A król bez królestwa chodził na spacery

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

PREZENT ŚWIĄTECZNY DLA TAUREMORNALOME, 25.12.2017

***

Wieść o abdykacji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego obiega cały zamek w Grodnie jak błyskawica. Na tyle szybko i tak mało budzi zdziwienia, że król zastanawia się przez moment, czy aby to nie on dowiedział się o niej ostatni. Pozory decyzji, które mu pozostawiono, były zwykłą mistyfikacją. Polski król złoży koronę, czy tego chce, czy nie. Może sprawa rzeczywiście była z góry przesądzona, ale Stanisław wciąż musi dopełnić ostatniego aktu tego znakomicie wyreżyserowanego teatru -

Po raz ostatni będzie musiał stawić światu czoła jako król.

I choć jeszcze niedawno wzdragał się na myśl o takim rozwiązaniu - teraz, kiedy właściwie nie ma już wyboru, z ulgą przyjmuje postawione przed nim ultimatum. Ostatni rachunek sumienia zrobił w ciszy własnego pokoju, urywanymi komentarzami dzieląc się tylko ze swoim lekarzem, ostatnio coraz bardziej zaniepokojonym o zdrowie króla. Rozważył sprawiedliwie dobre i złe, właściwe i błędne, użyteczne i zdradliwe. Wynik rachowania zachował dla siebie. Uważał, że to właściwe przed tym, co wydawało mu się wielkim przełomem - dla niego, Poniatowskiego, ale i dla całej Rzeczpospolitej.

Wielki przełom.

Stanisław do samego końca nie wie, co zastanie w wielkiej zamkowej sali, gdzie ma się odbyć odczytanie aktu abdykacji. Nie wie, ale się domyśla. Kiedy nikt nie widział, wyglądał przez okna. Dlatego nie jest zdziwiony widokiem zgromadzonych w sali narodów, jest zdziwiony czym innym - tym, że nie pojawił się nikt inny.

Tak. Jest ich w pomieszczeniu tylko sześcioro, jeśli nie liczyć reprezentacyjnej pary lokajów przy każdych drzwiach. Trzech po jednej stronie stołu, trzech po drugiej. Tym razem żadnej wojskowej obstawy, znakomicie pozorowany porządek i spokój. Mnóstwo pustych krzeseł. Nie ma nawet Nikołaja Repnina, którego Poniatowski nie lubił, ale który przynajmniej stanowiłby jakieś oparcie. Jest tutaj jedynym - jedynym człowiekiem.

To dziwne, a wręcz śmieszne, zważywszy na to, że Stanisław August jest królem - ale przez moment czuje się onieśmielony.

Wpierw ogląda się na personifikację Rosji, który jak zwykle przybiera nieodgadnioną minę i zakłada silne ręce na piersi. Jego z Czarnych Orłów zna najlepiej - rozmawiał z nim już niejednokrotnie, choć zdawkowo, bo co ważniejsze sprawy Katarzyna wolała załatwiać osobiście. I choć Iwan Iwanowicz wydawał mu się wtedy dość uprzejmym, skromnym mężczyzną, było w nim coś takiego, co budziło nieokreślony niepokój. Być może ten imponujący wzrost... teraz, kiedy stoi przed drzwiami, tarasuje je niczym góra. Nagle zwraca na niego wzrok i kiwa łagodnie głową - aż zmieszany król musi szybko spojrzeć gdzie indziej, bo sam nie wie, co miałoby znaczyć to skinienie. Czyżby miało być podziękowaniem? Pozdrowieniami, jak do przyjaciela?

Prusy jako jedyny ma na sobie wojskowy mundur, a jego dłoń zupełnie naturalnie spoczywa na głowicy szabli. Poniatowski nie spotykał go na tyle często, by zapoznać się z nim bliżej, ale pamięta pierwsze wrażenie, jakie von Beilschmidt na nim zrobił - wrażenie człowieka ogromnie zdeterminowanego, który jest gotów na wszystko, aby osiągnąć swój cel. Zupełnie różnili się w tej kwestii i może dlatego nie szukali nawet wspólnego języka. Stanisław z ulgą opuścił towarzystwo Prus, kiedy tylko pojawiła się taka możliwość, i podejrzewał w głębi duszy, że von Beilschmidt czuł tę samą ulgę, kiedy polski król zniknął mu z oczu. Teraz nawet nie zwraca uwagi na jego wejście - szepcze coś do elegancko ubranego Austrii, chociaż powinien zdawać sobie sprawę, że nie wypada.

Austria, dbający widać o konwenanse, ucisza go uprzejmie, kiedy Poniatowski spokojnym krokiem obchodzi wokół stół. To on się odzywa:

- Proszę zająć miejsce, nie chcemy niepotrzebnie przedłużać całej sprawy. Formalności musi po prostu stać się zadość.

Ach, formalności...

Roderich von Berger-Habsburg rzeczywiście wygląda, jakby chciał załatwić całą sprawę jak najszybciej, i w tej kwestii Poniatowski zupełnie się z nim zgadza - wymieniają zatem porozumiewawcze spojrzenia, jak to bywa między prawdziwymi dyplomatami: czy możemy już zaczynać? Ależ proszę.

Król zasiada do długiego, pustego stołu i dopiero wtedy, niby to rozkładając przed sobą nieistotne papiery, odważa się spojrzeć w swoją lewą stronę.

Korona już bez munduru, w którym widział go ostatnio, bez kontusza, w którym widywał go zazwyczaj, siedzi zatopiony w krześle, nachylony do stojącego obok Litwy, jakby jeszcze przed momentem rozprawiali o czymś przyciszonymi głosami, a na widok Stanisława nagle zamilkli. Nie wstał, żeby powitać swojego monarchę. Może uważa, że już nie musi ze względu na okoliczności, w jakich się spotykają; może przeszkadzają mu rany. Litwa machinalnie bawi się pierścieniami na palcach lewej ręki. Jego przymrużone oczy kierują się w przestrzeń, zmarszczone czoło zdradza głęboki namysł.

Minęło sporo czasu, odkąd widzieli się ostatnio. Ich losy pozostawały dla króla tajemnicą przez okrągły rok, a również teraz nikt nie ma zamiaru rozwiać jego wątpliwości. Ma tutaj w końcu obowiązek do wypełnienia. Ciekawe, czy wiedzą, że nie była to jego decyzja. Ciekawe, czy uważają ją za słuszną.

Poniatowski odchrząka. Przygląda mu się kilka par drapieżnych oczu.

- My, Stanisław August Poniatowski, z bożej łaski król Polski, Wielki Książę Litewski et caetera...

Polska unosi głowę, a Litwa porusza się lekko.

- ...postanowiliśmy przeto z przywiązania do spokojności publicznej oświadczyć, tak jako też niniejszym aktem najuroczyściej ogłaszamy, że z wolnej i własnej woli wyrzekamy się bez ekscepcji wszelkich praw naszych do Korony Polskiej, do Wielkiego Księstwa Litewskiego i innych należących do nich krajów, jako też znajdujących się w nich posesji i przynależytości.

Zebrani słuchają z uwagą, jak król odczytuje z karty nie swoje słowa. Prawdę mówiąc, nie przywykł do takiej grobowej ciszy wobec swoich przemów. Dotąd spotykały się zawsze z krzykami, oklaskami, ogólnym hałasem. Zaborcze państwa chciwie spijają każde jego słowo.

Świdrującą ciszę naokoło jego drżącego głosu przerywa suchy kaszel. Polska odsuwa od ust chustkę, chowa ją pod blatem stołu i być może tylko Poniatowski był w stanie dostrzec wykwitającą na niej plamę krwi. Zająkuje się na ten widok w pół słowa. Rosja zza stołu ponagla go ruchem głowy.

...Nie może nie być posłusznym.

- ...zstępując z tronu, dopełniamy ostatniego obowiązku królewskiej godności, zaklinając Najjaśniejszą Imperatorową, ażeby dobroczynność swą i opiekę na tych rozciągnęła, których królem byliśmy...

Litwa i Korona zapewne wymieniają spojrzenia, Rosja zapewne się uśmiecha. Pióro i atrament leżą przygotowane tuż obok.

Myślał, że będzie trudniej.

Kiedy jest już po wszystkim, Poniatowski spodziewałby się, że ustąpi wreszcie ta przerażająca cisza, że spłynie z niego całe napięcie, że sprawa raz na zawsze zostanie zakończona. A tymczasem nic się nie kończy - kiedy Stanisław nie może się powstrzymać, aby nie odwrócić się do Litwy i Korony, oni wcale już nie patrzą w jego stronę.

Nie patrzą w jego stronę również zaborcy.

To niezwykłe, niespodziewane, ale na byłego króla nie patrzy nikt. Narody mierzą się spojrzeniami, jakby w chwili podpisania abdykacji zapomniały o jego istnieniu. Jakby nie obchodził ich wcale, jakby zupełnie nie był ważny. Poniatowski czuje się nagle jak intruz, jak ktoś bez żalu zepchnięty poza szachownicę, która dotąd - jak mu się wydawało - należała do niego. W słowach abdykacji prosił o łaskę Imperatorową, ale Imperatorowej tutaj nie ma; jest tylko Imperium Rosyjskie, gotowe wypełnić swoje zadanie.

I nagle uderza w niego myśl - myśl nie tak znowu zaskakująca, która od czasu do czasu nawiedzała jego głowę, ale dopiero teraz dopuszcza do siebie wiarę w jej prawdziwość - że to nigdy nie była jego szachownica, więcej, że nie poznał nawet zasad gry. I po raz pierwszy zaczyna rozumieć, że wspiął się co prawda wysoko, jak na człowieka, ale nie może się równać z potęgą długowiecznych narodów. Jest w ich świecie jak dziecko, które niepotrzebnie wmieszało się w sprawę dla siebie za dużą, nieświadome konsekwencji swoich czynów. Prawdziwymi graczami są oni - wreszcie spogląda na niego Iwan Iwanowicz, potem Łukasiewicz z niespotykanie poważną miną.

- Nie możesz już nic zrobić - mówi Korona łagodnie, jakby zwracał się do dziecka. Stanisław od bardzo dawna nie słyszał takiego tonu. - Teraz to sprawa między nami.

I Poniatowskiemu trudno uwierzyć, że to nadal ten sam Feliks, ten trudny w obejściu, rozzuchwalony magnat, który ani nie lubił się brać do polityki, ani mu ona nie wychodziła, ten, o którym Poniatowskiemu się zdawało, że znaczy tak niewiele i że potrzebuje opieki...

Teraz w pełni odczuwa, jakim gigantem, jaką mocą, jaką siłą jest sam jeden Feliks. W tej chwili przebija przez niego tyle wieków życia i doświadczenia, że trudno na to patrzeć bez trzepotu serca. A przecież Trzy Czarne Orły przewyższają go wielokrotnie, ich potęga zdaje się wypełniać drżeniem całą wielką salę. Iwan, czyli Rosja, nie jest już tym niezbyt rozgarniętym chłopcem, za jakiego Poniatowski zawsze go uważał. Von Beilschmidt nie robi już wrażenia jednego z przeciętnych pruskich generałów. Pozory skromnego dyplomaty, jakie przybierał von Berger - Austria - walą się w oczach jak domek z kart. Pod tymi maskami, którymi dotąd się przed nim zasłaniali, płonie żywy, dziki, niepowstrzymany ogień.

Cóż przy tym wszystkim znaczy biedny Stanisław August, choćby i był nawet królem?

Nic.

A cóż znaczy Katarzyna? Czy więcej? Stworzona wręcz do rządzenia, bez wątpienia silniejsza od niego samego, ale czy w ogromnej perspektywie narodów miała jakiekolwiek znaczenie? Tak samo jak on była wynikiem splotów zdarzeń, bezwolnym, nieświadomym kontynuatorem nieznanej sobie historii. Cóż znaczy?

Nic.

Proch.

- Może pan wyjść - mówi uprzejmie Prusy, na którego twarzy czai się dziwny, tryumfujący uśmieszek. - Nie stanie się panu żaden dyshonor. Nasz Feliks dobrze powiedział... to już sprawa pomiędzy naszą piątką.

Teraz powoli zwracają się na niego oczy wszystkich, ale nie jak zwykle, nie jak za czasów, gdy był jeszcze królem. W tych oczach lśni głodna niecierpliwość, aż Poniatowski wyjdzie, a powietrze w sali rozgrzewa się od napięcia, od oczekiwania na to, co ma się zdarzyć, kiedy tylko zamkną się za nim drzwi. Cokolwiek to będzie, on nie będzie tego świadkiem. Jego rola zakończona. Może odetchnąć z ulgą.

Zamiast tego czuje, że drżą mu ręce, kiedy składa w milczeniu swoje papiery. Nerwowo zerka to na Litwę, to na Koronę, w których jak ostatniej deski ratunku szuka choćby śladu gniewu, przebłysku pretensji. Oskarżenia.

Ale nic takiego tam nie ma i były król czuje się jeszcze mniejszy, czuje się mały jak mrówka wobec olbrzymów.

Feliks patrzy za nim najdłużej. Wreszcie i on bez żalu odrywa wzrok, kiedy Poniatowski rusza w stronę drzwi, a te otwierają się przed nim bezdźwięcznie. Służba opuszcza pokój zaraz za nim. Tamci chcą zostać zupełnie sami, bez żadnych ciekawskich oczu.

W korytarzu, gdzie czeka już na niego Nikołaj Repnin, Stanisław August orientuje się, że oddycha o wiele za szybko i nie może powstrzymać łomotania serca. Feliks patrzył na niego ze współczuciem.

To król był dzieckiem, nie oni.

***

W dużej sali Polska podnosi się powoli z krzesła, ale musi się przy tym podeprzeć o blat stołu.

***

(Nie ogryźli kości! Nie dopili wina!
Resztek jedzenia szuka pies pod stołem!)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro