muszę zmrużyć powieki, by zrozumieć, że udało mi się dokonać tego, co uważałam za niemożliwe. Przystaję na moment przy jednym z drzew, a uśmiech mozolnie maluje się na mojej twarzy. Udaje mi się zapomnieć o towarzyszącym mi bólu przez radość, jaka się we mnie kreuje na nowo.

Widzę zarys samochodu pomiędzy drzewami, a następnie kolejny i kolejny. Śmieję się pod nosem i ruszam z miejsca.

— Szybka jesteś.

Upadam nagle na ziemię przez mocne pchnięcie mnie w plecy. Klatka piersiowa uderza o twardą glebę, a cichy, bezsilny skowyt wydostaje się z mojego gardła. Moja twarz wykręca się w grymasie, a łzy znów zbierają się w oczach. Nie jestem w stanie wydusić z siebie słowa przez cierpienie, spowodowane nie przez upadek, a utratę szansy na wydostanie się z tego koszmaru. Naygin staje przed moją twarzą, widzę jego buty, a nad sobą słyszę jego głośny, zmęczony oddech. Leżę sparaliżowana strachem, nie ruszam się.

— Naprawdę myślałaś, że uda ci się uciec? Miałbym przez ciebie przesrane, kochanie. — Dłonią odgarnia włosy, które okalają moją twarz. Kuca i zaczyna kręcić głową na boki, wzrokiem skanując moją sylwetkę. — Nie najlepiej to wygląda. Greyson cię obejrzy — mówi jakby troskliwie, wsuwając pode mnie swoje ramiona.

Słone, mokre łzy spływają po twarzy, płaczę bezgłośnie ze świadomością, że zbliża się dużymi krokami mój koniec. Syczę zbolała, a ten jakby nigdy nic, zaczyna nieść mnie z powrotem przez las, nie zwracając uwagi na to, że nawet najmniejszy ruch wywołuje moje cierpienie. Ręce zwisają bezwładnie po dwóch stronach, a powieki zaczynają leniwie opadać w dół, jakby za chwilę miały zamknąć się na zawsze. Jestem wykończona.

— Nie zasypiaj. Musimy porozmawiać jeszcze o tym, jak udało ci się uciec, bo nie zostawię tego bez wyjaśnienia. — Przełykam ślinę z trudem. W uszach znów zaczyna mi świszczeć.

Spoglądam w górę, a między koronami drzew wyłania się błękitne, piękne niebo. Choć powoli tracę świadomość to w wyobraźni pojawia się znów Alan. Wyłania się nagle i niespodziewanie, uśmiechnięty do mnie od ucha do ucha. To nie on się śmieje, a jego oczy. Niebieskie, przepełnione miłością do mnie. Tym razem jednak zamiast dać mi poczucie spokoju i bezpieczeństwa, odczuwam chłód, gdy  patrzę wprost w jego tęczówki.

Bo wiem, że już nigdy więcej mogę w nie nie spojrzeć.

— Zastałem może Merle'a? Ma dla mnie towar. — Słyszę w oddali, choć mam wrażenie, że o wyobraźnia płata mi już figle z wycieńczenia.

Przekręcam głowę,  a pod budynkiem dostrzegam wysokiego, chudego chłopaka. Nasze spojrzenia krzyżują się, a gdy ściąga kaptur z głowy, mam deja vu. Już gdzieś kiedyś widziałam tę rudą, pokręconą czuprynę.

— Wszystko okej? Coś z nią nie tak?

— Ćpunka na głodzie. Znalazłem ją w lesie. — Nagle zaczynam drżeć, a ból w klatce piersiowej pogłębia moje rany. Nie tylko te fizyczne, ale również psychiczne. Obraz zaczyna się zamazywać, a wzięcie oddechu graniczy z cudem. Czuję, jak Naygin układa mnie na ziemi, a w uszach odbija się echem wołanie do Greysona, by przyszedł i mnie uratował. — Greyson, coś się dzieje z Adele!

Jednak wiem, że dla mnie nie ma już ratunku.

Boże, błagam, pomóż mi.

***

ALAN

Ocieram kolejną łzę, spływającą mi po poliku. Stukam niespokojnie palcami o kierownicę, a wzrok mam utkwiony w światłach, oczekując koloru zielonego. Minął tydzień, od kiedy ostatni raz widziałem moją ukochaną,  słyszałem jej głos, miałem ją w ramionach. Poranki w jej towarzystwie były niczym wyjęte z typowego, romantycznego filmu.

Pojedyncze kosmyki włosów opadały na jej nieskazitelną twarz, pogrążoną we śnie, a zaróżowione policzki były jedynie oznaką tego, jak spędziliśmy poprzednią noc. Pełne, spierzchnięte usta prosiły się o pocałunek, a padające na nią promienie słoneczne sprawiały, że wyglądała jak bogini piękna. Mogłem patrzeć na nią do woli, a wciąż byłem nienasycony jej urodą. Okryta kołdrą do piersi nie była świadoma tego, jak pięknie wygląda w moich oczach. Gdy tylko otwierała oczy zaspana, witał ją mój rozczulony uśmiech i namiętny, pełen uczuć pocałunek.

Robiłem wszystko, co w mojej mocy, by czuła się kochana.

Teraz jest zupełnie sama, a jej obecność w moim codziennym otoczeniu jest co raz mniej odczuwalna. Zaniknął charakterystyczny zapach jej słodkich, truskawkowych perfum, a wraz z tym całe moje dotychczasowe szczęście, które ukształtowała właśnie Adele.

Widzę też gołym okiem to, jak Danielle przeżywa nieobecność swojej najlepszej przyjaciółki. Mało je, a jeszcze mniej sypia, co później udziela się również Chrisowi. Snują się po mieszkaniu, jak duchy, nie wymieniając ze sobą słowa, a nasze interakcje nie trwają dłużej, niż pięć minut. Nie mam im tego za złe. Wspierali mnie i wciąż wspierają, jak tylko potrafią, ale problem jest taki, że nie są w stanie zażegnać problemu, jaki utworzył się w mojej głowie wraz ze zniknięciem ukochanej.

Nie bagatelizuję ich cierpienia, ale nikt nie ma pojęcia, z czym zmagam się ja. Zniknęła jedyna dobra cząstka mojej duszy, a z każdym dniem jej nieobecności czuję, jak demony przeszłości zaczynają do mnie powracać.

Najgorzej jest we śnie.

Tam nie mam kontroli nad tym, co wyprawia się w mojej głowie. Dlatego tak cholernie boję się zasypiać. Zbyt często widziałem ją w kałuży krwi.
Zbyt często.

Trąbienie za mną przywraca mnie do rzeczywistości. Potrząsam głową zdezorientowany i wciskam odruchowo pedał gazu, gdyż światło zmieniło się na zielone. Przeczesuję włosy do tyłu i opieram plecy wygodniej o fotel, spoglądając w lusterko. Facet za kierownicą jest ewidentnie zdenerwowany na to, że zbyt długo stałem mu przed maską. Przewracam zażenowany oczami i mrugam ociężale, sprawdzając godzinę w telefonie.

Za dwadzieścia minut powinienem dojechać na komisariat do Nowego Jorku, choć wcale nie marzy mi się tam jechać. Każdego, pierdolonego dnia jadę tam po to, by dowiedzieć się, że nic nowego nie wiedzą w sprawie zaginięcia Adele. Colin przesiaduje w pracy od rana do nocy, czasami nawet zdarza się, że śpi na kanapie w swoim gabinecie, bo wykończony szukaniem nowych informacji nie ma siły dojechać do domu. Jestem mu wdzięczny za to, że stara się z własnej woli pchnąć tę sprawę, mimo iż na nic się to zdaje. Samochodu, którym przewozili Adele nie widać nigdzie od momentu jej zniknięcia. Po Nayginie i Greysonie również ślad zaginął, a w głowie wciąż odbijały się uporczywie zapewnienia Greysona odnośnie tego, że pomoże jej przetrwać to piekło.

Cztery dni temu ostatni raz miałem pewność, że Adele żyje. Dziewięćdziesiąt sześć godzin temu. Tyle czasu też potrzebowałem na poważną refleksje odnośnie tego, co może przynieść mi spokój i ukojenie, choć na moment i jednocześnie spędzi mi sen z powiek. Muszę przyznać się do tego, że myślałem o zażyciu chociażby małej ilości narkotyków, która pomogłaby mi przetrwać te chwile.

Wtedy pojawiał się głos rozsądku w postaci Colina i ostatecznie wybijał mi ten durnowaty pomysł z głowy. Od znajomego lekarza z komisariatu załatwił mi tabletki uspokające i faktycznie, zaczęły działać. Chociaż pewnie musiałbym połknąć całe opakowanie, żeby ukoiły każdą, najmroczniejszą myśl.

Telefon wibruje w mojej kieszeni, więc niechętnie wyciągam go z kieszeni, spodziewając się wiadomości od Danielle, czy mam jakieś nowe wieści. Oddech grzęźnie mi w gardle, gdy czytam treść SMS-a, a serce zapomina na moment swoich funkcji.

Rozglądam się zdezorientowany po drodze i zjeżdżam gwałtownie na pobocze, niemal nie wywołując wypadku. Samochody trąbią na mnie uporczywie, ale ja mam to głęboko w dupie. Wzrokiem szybko odczytuję treść wiadomości po raz kolejny, a zimny pot oblewa nagle moje czoło.

Rodney: Opuszczony szpital psychiatryczny w lesie przy skrzyżowaniu na Woodside. Nie pytaj, po prostu jedź! Chodzi o Adele!

Przełykam ciężko ślinę, a szczęka zaczyna mi drżeć, wraz z dłońmi. Urządzenie niemal nie wylatuje mi z rąk, gdy dociera do mnie, że to nie może być przypadek. Wypuszczam powietrze z ust ze świstem i odrzucam telefon na fotel pasażera tylko po to, by ruszyć z miejsca z piskiem opon. Wyjeżdżam na szosę skołowany, a noga na pedale gazu dociska go niemal w podłogę. Przyspieszam gwałtownie i wyprzedzam wszystkie samochody, jakie jadą przede mną. Nie obchodzi mnie to, że może złapać mnie policja. Spoglądam w lusterko, gdy samochód, który właśnie wymijałem zaczyna trąbić. Macham lekceważąco ręką i wybieram w telefonie pospiesznie numer do Colina, choć niespokojne drżenie nie ułatwia mi tego zadania. W mojej głowie pojawiają się pytania odnośnie tego, dlaczego to akurat Rodney wie, gdzie prawdopodobnie przetrzymywana jest Adele.

Ostatni raz, gdy widziałem go na urodzinach u matki, przyznał się do zażywania narkotyków. Szybko łączę kropki i dochodzę do wniosku, że po prostu poszedł tam po towar. Nie ma innej opcji.

— Colin, kurwa mać! — wrzeszczę zirytowany, gdy druga próba dodzwonienia się do przyjaciela, kończy się głuchą ciszą. Przejechanie ulic Nowego Jorku i dojechanie do komisariatu zajmuje mi nawet nie dłużej, niż pięć minut.

Łamię multum przepisów drogowych, przez które mógłbym iść nawet za kratki, ale pieprzę to. Przejeżdżam na czerwonym świetle i parkuję pod ogromnym budynkiem. Biorę odruchowo telefon i wychodzę w pośpiechu z auta.

— Przepraszam!

Odpycham się od maski auta, które niemalże rozjeżdża mnie na pasach, a facet, siedzący za kierownicą zaczyna przeklinać mnie pod nosem. Oddycham szybko i panicznie, przemierzając komisariat, by odnaleźć Colina lub jego ojczyma. Wpadam bez pukania do pomieszczenia, w którym zastaję tych dwóch mężczyzn, o których właśnie mi chodziło. Przestraszeni przenoszą na mnie wzrok znad papierów, a ja sapię ociężale, podsuwając telefon pod nos bruneta, by mógł przeczytać wiadomość.

— Wiem, gdzie może być Adele — mówię, opierając dłonie o blat biurka.

— Kto to Rodney?

— Mój kuzyn — odpowiadam, a Colin patrzy na mnie zdezorientowany. Wzdycham, przewracając oczami. — Ćpun — wyjaśniam dodatkowo, by dać mu jasno do zrozumienia, czemu Rodney może wiedzieć, gdzie jest moja ukochana. Wciąga powietrze do ust gwałtownie i podnosi się z krzesła, a  pan Wood idzie w jego ślady bez wahania od razu po przeczytaniu wiadomości.

— Zbiorę swoich ludzi. Widzimy się za piętnaście minut w sali głównej, przygotuj się, Colin. — Kiwam głową wdzięcznie do mężczyzny w podeszłym wieku, co odwzajemnia. Zakłada na głowę czapkę i wychodzi, zostawiając nas samych w pomieszczeniu.

— Jesteś pewien, że tam ją znajdziemy? Ten twój kuzyn nie ma jakiegoś rozdwojenia jaźni? — Patrzę na niego spod byka, chowając telefon do kieszeni spodenek. — Ja też chcę ją znaleźć, stary. Ale nie rób sobie zbytnio nadzieji, okej?

— Myślisz, że to jest przypadek? Ćpun poszedł do nowej lokalizacji największych dilerów w Nowym Jorku, bo był prawdopodobnie na głodzie i może jakimś cudem zobaczył Adele. Wie, jak wygląda, musiał ją rozpoznać — tłumaczę podminowany w taki sposób, by mógł zrozumieć. — Jadę z Wami.

— Nie ma nawet takiej opcji. — Unoszę jedną brew ku górze, stając przed chłopakiem. Patrzy na mnie zdezorientowany, po czym prycha. — Alan, nie pojedziesz.

— Dobrze wiesz, że pojadę. Jak nie z Wami, to za Wami. Wybieraj. — Wzruszam obojętnie ramionami, bawiąc się kluczem od samochodu. Krzyżuje ręce na klatce piersiowej, a usta zaciska w wąską linię. Walczy z własnymi myślami, rozważając jednocześnie dobre i złe strony tego pomysłu, ale ja nie przyjmuję odmowy. Nie w tej sytuacji, gdy możemy odnaleźć Adele. Chodzi o jej zdrowie, życie. O mój świat. — To jak będzie? — pytam ponaglająco.

— Dobra, kurwa, idziemy. Uparta świnio.

Klepię go po plecach, po czym bez słowa opuszczamy gabinet ojca Colina. Zmierzam za nim przez korytarz w pośpiechu, by uszykować się odpowiednio do odnalezienia mojej ukochanej. Ekscytacja wzmaga we mnie pozytywne emocje, a sama myśl o tym, że możemy uwolnić ją w końcu od cierpienia, motywuje mnie do działania. Brunet prowadzi mnie do pomieszczenia, w którym znajduje się mnóstwo policyjnych przedmiotów. Zaczynając od mundurów, a kończąc na kamizelkach kuloodpornych.

Jedną z nich otrzymuję bez żadnego słowa, a między nami nastaje głucha, przytłaczająca cisza. Przerywają to jedynie rozmowy z korytarza, jednak cała moja uwaga skupiona jest na Colinie i na tym, jak ociera krople potu z czoła.

— Co jest? — pytam, zakładając na siebie kamizelkę.

— Nie chcę, żeby stała ci się krzywda, rozumiesz? Nie powinieneś tam jechać.

— Nie rozumiesz, Colin. — Zaczesuję włosy do tyłu. — Nawet jakbym musiał wskoczyć w ogień, żeby tam jechać, zrobiłbym to. Zrobiłbym wszystko. — Nie chodzi ci tylko o Adele, prawda? — To pytanie daje mi do myślenia.

Odchrząkuję niepewnie, poprawiając zapięcia kamizelki tak, bym nie ucierpiał w razie wypadku. Nie chciałem odpowiadać na to pytanie, bo w tonie jego głosu wyczułem, że należy do tych retorycznych. Odwracam się od niego zdekoncentrowany. W głowie wciąż słyszę błaganie Adele, by Naygin nie kopał w jej biedny brzuch ze względu na ciążę. Potrzebowałem wiele czasu i wielu wypitych drinków, by dotarło do mnie, że będę ojcem. A raczej musiałem przyswoić to, że przez tego skurwysyna może dojść do poronienia przez zadane jej ciosy. Przewijał mi się ten obraz w myślach, jak zdarta płyta. Priorytetem jest znalezienie Adele. Następnie zemsta na Nayginie.

— Muszę być pewny, że będziesz rozważny i nie odpieprzysz jakiejś głupoty. Wszystko jasne?

— Będę rozważny. Chyba że ktoś mi to pokrzyżuje. — Uśmiecham się leniwie, a ten jedynie kręci głową zrezygnowany.

Ubiera się tak, jak na policjanta przystało, nie krytykując mojego zdania. Musi być świadomy tego, że jeśli tylko wpadnie w moje ręce ten gnój, nie będę miał skrupułów, żeby mu wpierdolić. Pomaga mi uporać się w pełni z kamizelką, a wraz z tym adrenalina zaczyna płynąć mi w żyłach.

— Znajdźmy ją — mówi, a skinieniem głowy oznajmiam, że zgadzam się z jego słowami.

Przybijamy sobie piątkę i wychodzimy z pomieszczenia, które chłopak zamyka na klucz. Mijamy innych policjantów, którzy najwidoczniej nie są wtajemniczeni w tę sytuację. Colin wita niektórych, nie wyjaśniając tego, dokąd idziemy, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu. Kieruję się posłusznie za nim i mogę jedynie domyślić się, że zmierzamy do sali głównej, gdzie powinien czekać pan Wood wraz z resztą swojej załogi. Jak się okazuje, niektórzy z nich uczestniczyli przy schwytaniu Merle'a na stacji benzynowej. Ich spojrzenia lądują na naszej dwójce, jednak ciekawość jest związana głównie z moją osobą. Przełykam nerwowo ślinę i odchrząkuję niepewnie, opierając się plecami o ścianę, tuż obok Colina.

— Nie wiedziałem, że przypadkowy przechodzień może brać udział w akcji — odzywa się jeden z policjantów. — Coś się zmieniło, szefie, o czym nie wiemy?

— Podważasz moją decyzję, Dwight?

Wciągam gwałtownie powietrze, słysząc ostry ton pana Wooda. Mężczyzna, który odważył się zwrócić uwagę, rezygnuje z dalszej wymiany zdań. Odwraca ode mnie wzrok zirytowany i przenosi go na Colina. Nie wiem, kim dla siebie są, ale mogę śmiało dojść do wniosku, że nie lubią się zbytnio.

— Tak myślałem, że nie masz nic mądrego do dodania. — Opiera się o blat biurka. Mierzy spojrzeniem każdego z osobna, by ocenić ich reakcję, na szczęście nastaje cisza. — Tydzień temu zaginęła Adele Carter i została prawdopodobnie uprowadzona przez mężczyznę, który wyszedł za kaucją z więzienia. Dostaliśmy informację od zaufanej osoby, gdzie możemy ją znaleźć, więc musimy to sprawdzić. Mamy do przejrzenia opuszczony szpital psychiatryczny w lesie, przy skrzyżowaniu Woodside. Jeśli kogoś tam zastaniemy, nie będą zadowoleni z naszego przyjazdu. Dlatego musieliście ubrać kamizelki, bronie rozdamy na miejscu. Jakieś pytania?

— Naszym zadaniem jest tylko znalezienie tej kobiety?

— I schwytanie dilerów, którzy mogą być w środku — oznajmia spokojnie, by cała ekipa przyswoiła to sobie do wiadomości.

Spoglądają po sobie badawczo, ale w końcu wszyscy zgodnie stają na równe nogi i bez słowa opuszczają pomieszczenie, by udać się do samochodów policyjnych. Zostaję sam z Colinem i panem Woodem, przyglądającym mi się z nieukrywanym zainteresowaniem. Prostuję się niepewnie, zaciskając usta w wąską linię.

— Jesteś pewien, że chcesz w tym uczestniczyć?

— Bardziej, niż kiedykolwiek — odpowiadam stanowczo.

— A trzymałeś kiedyś broń w ręce, synu? — Przełykam ślinę, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.

— Wstyd mi się do tego przyznać, ale nie raz, nie dwa. Żeby kogoś nastraszyć, nic więcej — mówię na jednym tchu, bo jego brwi unoszą się ku górze zdezorientowane.

Wypuszcza powietrze z ust z ulgą, a Colin klepie mnie po ramieniu pokrzepiająco. Przyznanie się do takich czynów wymaga mnóstwo odwagi, lub bardziej motywacji. Moją motywacją jest odzyskanie Adele, byłbym w stanie wyjawić nawet największy sekret, gdyby tylko była taka potrzeba. Kilka razy byłem postawiony pod ścianą za małolata, gdy Merle wciskał mi broń w rękę, bym porozmawiał dobitnie z osobami, które nie spłacają długów. Musiałem nią powymachiwać i przestraszyć ich, by w końcu zrozumieli, że to nie są przelewki. Zawsze skutkowało, a pieniądze otrzymywałem do ręki w trybie natychmiastowym. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłbym w stanie jej użyć.

No, chyba że ktoś by postawił przede mną Naygina.

Nie zwlekamy dłużej. Opuszczamy pomieszczenie i kierujemy się w trójkę na zewnątrz, gdzie reszta policjantów wchodzi do radiowozów, ubrani również w kamizelki kuloodporne. Naliczyłem ich dziesięciu, wliczając w to Colina i pana Wooda. Nie próbują ukryć swoich zainteresowanych spojrzeń, wbitych wprost w moją osobę, ale ja nawet nie zwracam na to uwagi. Gryzę wnętrze polika, czytając uparcie treść SMS-a od kuzyna z nadzieją, że naprawdę zastaniemy Adele w tym pieprzonym, opuszczonym szpitalu psychiatrycznym. Chowam urządzenie do kieszeni, gdy przyjaciel nawołuje mnie, wybiegając z komisariatu.

— Pojedziemy na końcu, chodź. — Ruchem głowy wskazuje na osobowy samochód policyjny.

Idę za nim bez zawahania, a włosy na ciele jeżą się na samą myśl, że za chwilę wyruszamy, by odnaleźć moją ukochaną. Siadam na miejscu pasażera, jakbym siadał na szpilkach. Poruszam niespokojnie nogami, co Colin zauważa bez trudu. Wzdycha bezradnie i odpala silnik, nawet na mnie nie patrząc. Zaciskam usta w wąską linię, gdy żółć podchodzi mi do gardła, co jest spowodowane oczywiście narastającym stresem. Oddech mam ciężki, staram się upokoić, ale krople potu, spływające po czole nie ułatwiają mi tego zadania. Ocieram je wierzchem dłoni, gdy rozbrzmiega sygnał na wszystkich radiowozach. Patrzę przez przednią szybę na trzy samochody, wyjeżdżające przed nami.

Jako pierwszy jedzie ojciec Colina z całym zaopatrzeniem, potrzebnym do misji ratunkowej. Samochody ustępują nam pierwszeństwa dzięki temu, że wyją policyjne syreny, a my jedziemy przez ulice Nowego Jorku w zabójczym tempie. Obserwuję okolice, a w głowie nieświadomie odliczam czas. Lub może raczej uderzenia serca w klatkę piersiową, które pomaga mi utwierdzić się w przekonaniu, że to dzieje się naprawdę.

— Pamiętaj, szukamy Adele. Naygin nie jest priorytetem.

— Jak go znajdę, nie powstrzymuj mnie — mówię stanowczo, zaciskając jedną z dłoni w pięść na samą myśl o chłopaku.

— Mamy wystarczające dowody na to, żeby trafił za kratki, nie musisz tego...

— Muszę, Colin. Zrozum, że musi zapłacić za to, co zrobił Adele... Naszemu... — Język grzęźnie mi w gardle, a ślina z trudem przechodzi mi przez przełyk. Odwracam wzrok od bruneta, by nie dać po sobie poznać tego, jak zróżnicowane emocje mną teraz targają. Zaczynając od troski, przez zaniepokojenie, a kończąc aż na istnej agresji, która udaje mi się jeszcze trzymać na wodzy. — Naszemu dziecku — dopowiadam, a głos mi się załamuje. Gryzę dolną wargę, przymykając powieki na moment, by łzy nie wydostały się na światło dzienne. — Zapłaci za to.

Tym razem Colin nie zamierza się ze mną spierać. Wzdycha w odpowiedzi i dociska pedał gazu. Ocieram jedną, pojedynczą krople, płynącą po moim poliku. Muszę wziąć się jak najszybciej w garść. Przerodzić żal w determinację, a to nie będzie skomplikowane.

— Serio trzymałeś kiedyś spluwę? — pyta, by rozluźnić atmosferę, co swoją drogą, wychodzi mu dobrze. Prycham, kręcąc głową na boki, a ten spogląda na mnie spod byka. Kącik jego ust drży i już wiem, że szykuje się jakaś kąśliwa uwaga. — I pomyśleć, że chciałem się z tobą bić w liceum. Musisz mi kiedyś opowiedzieć co nieco o tych twoich przebojach.

— Nie spoufalaj się, Wood — odpowiadam, przewracając oczami.

— Po wszystkim pójdziemy na sparing. Muszę ci obić ten ryj w końcu — mówi zirytowany.

— Możesz próbować.

***

Zatrzymujemy się na obrzeżach lasu przy Woodside, na drodze prowadzącej w jego środek, gdzie teoretycznie powinniśmy znaleźć moją ukochaną. Zimny pot na plecach wywołuje dreszcze, gdy stoję obok Colina i czekam niecierpliwie, aż pan Wood wyda wszystkim policjantom bronie. Wodzę wzrokiem po wysokich drzewach, a w oddali jestem w stanie dostrzec jasną ścianę budynku. To prawdopodobnie o nim pisał Rodney.

Mięśnie napinają się automatycznie, gdy dłoń przyjaciela ląduje na moim ramieniu.

— Naprawdę nie musisz tam z nami iść. Możesz poczekać, ja się wszystkim zajmę. — Patrzy na mnie z troską, zaciskając w ręce Glocka. Biorę głęboki wdech, wyciągając dłoń w jego stronę. — Masz jedną rękę w gipsie, stary. To prawie tak, jakbym wziął ze sobą na misję kalekę.

Unoszę brew ku górze, udając niewzruszonego. Przeklina pod nosem, wyraźnie zirytowany moim uporem i w końcu podaje mi pistolet. Chowam go sobie natychmiast za pasek od spodni, czując wzrok na sobie jego ojczyma. Zaciskam szczękę i kiwam do niego głową na znak, że jestem gotowy i pewny tego, że chcę w tym uczestniczyć. Wiem, z jakim ryzykiem wiąże się to, że biorę udział w tej konkretnej akcji.

A wiąże się to nawet z utratą życia, jeśli tylko Merle przystawi mi broń do skroni. Jest jedynym i prawdziwym zagrożeniem.

— Idziemy do budynku i szukamy wejścia. Musimy być szybsi, o jeden krok do przodu. Jak już wejdziemy, dzielimy się dwójkami i przeszukujemy każde pomieszczenie. Najważniejsza jest dziewczyna. Jak ją znajdziecie, musimy wynieść ją na zewnątrz. Karetka powinna pojawić się niedługo, będzie ranna. Ostrożnie panowie, działamy rozważnie, pamiętajcie. Nasza trójka idzie na końcu, spróbujemy znaleźć tylne wejście. Weźmiemy ich z zaskoczenia. — Tym razem słowa skierowane są do mnie i do Colina. — A po akcji postawię wam wszystkim piwo. — Śmieją się wspólnie, spoglądając na swojego przełożonego z zadowoleniem. — Do roboty, wiecie, co macie robić.

Zgodnie ruszamy ścieżką, prowadzącą do budynku. Nie spieszymy się, by nie narobić zbytnio hałasu, choć łamiące się gałęzie pod naszymi nogami nie ułatwiają tego zadania. Przełykanie śliny przychodzi mi z trudem przez adrenalinę, buzującą w moich żyłach. Wysoki, obskurny budynek ukazuje się naszym oczom, gdy podchodzimy do niego bliżej.

Idę za Colinem posłusznie, a powaga tej sytuacji dociera do mnie dopiero wtedy, gdy podchodzimy do jednej ze ścian. Wszystko dzieje się szybko i sprawnie, co przyprawia mnie o zwrót głowy, ale nie daję tego po sobie poznać. Budynek jest wysoki, prawdopodobnie ma cztery piętra lub więcej, a każde z nich jest do przejrzenia, co zajmie nam cholernie dużo czasu. Adele może tego czasu nie mieć.

— Teraz. — To jedno słowo, które jednocześnie jest rozkazem, napędza nas wszystkich do działania. Nasza trójka zostaje w tym samym miejscu, podczas gdy reszta wchodzi do środka przez jedno z wejść cicho i niepostrzeżenie. Wypuszczam powietrze z ust, które jak się okazało, wstrzymywałem dość długo. — Idziemy — oznajmia przyciszonym głosem pan Wood, idąc w przeciwnym kierunku, niż reszta policjantów.

Na zewnątrz nie ma żywej duszy, co działa oczywiście na naszą korzyść. Znajdujemy drugie wejście do budynku, nad którym jest przywieszona tabliczka z napisem „wyjście ewakuacyjne", co oznacza, że udało nam się odnaleźć tylne wyjście.

Metalowe drzwi skrzypią, gdy je otwieramy i przedzieramy się do wewnątrz, a przed nami natychmiast ukazują się schody, prowadzące ku górze. Spoglądamy po sobie bez słów, a skinienie głową Colina wystarczy, by zrozumieć aluzję. Idziemy po schodach, zważając na puste puszki po piwach i różnego rodzaju śmieci, walające się w każdym kącie.

Pulsowanie skroni daje się coraz bardziej, gdy wychodzimy na pierwszy korytarz.

— Pójdę do góry — oznajmiam szeptem do przyjaciela, a ten natychmiast kręci głową na boki. — Muszę ją znaleźć. — W jego oczach widzę przerażenie i jednocześnie panikę, ale pan Wood zatrzymuje syna, łapiąc go za łokieć, by nie ruszył za mną tylko dlatego, że słyszymy w oddali głosy.

I nie są to głosy reszty policjantów.

— A ja znajdę ciebie — odpowiada.

Dla innych mogłyby te słowa nie mieć wagi. Jednak ja wiem, że to obietnica, którą właśnie mi złożył i wiem, że jej dotrzyma. Dłonie zaczynają mi drżeć, gdy sięgam po pistolet. Trzymam go niepewnie, stąpając ostrożnie po każdym kolejnym stopniu, słysząc w tle zamieszanie. Mogę jedynie domyślać się, że znaleźli dilerów, ale mam to głęboko w dupie. W uszach zaczyna mi piszczeć, gdy przed oczami ukazuje się kolejny, długi korytarz. Zaciskam palce na broni i ruszam przed siebie, rozglądając się jednocześnie po opustoszałych pokojach uważnie. Nogi mam jak z waty i choć próbuję opanować emocje, nie jestem w stanie.

Każde pomieszczenie jest puste, nie ma nawet śladu po Adele, ani po ludziach, którzy mogliby pracować dla Merle'a. Wzdycham, rozglądając się po korytarzu. Ocieram pot z czoła w rękaw bluzy i nie zwlekam dłużej, tylko ruszam na klatkę schodową, by dostać się na kolejne piętro. Nadzieja iskrzy się w moim umyśle. Jakby mój własny organizm wyczuł obecność kobiety, która jest dla mnie wszystkim od sześciu lat. Moim życiem.

Zębami dręczę dolną wargę, zaglądając do pierwszego pokoju z sercem, walącym mi w pierś ostrzegawczo. Nie ma w nim nic, prócz szpitalnego łóżka i napisów graffiti. To z pewnością nie jest pomieszczenie z nagrania, które zostało przysłane tydzień temu. Przechodząc obok kolejnego pokoju, coś rzuca mi się w oczy. Staję odrętwiały w miejscu, a ręka bezwładnie opada wzdłuż ciała.

Szyba w oknie z kratami jest zbita, a na ziemi walają się kawałki szkła. Kawałki szkła ze śladami krwi. Wchodzę powoli do pomieszczenia, które okazuje się być również puste, jednak tutaj zdecydowanie można wyczuć, że ktoś tutaj przebywał. Przyglądam się zdesperowany odłamkom szkła i czerwonej mazi, a obok tego wszystkiego jest zaczerwieniona chusteczka. Przełykam ślinę, gdy dociera do mnie fakt, iż to właśnie Adele miała owiniętą dłoń tym konrektym kawałkiem papieru. To jej krew.

Trzymam nerwy w ryzach, przymykając na moment oczy. Nie ma jej tu, gdzie powinna być.

Kurwa mać.

Rozglądam się niepewnie i kolejne, co przyciąga moją uwagę, to puste, zużyte strzykawki. Słońce wpadające przez rozbite okno idealnie oświetla kąt, gdzie są porozrzucane. Mrużę oczy, podchodząc bliżej.

Nie muszę długo zastanawiać się, do czego one służyły. Kucam przy nich, a złość zaczyna się tlić w moim umyśle. Pozostałości po brązowej cieczy świadczą jedynie o tym, że znajdowała się w strzykawkach heroina. Miałem do czynienia z tego rodzaju narkotykami.

Ludzie, którymi otaczałem się kilka lat temu, wstrzykiwali to gówno sobie do krwi. Mała dawka potrafiła doprowadzić do utraty przytomności zaprawionych w boju ćpunów. Strzykawki z pozostałościami po narkotyku oznaczają, że ktoś podał mojej ukochanej heroinę, i to w dużych ilościach. Palce sinieją na broni, którą niekontrolowanie zaciskam przez furię na samą myśl o tym, że ktoś naćpał moją biedną, bezbronną Adele.

Prostuję się wkurwiony, kopiąc jedną ze skrzywawek i odwracam się, chcąc opuścić pomieszczenie, by jak najszybciej znaleźć osobę, która jest za to odpowiedzialna. Jednak za metalowymi drzwiami jest jeszcze jedna, szczególna rzecz, przez którą łzy stają gwałtownie w moich oczach, a obraz automatycznie się zamazuje. Szybko podchodzę do materiału koszulki, którą Adele miała na sobie w dniu zniknięcia.

Jest rozerwana prawie na dwie części, zabrudzona od krwi. Odkładam pistolet na podłogę, by wziąć koszulkę w dłoń i upewnić się, że nie mylę się w tym przypadku. Próbuję wmówić sobie, że to zwykły przypadek. Musiała zahaczyć o coś i ją podrzeć, chcę w to wierzyć.

Chcę wierzyć w to, że druga osoba nie miała z tym nic wspólnego, ale wiem, że prawda jest zupełnie inna. To Naygin chciał ją wykorzystać.

I możliwe, że to zrobił.

Padam na kolana zdesperowany, a na materiale pojawia się pierwsza mokra plama. Łzy opadają na ślady krwi, a ja ściskam mocniej w pięść podarty materiał.

Moja malutka Adele. To wszystko moja wina.

— Spróbuj się ruszyć, a rozpieprzę ci łeb. — Dreszcz przebiega przez moje ciało, gdy chłopak kopie moją broń w głąb pomieszczenia w momencie, gdy chcę po nią sięgnąć, słysząc nagły ruch za plecami. Każdy mięsień spina się automatycznie, gdy słyszę głos skurwiela, który stoi za każdą krzywdą, wyrządzoną mojej kochanej.

Czuję, jak przykłada do tyłu mojej głowy zimny przedmiot i choć wiem, że to broń, nie odczuwam powagi sytuacji. Mam ochotę wstać z miejsca, licząc się z tym, że kulka może wylądować w mojej czaszce.

Nie bądź samolubny, Alan. Chodzi o Adele — podpowiada cichy głos w mojej głowie, który pomaga mi odnaleźć resztki samozaparcia.

— Długo ci zeszło. Kto ci powiedział, gdzie jesteśmy? Greyson? Od początku mi śmierdział.

— Ten pierdolony zdrajca? — Prycham pod nosem, chcąc wybadać teren. Po rozmowie telefonicznej z Greysonem doszedłem do wniosku, iż na ten moment będę go kryć. Później zweryfikuję prawdziwość obietnic.

Uważaj na słowa, Alan.

— Nie mów, że sam do tego doszedłeś. Kto ci powiedział? — Ponawia pytanie, przykładając mocniej broń do mojej głowy. Zaciskam zęby zestresowany.

Jakie są szanse na to, że potrafi odbezpieczyć ją szybciej, niż ja wstać i przypierdolić mu w mordę?

— Myślisz, że nie znam takich miejsc, jak to? Merle musiał w końcu znaleźć miejsce, żeby przechowywać narkotyki — mówię, jakby to była oczywistość.

Znam swojego dawnego szefa, jak własną kieszeń, a Naygin jest jedynie pionkiem w tej grze. Nie jest w stanie nawet zweryfikować moich słów, bo nie ma zielonego pojęcia, na czym polega ten biznes. Tutaj tym razem ja mam przewagę.

I broń przyciśniętą do głowy.

— Adele wspominała, że kiedyś się tu pojawisz. Ale nie sądziłem, że będziesz tak głupi, żeby przyjechać sam. — Unoszę jedną brew ku górze.

Czyli nie ma pojęcia, że w budynku są policjanci. Znów przewaga po mojej stronie. Wpatruję się intensywnie w materiał koszulki, którą wciąż zaciskam w dłoni i zaczynam zastanawiać się, ile Colinowi zajmie, zanim pojawi się z pomocą.

— Chcesz sobie wziąć tę szmatę na pamiątkę? Mi nie będzie potrzebna, wziąłem sobie stanik. — Wciągam powietrze ociężale, mierząc się z wagą tych słów.

Wchodzisz na niebezpieczny grunt, skurwysynie.

— Swoją drogą, cycki pierwsza klasa. Takie miękkie w dotyku, idealne. — Śmieje się w głos, gdy poruszam się niespokojnie na kolanach. — Wiesz, jak stanęły jej sutki, jak je lizałem?

Kolejny raz dociska mi pistolet do głowy, by pokazać tym samym swoją wyższość i przewagę nade mną. Gra na moich emocjach, licząc się z konsekwencjami, jakie na niego czekają za rogiem.

— No tak, wiesz. W końcu też to robiłeś, stary — mówi prześmiewczo, co tylko potęguje moje wkurwienie. — A robiłeś to kiedyś, jak była naćpana? Nie usłyszałem żadnego sprzeciwu, jak ją rozbierałem, rozumiesz? No, opowiadaj — nalega, gdy milczę zbyt długo, niż mógłby się spodziewać.

Przełykam ślinę, kontrolując swoje emocje resztkami zdrowego rozsądku.

— Pożałujesz tego — odpowiadam krótko, co znów wywołuje jego śmiech. — Naćpałeś kobietę w ciąży i się do niej dobierałeś. Moją kobietę.

— Teraz to już chyba można powiedzieć, że naszą. Swoją drogą, ten twój kolega pies też w niej był? Lubisz brać ochłapy po innych?

— Uważaj, co mówisz — ostrzegam, zaciskając jedną dłoń w pięść.

— Ja mam uważać, ale to ty masz przyłożoną spluwę do głowy. Cóż za ironia losu. — Tym razem to ja śmieję się krótko, bo to jedyne, co mi pozostało do zrobienia w tej paranoicznej sytuacji. — Wiem o tobie wszystko, Alan. O tobie, o was... Chciałem zabić to dziecko, rozumiesz? I mam nadzieję, że mi się udało.

Moja twarz wykręca się w grymasie. Dreszcz wstrząsa moim ciałem po tych słowach, a krople potu pojawiają się na czole, co nie jest zbyt dobrym znakiem dla niego. Granica mojej cierpliwości została naruszona.

— Podaj mi więc jeden argument, dlaczego to ja miałbym nie zabijać ciebie.

Głos Colina roznosi się po pustym pomieszczeniu. Serce uderza mi w klatkę piersiową ze zdwojoną siłą, oddycham szybko i głośno, mając wciąż pistolet przystawiony do głowy. Mimo tego uśmiecham się. Colin dotrzymał obietnicy.

Dłoń zaczyna mi drżeć nieznacznie na samą myśl o tym, że za chwilę będę okładać Naygina po mordzie, bez żadnych skrupułów. Tak, jak on to robił Adele.

— Dobrze ci radzę, rzuć to — mówi ostro i choć nie widzę tego, co dzieje się za moimi plecami, to jestem pewien, że ten skurwiel ma również spluwę przystawioną do skroni.

— Mogłem się domyślić, że zabierzesz ze sobą tego kundla.

Pięć sekund.

Potrzebowałem pięciu sekund od momentu, gdy Naygin rzucił broń na ziemię, niedaleko mnie, by stanąć na nogi i rzucić się na niego z rozgoryczonym wrzaskiem. Upadając, uderzył się w tył głowy, co na moment go zaćmiło i nim zdążył dojść do siebie, moja pięść wylądowała na jego twarzy. Głowa przekręciła się na bok pod wpływem uderzenia i choć próbował się bronić, na nic mu się to zdało. Siedziałem na nim i okładałem go pięścią, a w tle byłem w stanie usłyszeć jedynie swój własny krzyk.

Próba odciągnięcia mnie od Naygina przez Colina napędziła mnie jeszcze bardziej do działania, drugi raz nie próbował ingerować. Pragnąłem patrzeć na to, jak twarz mężczyzny, który wyrządził krzywdę mojej kobiecie, zalewa się krwią i do tego właśnie dążyłem. Nawet nie zarejestrowałem tego, jak Colin opuszcza pokój.

Za każde kopnięcie Adele w brzuch, ja uderzam Naygina w twarz. Za każdą dawkę heroiny, którą wstrzyknął w jej żyły, uderzam jeszcze mocniej, aż nie jest w stanie dłużej się bronić. Leży pode mną, krztusząc się własną krwią dokładnie tak, jak wtedy, w szopie.

Tylko tym razem nie zamierzałem odnajdywać w sobie zdrowego rozsądku.

Nawet nie wiem, kiedy łzy zaczęły wyciekać z moich oczu, a krzyk ugrzązł głęboko w gardle. Jego twarz jest spuchnięta, wręcz fioletowa, a moje kostki zdarte. Spoglądam na dłoń otępiały, a gdy dostrzegam na nich krew, zaczynam się śmiać w pełni usatysfakcjonowany swoim działaniem. Chociaż powinienem zacząć martwić się o to, że leży w zupełnym bezruchu, a klatka piersiowa unosi się i opada z zwolnionym tempie, na mojej twarzy maluje się uśmiech. Wstaję z jego wiotkiego ciała i spluwam na niego, odchodząc na krok.

Podpieram się o kolana, a przyśpieszony oddech przywraca mnie do rzeczywistości. Delektuję się stanem, w jakim znalazł się dzięki mnie, a gdy Colin wraca do pomieszczenia, czuję jeszcze większą dumę. Wybałuszył oczy na ledwo przytomnego Naygina, a ja jedyne co zrobiłem, to poruszyłem obolałą ręką.

Amok, w jakim na moment się znalazłem, powoli zaczyna ustępować.

— Mamy dziewczynę! — krzyk rozciąga się echem po budynku, a moje ciało automatycznie sztywnieje.

Dochodzę do wniosku, że przez furię, jaka mną zawładnęła, zamknąłem się na wszelakie dźwięki, a teraz docierają one do mnie gwałtownie, jakby za chwilę miały mnie zwalić z nóg. Świszczenie w uszach zaczyna doskwierać mi dopiero, gdy zbiegam ze schodów w pośpiechu. Zostawiam Colina z Nayginem bez zawahania, nawet się nie odwracam w stronę przyjaciela. Biegnę za dobiegającymi głosami ile sił w nogach, przytrzymując się barierki. Na mojej drodze pojawiają się policjanci, którzy wyprowadzają na zewnątrz dilerów, skutych kajdankami, więc wymijam ich w pośpiechu. Chcę przedostać się do głównego zamieszania, a gdy w oddali dostrzegam ratowników medycznych, niosących nosze w kierunku wyjścia, krew mrozi się w moich żyłach. Przepycham jednego z policjantów i dzięki temu nareszcie dostrzegam ukochaną. A raczej jej ciało, bo po mojej Adele nie ma śladu.

Leży bezwładnie na noszach, a oczy ma zamknięte. Patrząc na jej krytyczny stan, mam ochotę paść na kolana i błagać Boga o pomoc, a jedyne co robię, to staję w miejscu i patrzę, jak wynoszą ją z budynku. Zsiniałe ręce są przyciśnięte wzdłuż ciała, a twarz, która każdego dnia była rozpromieniona, jest pokryta odcieniami fioletu i zieleni. Z łuku brwiowego wycieka świeża krew, a z kolei pod nosem jest zaschnięta, sprzed kilku dni.

Szczęka zaczyna mi drżeć z rozpaczy, gdy ratownicy wykrzykują jakieś polecenia. W oczach stają gorzkie łzy, przysłaniające mi obraz, który po chwili zaczyna się zamazywać.

— Idź do niej, Braun! — Głos pana Wooda rozbrzmiewa przy moim uchu, niczym głos rozsądku. Popycha mnie mocno w stronę karetki, prawie przewracam się przez własne nogi, ale ostatecznie ruszam przed siebie. Kręcę głową na boki, by ocucić się w tej parszywej rzeczywistości.

Pot spływa po moich plecach podczas patrzenia na to, jak nosze wraz z jej drobnym ciałem zostają wsunięte do środka pojazdu.

— Jest pan kimś z rodziny? — Spoglądam na ratownika, jednak język grzęźnie mi w gardle. Podpinają ją do różnego rodzaju urządzeń, a ja stoję otępiały, przyglądając się ich poczynaniom. — Jedzie pan z nami, czy nie? Nie mamy czasu!

Nogi same niosą mnie do karetki. Drzwi zamyka za mną jeden z ratowników, a po chwili rozbrzmiewa syrena i pojazd rusza. Rozmawiają między sobą dosyć głośno, jednak nie jestem w stanie zarejestrować ani jednego słowa. Wpatruję się otępiały w poobijaną twarz ukochanej, a ból, jaki rozlewa się po moim organiźnie, jest nie do opisania. Stoję sparaliżowany jej cierpieniem i próbuję zrozumieć, jak można w tak brutalny sposób skrzywdzić kobietę. Kobietę niewinną, która błagała o litość ze łzami w oczach, a mimo tego, została skatowana.

Ile musiała znieść uderzeń, by znaleźć się w takim stanie...

Przykładam dłoń do ust, próbując zdusić w sobie żałosny szloch, który nic nie wskóra w tym momencie. W oczach stoją mi łzy, a wraz z mrugnięciem, wydostają się na twarz. Płaczę cicho, karcąc się jednocześnie za strach, który podpowiada mi z tyłu głowy, że zostanę sam. Sam jak palec. Chociaż Adele jest najsilniejszą osobą, jaką znam, wiem, że z tym może sobie nie poradzić. Gołym okiem widać, że jej stan jest gorszy, niż krytyczny. Sama świadomość tego mnie dobija.

Wręcz zabija od środka.

— Co się dzieje?! — Nagle respirator zaczyna wariować, a moje serce wraz z nim. Spoglądam spanikowany na monitor i choć nie znam się na tego typu rzeczach, wiem, że Adele potrzebuje natychmiastowego ratunku. Jakiś impuls pcha mnie do przodu, bym pomógł ukochanej, ale natychmiast ratownik nakazuje, bym się odsunął. — Co się dzieje!

— Zatrzymanie krążenia.

Łapię się za głowę, bo ból w skroniach prawie zwala mnie z nóg. Mężczyzna natychmiastowo przystępuje do działania i zaczyna uciskać jej klatkę piersiową, rozkazując durgiemu ratownikowi, by zwiększył prędkość pojazdu. Kręcę głową na boki zdesperowany, a czas zaczyna mozolnie zwalniać. Obraz rozmywa się wraz z przypływem łez. Jeszcze nigdy wcześniej nie czułem takiej bezradności, jaką odczuwam w tym momencie.

Moje stopy są przygwożdżone do podłoża karetki, a oddech zginął gdzieś głęboko w przełyku.

— Ostrożnie, ona jest w ciąży — mówię błagalnie przyciszonym głosem, choć nie jestem pewien, czy ratownik to usłyszał.

Karetka zatrzymuje się nareszcie na szpitalnym podjeździe, a gdy drzwi się otwierają, wyskakuję z niej jak poparzony, by umożliwić jak najszybsze przetransportowanie Adele do lekarzy. Facet patrzy na monitory, a z jego czoła zaczyna ściekać pot. Wchodzi okradkiem na jej poobijane ciało i nie zaprzestając masażu, zostaje wyciągnięty przez pielęgniarzy na zewnątrz na noszach. Przyglądam się tej scenie z niedowierzaniem, bo zdaję sobie sprawę z tego, że tak długie zatrzymanie akcji serca, może doprowadzić do pieprzonej śmierci.

Nogi same niosą mnie za ekipą ratowników, praktycznie za nimi biegnę, by nie zostać w tyle.

— Nie może pan tam wejść.

Chcę wyminąć pielęgniarkę, nie zwracając nawet uwagi na jej ostrzeżenie. Staje na mojej drodze ze współczuciem, wymalowanym w oczach. Odprowadzam wzrokiem ratownika, wciąż uciskającego klatkę piersiową Adele i przełykam ślinę z trudem. Znikają za rogiem, a wraz z nimi znika moja nadzieja na to, że wszystko jakoś się ułoży.

— Jest w dobrych rękach — oznajmia, klepiąc mnie po ramieniu, ale wcale mnie to nie pociesza.

Bo nawet najlepsze ręce nie są w stanie zdziałać cudu.

____

dłuższy rozdział, żeby trochę usprawiedliwić swoją nieobecność...

A na swoje usprawiedliwienie jeszcze powiem, że tak długo zastanawiałam się nad zakończeniem książki, że aż nie chcę się z nią żegnać...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro