Rozdział 2 - Żyję, widzę, ale nic nie czuję

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział 2 — Żyję, widzę, ale nic nie czuję

1.

Przez chwilę tylko on unosił dłoń, jak jedyne dziecko w klasie, które zna odpowiedź na zadane mu pytanie. Dziecko znienawidzone przez wszystkie inne dzieci. Potem Bengt Berström westchnął, uniósł dłoń i rzekł:

— Raz kozie śmierć. To nie może być gorsze niż bimber.

Jenny Jobs uniosła dłoń. Rumieńce powróciły na jej policzki. Wyglądała na bardzo podnieconą i zarazem śmiertelnie przerażoną.

Amanda Lind podniosła rękę. Quintin Granath zrobił to samo. Bengt rozsiadł się wygodnie i sprawiał wrażenie, jakby jego najgłębszym pragnieniem było stopienie się z krzesłem lub natychmiastowa dematerializacja.

Jego pociągła i nieco kwadratowa szczęka, która za zaledwie kilka godzin będzie zwisać bezwładnie na klatce piersiowej, wyrażała głębokie zaniepokojenie, kiedy przesuwał ją najpierw w prawo, potem w lewo, a następnie na powrót przenosił wzrok na swoich przyjaciół — jedynych, jakich posiadał — ściśniętych na wąskim łóżku w kabinie premium na pokładzie jedenastym. Jenny była przekonana, że Bengt po prostu odsunie krzesło, wstanie i wybiegnie z kabiny, nie oglądając się za siebie. On jednak ponownie uniósł w górę jedną rękę, a drugą ścisnął mocno siedzenie krzesła.

— Świetnie, Ben — rzekł Quintin. — Założę się, że i tym razem będziemy mieli okazję nieźle się pochichrać.

— Zależy — powiedziała Jenny drżącym głosem i z torebki wyjęła całą, jeszcze szczelnie oklejoną taśmą butelkę wódki Absolut, chociaż pokładowy butik otwierano dopiero za kilka godzin. Podatki, tłumaczyła Jenny.

Spojrzała na Quintina, kiedy zębami ściągała zabezpieczenie i w tej samej chwili Bengt zrozumiał, co się zbliżało. Podniecił się, ale nie potrafił tego powstrzymać i nagle ogarnęło go uczucie ulgi, które, jak sądził, musi towarzyszyć samobójcy, kiedy zdejmuje dłonie z kierownicy rozpędzonego samochodu i po prostu zakrywa sobie nimi oczy, godząc się z losem.

Ponownie powiódł wzrokiem po ich twarzach i poczuł, jak jego członek napiera na zamek spodni. Ostatni raz na poważnie grał w wersję butelki pod koniec dziewiątej klasy, ale nawet w ciągu tych pięciu lat od ukończenia podstawówki miał lepsze sposobności. Teraz był starszy i patrzył na wszystko z dużo szerszej perspektywy. Teraz nie chodziło już tylko o dreszcz ekscytacji i potwierdzenie tej tezy znalazł w oczach Jenny.

Przez dobre pięć sekund nikt w kabinie 1187 się nie poruszył. Bengt skojarzył sobie ten zastój z paroma aukcjami, w których uczestniczył — kiedy cena przedstawionej pozycji osiągnęła nagle niebotyczny poziom i ci, którzy nie chcieli już brać udziału w licytacji, zmieniali się w żywe posągi; bano się nawet podrapać po nosie czy odgonić muchę, aby licytator nie wziął ich gestu za oznakę dołożenia do ogólnej sumy kolejnych pięciu czy dwudziestu pięciu tysięcy.

I kiedy tylko plastikowe zabezpieczenie z cichym szelestem wypadło z ust Jenny na podłogę, Bengt poczuł jak niewidzialna błona w powietrzu pęka, rozrywa się na kawałki i całe napięcie odpuściło jak ręką odjął. Jenny zwilżyła wargi (co nie umknęło Bengtowi) i zakręciła butelką Absolut Vodka, która z głuchym szuraniem miarowo zwalniała swoje obroty, ociężała od wódki obijającej się o szklane ściany. Cała ich czwórka wpatrywała się w to jak zahipnotyzowana, zupełnie jakby w obrotach taniej wódki było coś magnetyzującego, chociaż gdyby Bengt był w pełni zmysłów z pewnością stwierdziłby, że to tylko szalejący testosteron.

— Quintin. — Jenny wypowiedziała imię siedzącego obok Quintina z lekkim przekąsem (przynajmniej tak na początku stwierdził Bengt). — Pytanie za pięć łyków. Czy w twojej kurtce są wspomagacze?

Amanda ze świstem wciągnęła powietrze i odchyliwszy głowę do tyłu, wybełkotała coś, czego Bengt nie potrafił zrozumieć. Spojrzał na Quintina, on jednak podważył zakrętkę wódki i upił z niej dokładnie pięć łyków. Tchórz, pomyślał Bengt, czując jak jego erekcja nieco słabnie, i tak wszyscy wiedzą, że nie potrafił zadowolić Amandy. A w każdym razie Bengt wiedział, bo mu o tym powiedziała. Bengt wiedział wszystko, bo to on był tym lepszym. To Bengt może czuć się dumny. To Bengt...

— Jenny — zaczął Quintin, udając pewnego siebie Poncho Vanillę, który obrzuca matkę swoimi pomysłami tylko wtedy, kiedy ta ma akurat coś ważnego do zrobienia. W międzyczasie rzucił krótkie spojrzenie na prawo. Na Bengta. — Wyzwanie za siedem łyków. Wybieraj.

Rumieniec Jenny zalał jej policzki i sunął dalej, w stronę dekoltu. Była raczej krągłą kobietą, ale ani Bengt, ani Quintin nie mieli nic przeciwko. Ich oddechy zlały się w jeden świst, kiedy nachyliła się, aby najpierw pocałować jednego, a potem drugiego. Jej piersi zakołysały się, kiedy wróciła na miejsce i podciągnęła kolana pod brodę, jakby chcąc zakryć to, co Bengt chciał zobaczyć najbardziej. Czy był obrzydliwy? Być może tak, ale nadal był lepszy...

— Bengt — wyszeptała, zbierając skrawki koszuli.

— Niemożliwe. — Quintin podsunął jej butelkę. Rozglądając się wokoło, widział teraz twarze pozostałych w kabinie 1187 jakby przez mgłę albo opar, jaki zazwyczaj powstaje wcześnie rano i gdyby trzy godziny później ktoś go o to zapytał, z pewnością odparłby, że przeczuwał najgorsze. To było jak bezimienny potwór albo jak umykający z głowy tekst piosenki z radia, ale w tamtej chwili Quintin o tym nie myślał. Żadne z nich o tym nie myślało. — Właściwie to nic wielkiego — zaśmiał się pod nosem, ale Bengt zobaczył błysk niezadowolenia przemykający po jego kwadratowej twarzy.

Kilka kolejek później Bengt jeszcze głębiej zatopił się w swoim krześle. Głosy zlały się w jeden bełkot, żartując z jego błyskawicznego zamka w spodniach i pytając, jak podobała mu się kuracja wstrząsowa, kiedy Jenny wreszcie położyła na nim dłoń. Nie pamiętał, kto dał jej to wyzwanie, ale nie obchodziło go to. Zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu, kiedy zamek błyskawiczny gładko sunął ku dołowi. W jednej chwili był tam... a w drugiej już go nie było. Nie rozmył się jak duch w filmach — po prostu zatopił się sam w sobie.

Przez dłuższy czas nie działo się nic więcej i Bengt nagle zdał sobie sprawę, że zdążył już zmoczyć majtki. Palce Jenny zacisnęły się na jego nabrzmiałym członku, a z jego ust wydobył się mimowolny, pijacki jęk, poprzedzony głośnym beknięciem. To ta wódka, pomyślał i pozwolił, aby jego głowa opadła bezwładnie na bok. Jego nogi zrobiły się miękkie jak z waty, a spomiędzy rozchylonych warg popłynął kolejny, ostatni już stłumiony jęk.

Statek przechylił się, a pusta butelka Absolut Vodka z głuchym brzękiem wtoczyła się pod pryczę, ale żadne z nich tego nie zauważy.

2.

    W głębi duszy Jenny zawsze taka była; odważna i niestroniąca od wyzwań. Po raz trzeci tego dnia, tego długiego dnia Jenny Jobs przyjęła wyzwanie i być może fakt, że wypiła najmniej wódki z ich czwórki sprawił, że to właśnie ona przeżyła.

    Po raz czwarty tego dnia, tego długiego dnia, Jenny Jobs podeszła do telefonu, niezdarnie zabezpieczonego taśmą przy recepcji. Tym razem posunęła się dalej niż przy trzech poprzednich razach — zanim odłożyła słuchawkę, odczekała, aż po drugiej ktoś ją podniósł i silny głos sekretarza z linii angielskojęzycznej powiedział:

    — Posterunek policji. Mówi sierżant Mårtensson. Czym mogę służyć?

    Świetnie ci idzie, tak, Jezu, tak. Za ósmym, dziewiątym razem weźmiesz się w garść na tyle, że przynajmniej podasz mu swoje imię.

    Siedząc w poczekalni dostała kanapkę z serem z automatu i puszkę smakowej Ramlösy, choć wiedziała, że nie przełknie ani kęsa. Jej krtań na przemian zaciskała się i rozluźniała jak stare pompy ciśnieniowe. Roześmiała się ochryple. Dostałam puszkę sody! Ludzie, dają tu darmową sodę!

    Nad barem było zamocowane lustro. Zobaczyła w nim swoje odbicie i natychmiast się uspokoiła.

    Kim jest ta kobieta? Jedno jej oko było napuchnięte i zamknięte. Kim jest ta pobita kobieta? Nos w kolorze typowym dla notorycznego pijaka, wiecznego bywalca tanich barów, którym — o, ironio — nie została, bo wolała zwalić konia Bengtowi. Wypiła zaledwie trzy łyki. Trzy łyki, a potem co?

    — Jest tam kto? — Głos w słuchawce odezwał się ostrzegawczym tonem.

    — Tak, ja... — zaczęła, skupiając rozbiegany wzrok na puszcze sody. — Nazywam się Jenny Jobs, dzwonię ze statku Stena Line Baltica. Oni... to znaczy my, ja...

    — Robiłaś, czego nie powinnaś, Jenny? Robiłaś coś z jakimś chłopakiem? — To był głos jej matki, który przebijał się jak pocisk armatni przez ściany jej umysłu. — Bardzo, ale to bardzo się na tobie zawiodłam, kochanie.

    Jenny trzasnęła słuchawką na tyle głośno, że młoda — na oko dwudziestoletnia — dziewczyna siedząca obok, uniosła głowę, ale chwilę potem znowu utkwiła wzrok na swoich przetartych i podziurawionych rajstopach. I nagle, jak grom z nieba Jenny zdała sobie sprawę, że oni nie żyją. W pierwszej chwili zwykle w ogóle nie czuła bólu; ból przychodził później, po paru sekundach, jakby coś w jej ciele było odsysane i miejsce tego niewidzialnego czegoś zajmowały fale bólu. Miała wrażenie, że cierpienie wibruje jak pole magnetyczne, które czasami potrafi przyprawić człowieka o ból ucha albo skroni, tyle że tym razem to wibrowało w samym jej środku.

    Zdawało się, że wszystko wokół niej zamilkło, ale to w sumie nieważne. Patrząc na twarze tych ludzi — ósemki ocalałych pasażerów, siedzących w zgarbionych pozycjach, wymiotujących albo zanoszących się płaczem — nie doszukała się odpowiedzi... widziała tylko własne pytania odbijające się od nich i powracające do niej. Myśli pojawiały się i przemijały, tworząc własne ramy czasowe, i wszystko to zaistniało w umyśle Jenny Jobs w zaledwie pięciu sekund.

    I wtedy pielęgniarka, której imienia Jenny nie zapamiętała podeszła do niej ze szklanką wody z rozcieńczonym lekiem przeciwbólowym i pastylkami na wszystko inne.

    — Pomogą na opuchliznę — powiedziała, chociaż Jenny słyszała to już po raz drugi.

    Przyjęła kubek z trzema pastylkami. Jedna z nich obleczona była niebieską powłoczką, a pozostałe dwie wyglądały bezpieczniej, jak utwardzony cukier puder. Jenny, zupełnie nie mając pojęcia, co powie, otworzyła usta i usłyszała swój własny głos:

     — Ile łyków?

    3.

Karolina pełnię świadomości odzyskała, dopiero kiedy usłyszała głośne, wdzierające się do mózgu trzaśnięcie słuchawki telefonu, które zaalarmowało podświadomość dziewczyny. Odruchowo zerknęła w tamtą stronę i, dojrzawszy, że to jakaś o wiele młodsza od jej matki kobieta, z powrotem spuściła wzrok na swoje podarte rajstopy. Nawet nie zauważyła, kiedy ktoś przyniósł jej szklankę wody, którą cały czas trzymała w prawej dłoni, co jakiś czas mechanicznie upijając łyk. Długo gapiła się w kupione na przecenie za jedyne pięć złotych, beżowe rajstopy i również beżową, lecz teraz ubrudzoną we krwi, spódniczkę, nim minione wydarzenia wróciły do jej umysłu. Ponownie ujrzała poszarpane zwłoki Jensa, a raczej czegoś, co mogło jedynie symbolizować znanego Karolinie mężczyznę. Jak przez mgłę przypomniała sobie, jak kilkakrotnie zwymiotowała, za każdym razem tracąc coraz więcej sił, aż w końcu skuliła się w kącie kabiny, dopóki nie przyszedł on. Wtedy na dobre dotarło do niej, że Boga nie ma, a jeśli jest, to nieźle musi się bawić w tej symulacyjnej grze, jaką było życie ludzi. To, co weszło do jej kabiny, nie mogło być człowiekiem, a przynajmniej nie takim, jaki figurował we wszystkich podręcznikach do biologii. Nie krzyknęła, ani nie zrobiła żadnego gwałtownego ruchu. Niczym głupie dziecko postanowiła udawać, że jej tam tak naprawdę wcale nie ma, a bestia — o dziwo — nabrała się na tę sztuczkę. Christian Schulte wkroczył do kabiny chwiejnym krokiem, zgarbiony, zupełnie jak zwierzę, którego określenie zdawałoby się go najlepiej opisywać. Podszedł do nadjedzonych zwłok Jensa i zaczął jeść, a właściwie pożerać ramię mężczyzny. Karolina nie pamiętała, jak długo musiała trwać w tym piekle, ani jak długo musiała udawać, że nie obrzydza ją widok rozrywania mięsa, którym pożywiał się Christian. Wiedziała jedynie, że kiedy usłyszała ciężkie, najprawdopodobniej męskie kroki, doskoczyła do drzwi, otwierając je z hukiem. Potem wszystko stało się jakieś bardziej odległe, jakby wcale nie dotyczyło Karoliny. Aż do teraz, kiedy wspomnienia wróciły. Objęła się ramionami i rozejrzała po pomieszczeniu, w którym się znajdowała.

Oprócz niej, niedaleko siedziała szóstka ocalałych pasażerów, a także kobieta od trzaśnięcia telefonem, co przywróciło Karolinę do rzeczywistości. Część z tych ludzi płakała, część wciąż trzęsła się ze strachu i przerażenia, popijając tabletki wodą. Karolina zerknęła na swoją lewą dłoń, w której trzymała nieznane pigułki. Niemal natychmiast połknęła wszystkie, szybko wypijając duży łyk wody, przez co prawie się zakrztusiła. Pragnęła uwierzyć, że tabletki zadziałają w zaledwie kilka minut, jak to często twierdzono w reklamach, jednak tym razem się to nie wydarzyło, albo po prostu efekt placebo ją zawiódł.

Nie chcąc dłużej czekać, wstała, jeszcze raz spoglądając na uspokajających się ludzi. W przeciwieństwie do nich, Karolina nie zamierzała do nikogo dzwonić, bo niby do kogo? Mogłaby jedynie skontaktować się ze swoją przyjaciółką, Sandrą, ale co miałaby jej powiedzieć? " Hej, jestem na tym bajecznym rejsie z Jensem, tyle że jego zaatakował jakiś człekokształtny potwór, zresztą jak wszystkich, a ja teraz siedzę z użalającymi się nad własnym losem ludźmi" nie wydawało się dobrą opcją.

Zrobiła kilka kroków, a potem poczuła ból w prawym ramieniu. Spojrzała na bolące miejsce, gdzie dostrzegła małą ranę, przypominającą ukłucie igłą. Mogłaby przysiąc, że lekarz, który podał jej środki uspokajające, ukłuł ją nie w prawe, a lewe ramię, skąd więc miała ten ślad? Analizując wszystko, co do tej pory się wydarzyło, a także dziwne zachowanie pielęgniarek, które nieustannie zerkały na ocalałych, zaniepokoiła się. Rozejrzała się po pomieszczeniu, a kiedy dostrzegła przewieszoną przez jedno z krzeseł bluzę, podeszła bliżej i zapytała po angielsku:

— Przepraszam, mogłabym pożyczyć? Strasznie mi zimno... — wymamrotała, siląc się na uroczy uśmiech, który wystarczył, aby kupić bruneta w średnim wieku. Mężczyzna odpowiedział jej szerokim, nieco lubieżnym uśmiechem, zerkając na podarte rajtuzy dziewczyny i kiwnął głową.

Karolina uśmiechnęła się jeszcze raz i zabrała czarną bluzę, szybko wciągając ją przez głowę. Jednak zboczeńcy czasem się przydają, pomyślała. 

4.

Agnieszka Herbuś od początku wiedziała, że jej rejs do Szwecji okaże się jedną wielką porażką. Mąż, który wyjechał za lepiej płatną pracą, zapewniał ją, że sobie poradzi, jednak już w porcie doświadczyła pierwszych problemów. Mianowicie ani trochę nie znała angielskiego, jej słownictwo ograniczało się kilku prostych słów jak „Hello", czy „Good morning" oraz odmiany czasownika być. Jednak cała ta wiedza była niczym w porównaniu z tym, czego oczekiwano od niej na statku, nie mówiąc już o dodatkowych sprawach, jakie wynikły z zachowania pięcioletniego Kacperka. Chłopak cierpiał na chorobę morską, więc nieustannie skarżył się na bóle głowy i nudności, nie wspominając o tym, że marudził na wszystko, co istniało, jednak może właśnie to uratowało tę dwójkę od przerażających wydarzeń, które miały miejsce na promie. Agnieszka spędziła cały wieczór w toalecie razem z synem, który wymiotował. Opuścili kabinę dopiero wtedy, gdy odszukali ich lekarze i policja. Agnieszka zrozumiała jedynie, że coś się stało, a ona i Kacper są w niebezpieczeństwie, więc bez słowa poszła tam, gdzie im kazano, ciągnąc za sobą rozwrzeszczanego syna.

Teraz oboje siedzieli w poczekalni, razem z pozostałymi ocalonymi, czekając, aż będą mogli zadzwonić do Marcina Herbusia. Agnieszka już przygotowywała się na obwinienie męża o wszystko, co ich spotkało, łącznie z tym że Kacper nawet na chwilę nie potrafił usnąć i wałęsał się rozdrażniony. Wreszcie nadeszła ich kolej. Kobieta wstała, kątem oka zerkając na syna, który bawił się swoimi odblaskowymi szelkami, a potem podeszła do telefonu. Wybrała numer męża i odczekała chwilę, aż odbierze.

— Michał Herbuś przy telefonie. — Usłyszała i aż nią wstrząsnęło, gdy wychwyciła naleciałości z języków obcych. Wciągnęła głęboko powietrze i zaczęła mówić:

— Co ty sobie wyobrażałeś, kretynie! Wysyłać mnie i dziecko na taką długą podróż, wiesz, jakie okropne mają tutaj jedzenie?! Kacperek się rozchorował, wymiotował całą noc, a na mnie się patrzą, jak na wariatkę! — krzyczała, nie pozwalając mężowi nawet dojść do słowa. Przesiąknięta gniewem, mocniej ścisnęła słuchawkę i kontynuowała: — Nawet nie wiem, co do mnie mówią! Rano jacyś dziwni lekarze wyciągnęli nas z toalety, bo, jak już ci mówiłam, Kacper wymiotował całą noc, a ja nawet nie wiem, czego chcieli! Jesteśmy sami w poczekalni z sześcioma pasażerami, dali nam jakieś tabletki i...

— Zaraz, przenieśli was do osobnego pomieszczenia? — przerwał jej wciąż spokojny, a nawet trochę zirytowany Michał. — Waszą ósemkę?

— No przecież ci mówię!

— A gdzie reszta? Co tam się stało? — zadawał kolejne pytania, pozwalając, żeby niepokój zapanował nad jego głosem. — Jesteście bezpieczni?

— Nie mam pojęcia, ale wszyscy są przerażeni, a niektórzy zakrwawieni... — wymamrotała, a potem potrząsnęła głową. — Ale nie zmieniaj tematu! — zawołała, zaczynając swój wykład od nowa.

Po kilku minutach wrzeszczenia na męża, usłyszała krzyki. Zerknęła w kierunku krzeseł i wtedy ją spostrzegła — młodą blondynkę w plisowanej, zakrwawionej spódniczce i podartych rajtuzach. Zdążyła już nałożyć na siebie czarną bluzę, wreszcie całkowicie zakrywając biust, którym wcześniej irytowała Agnieszkę. Dziewczyna stała z wściekłością wymalowaną na twarzy, trzymając w dłoni zabawkowy samolot Kacpra, przez co chłopak rozwył się na dobre. Oczywiście Kacper nie płakał, w jego oczach nawet nie pojawiły się łzy, lecz wył na całą poczekalnię, z każdą sekundą robiąc się coraz bardziej czerwonym na twarzy.

— Dlaczego zabrałaś zabawkę mojemu synowi?! — rzuciła po polsku wściekła Agnieszka, podchodząc do blondynki.

— Pani kochany synek cały czas hałasuje tym gównem! — odparowała, również po polsku, Karolina, gwałtownie machając zabawką. — Wszyscy tutaj próbujemy się opanować i dojść do siebie, a do tego potrzebujemy odrobiny spokoju!

Agnieszka nie mogła przyznać dziewczynie racji. Po prostu nie mogła. Młoda Polka za bardzo przypominała te dbające jedynie o wygląd nastolatki, które myślały tylko o zabawie i flirtach, czym doprowadzały Agnieszkę do szału. Kobieta już wcześniej widziała, jak blondynka uśmiechała się do jednego z pasażerów, tym samym zyskując bluzę. Wykorzystywała swoją urodę, czego od lat nie mogła robić Agnieszka i właśnie to sprawiło, że kobieta znienawidziła Karolinę od samego początku, mimo że dziewczyna miała rację.

— On też potrzebuje chwili wytchnienia! — odkrzyknęła Agnieszka, wyrywając Karolinie zabawkę. — Całą noc biedak wymiotował i nie spał od wielu godzin! Gdybyś była matką, to byś zrozumiała, przez co muszę przechodzić! — zawołała tak głośno, że, łącznie z pozostałą piątką pasażerów, nawet Kacper zwrócił na nią uwagę, milknąc. Karolina natomiast uniosła kąciki ust, chociaż w rzeczywistości płonęła z gniewu.

— Dlatego nie będę mieć dzieci — odpowiedziała, patrząc prosto w oczy kobiety. Wiedziała, co zaraz usłyszy. Nie był to pierwszy raz, kiedy kłóciła się z typową matką Polką, która nie potrafiła się przyznać do błędu.

— Co z ciebie za kobieta, jeśli nie chcesz być matką? — warknęła Agnieszka, mocno zaciskając szczękę.

— Nowoczesna kobieta sukcesu. — Karolina wzruszyła ramionami, posyłając Agnieszce najbardziej złośliwy uśmiech, na jaki było ją stać, a potem wróciła na krzesło, zakładając nogę na nogę. Wiedziała, że jej nieprzyzwoicie krótka spódniczka w połączeniu z tą pozą jeszcze bardziej rozzłości kobietę, która zmarszczyła brwi, fuknęła i, ciągnąc za sobą syna, usiadła najdalej jak się dało, mrucząc pod nosem „dziwka".            

5.

Statek chybotał się dziko na boki. Ebba Nilsson — patolog z Uniwersytetu Karolińskiego — podniosła się z klęczek, ściągając maseczkę chirurgiczną, i uniosła głowę; nigdy nie lubiła statków.

W ręku trzymała przesiąkniętą zaschłą krwią kartę pokładową, którą bez słowa dołączyła do plastikowego worka — jednego z wielu, jakie zszywkami z recepcji przyczepiali do ubrań ofiar. Bengt Bergström, kabina 1187. Ebba nie odważyła się odwrócić i spojrzeć, choć słyszała szuranie wyrobionych kauczukowych kółek na wykładzinie i tupot kroków, co oznaczało, że śledczy właśnie zabierali kolejne ciało. Adam Perks, kabina 1128.

Gdzieś w dole, na pokładzie ósmym, gdzie doprowadzono do porządku poczekalnię i mini bar, rozdzwoniły się telefony. Obsługa lądowa Stena Line Baltica i innych statków pasażerskich, których rejsy zostały odwołane, właśnie przekazywały makabryczne informacje ambasadom i jednostką policji w Blekinge, Kronoberg, Kalmar, a nawet w Västra Götaland.

— Rana szarpana — rzuciła ochrypłym tonem Ebba. — Nawet niedźwiedź nie byłby w stanie tego zrobić.

Kjell Dahl odsunął kawałek kości mostkowej, która w wyniku ciosu znalazła się w pobliżu wątroby. Cokolwiek to było, nieźle faceta poobijało, pomyślał z przekąsem. Zreperowany łuk okularów chłopca — którego zidentyfikowano jako Emila Anderssona z kabiny 1170 — sterczał przekrzywiony. Jego oczy były skierowane ku górze, tak że Kjell widział tylko dolne krawędzie tęczówek ukrytych pod górnymi powiekami. Z czoła wolno spływała krew, która z jakiegoś powodu do tej pory nie do końca skrzepła. Jej fioletowy odcień spowodowany był separacją tlenu od hemoglobiny, ale nie to martwiło go najbardziej. Stu osiemdziesięciu dwóch pasażerów nie żyło, z czego znaczna większość znajdowała się w tym czasie na pokładzie dziewiątym w barach i sklepach bez cła, ośmiu z nich przeżyło i właśnie udzielana jest im pomoc i konsultacja z psychologiem na pokładzie ósmym. Pozostała dziesiątka przepadła bez śladu, chociaż widnieją w rejestrze czynnych pasażerów. Wszyscy z nich zameldowali się w swoich kabinach. Kjell dodał sobie odwagi myślą, że to właśnie jego wybrano na dowodzenie ekipą CDC. Oczywiście sprawa była jasna od samego początku, ale myśl o tym zmusiła go do działania. Wyjął świeżą parę rękawiczek, a stare — ubabrane we krwi i ropie chłopaka — wrzucił do jednego z plastikowych worków na dowody rzeczowe. Zanim zabrał się za kolejne ciało, zamknął mroczne, szkliste oczy, lekko dociskając powieki dla pewności. Czasami oczy zmarłych samoistnie się otwierają...

— Nigdy nie będziesz torreadorem, zawsze pozostaniesz przy mamusi.

To był głos Poncho Vanilii, ale ton i kompletny brak związku z tym, co się wydarzyło, napędziły Kjellowi niezłego stracha. Zobaczył kilka szorstkich, brązowych włosów przylepionych do płytkiej, szarpanej rany na czole chłopca. Były lekko poskręcane, jak owłosienie łonowe jego ojca. Ich widok wprawił go w jeszcze większe przerażenie. Stara krew zbryzgała czystą, białą płachtę termiczną, dzięki której zwłoki przestawały cuchnąć. Dopóki się jej nie zdejmie, rzecz jasna.

— Uniwersytet w Huddinge przyjmie część zwłok — odezwała się nagle Ebba, chowając telefon komórkowy do kieszeni kitla i zapinając pasy na noszach. — Reszta powinna trafić do Blekinge, a stamtąd ambasady zorganizują transport.

— Ile mamy czasu? — zapytał.

— Nie licz na zbyt wiele. — Wydała z siebie zduszony, gardłowy dźwięk i w ostatniej chwili zdążyła złapać rękę chłopca, zanim ostatnie ścięgno pękło. Kjell pomyślał, że nosze po prostu się przewrócą, a trup wyląduje twardo na ziemi, ale tak się nie stało. Kolejna osoba została zabrana z pokładu dziewiątego. Emil Andersson, kabina 1170.

Strach ścisnął Kjella za gardło, to było jak przełknięcie czegoś gorącego i obrzydliwego — paskudnego lekarstwa, którego smak powoduje, że całe ciało przechodzi dreszcz. Sprawił to smród, którego nagle stał się świadomy. Czuł to. Czuł ich woń. Odór umarłych, który był jednak różny od zwyczajnego zapachu śmierci.

— Nie wyjaśnimy tego prędko — skwitował i rozpakował kolejne — czwarte w ciągu tej doby — opakowanie z plastikowymi workami.

Ebba przytaknęła, pochylając się nad kolejnymi zwłokami.

— I skończyły się zszywki. — Kjell uśmiechnął się pod nosem i choć w tym uśmiechu nie było cienia radości, Ebba odwzajemniła go, pakując kolejną kartę pokładową do woreczka, który z szacunkiem ułożyła pomiędzy nogami zmarłej kobiety. Zamordowanej kobiety, poprawił się w myślach.

— Daria, kabina 1167. Nie wymówię jej nazwiska.

6.

Drzwi ciężarówki z systemem chłodzenia zatrzasnęły się z głośnym hukiem, kiedy ostatnie ciało — zwłoki Quintina Granatha — znalazło się na półce wraz z pozostałymi. Kjell poczuł coś w rodzaju emanacji mocy, a gdzieś w głębi pod sercem dosięgło go delikatne ukłucie smutku. Ponad sto ciał — zidentyfikowanych i nie — zostało rozdzielone pomiędzy dwie, może trzy ciężarówki cargo wyposażone w półki i pasy zabezpieczające. Kjell ściągnął brwi, jakby nagle uświadamiając sobie, że przewożą martwych ludzi w tych samych ciężarówkach, w których przechowuje się sałatę lodową i paczki z mrożonkami.

Na tym statku stracisz z dziesięć funtów sadła, pomyślał, tak, tak, chłopie, na tym seansie trupów twoje włosy staną się siwe. Funkcjonariusz będzie musiał ci pomóc zejść ze statku, bo tak się będziesz trząsł, że nie zdołasz ustać na nogach o własnych siłach.

Kjell ruszył w stronę kasy. Jego nogi unosiły się mechanicznie, jakby pogrążony w ponurych myślach umysł działał na auto pilocie. Część patologów wyjechała przed ciężarówkami, członkowie jego ekipy nadal kręcili się na pokładach w białych kombinezonach ochronnych, a on stał tutaj i... no właśnie co?

Kjell powiódł wzrokiem po twarzach ośmiu pasażerach linii Stena Line. Jego oczy były zapadnięte i zmęczone.

— Wydaje mi się, że powinieneś coś zobaczyć. — Ebba oparła się o blat recepcji i zabrała świeże pudełko rękawiczek.

Kjell skinął głową. Jego ręka drgnęła konwulsyjnie. Zastanawiał się przez chwilę. Spuścił wzrok, patrząc na swoje wysuszone od lateksu i potu dłonie, i przypomniał sobie młodą dziewczynę z sekcji komfort w beżowej plisowanej spódniczce do połowy uda i tulipanem z rozbitej butelki w dłoni.

— Atak terrorystyczny? — Ponownie rozważał na głos sugestię Fredrika.

Ebba mruknęła coś pod nosem i skinęła nieznacznie głową, ale coś, jakiś cień albo raczej grymas powątpiewania przemknął przez jej przedwcześnie postarzałą twarz.

Okna na każdym pokładzie były niemal nieprzejrzyste, a do drzwi z czytnikiem do strefy komfort paroma kawałkami taśmy przyklejono kartkę, na której ręcznie wypisano słowa: "Brak prądu". Zaglądając przez brudny wizjer do środka, zauważył, że oprócz kilku świateł awaryjnych w korytarzu panowała ciemność, a w miejscu, gdzie stał przewrócony automat brudnoszare ściany były o wiele jaśniejsze.

Co za rzeź, pomyślał ponuro, ale mimo to wyjął z kieszeni kitla uniwersalną kartę pokładową kapitana i poczekał na niebieski błysk światła. Ponownie zaniepokoiła go potworna cisza panująca w tym miejscu i to, jak dziwny wydał mu się ten wąski korytarz ze swoimi oprawionymi w plastikowe ramki żaglówkami i kompasami. To miejsce wyglądało tak, jakby stoczono tu jakąś bitwę. Nie pękaj, powiedział sobie w duchu. Wszystko, co było do znalezienia, wyzbierano kilka godzin temu i zapakowano na wózki z pralni i nosze z uniwersytetu. A jeśli nawet nie... to do tej pory znalazła to Ebba... albo Fredrik.

Gorączkowa ciekawość, jaka go opanowała, nie dała jednak za wygraną. Krok po kroku, niepewnie uchylił drzwi i przepuścił Ebbę pierwszą, zdając sobie sprawę, że kiedy wejdą do środka, zapasowy generator na pokładzie zero może w każdej chwili kapitulować. Wokół krawędzi dostrzegł wgłębienia przypominające zapadnięte groby i wiedział, że w tych miejscach osunął się automat. Z sercem walącym w piersiach jak oddział maszerującego raźno wojska dotarł do skrętu w prawo i spojrzał przed siebie.

— Drzwi z taśmą. — Głos Ebby był jak kubeł lodowatej wody i Kjell wzdrygnął się mimochodem, ale nie dał tego po sobie poznać.

Żółte światło zamontowane nad plastikowym oknie — które do złudzenia przypominało to w samolotach — zamrugało. Z wysokości statku pasażerskiego, za kwadrans piąta po południu, Karlskrona przypominała miasto umarłych, pogrążone w rozmyślaniach nad jakąś tragedią — zarazą albo może klątwą. Znad Bałtyku docierał tutaj ciężki, zdecydowanie zbyt mocny zapach soli i czegoś słodszego, co przyprawiało Kjella o zawroty głowy. Dahl pomyślał, że w takich chwilach niemal czuje się wiek miasta; może gdzieś indziej w Szwecji byłoby to niemożliwe, ale tu tak. Karlskrona to małe dziecko w porównaniu z Malmö i niemowlę wobec Rzymu, ale jak na szwedzkie warunki jest stare — i to nawet bardzo stare. Założono je w tym miejscu przed przeszło trzystu laty, kiedy nikt jeszcze nie myślał o cle od kosmetyków i całej spiżarni wódki, a Olofa Palme i Alfreda Nobla nie było jeszcze na świecie.

Ten wiek, ta cisza i unoszący się w powietrzu zapach morza denerwowały Kjella, a kiedy on się denerwuje, sięga po swój stetoskop. Zaciska palce na głowicy i przyciska ją do własnej piersi niczym cudowne lekarstwo.

W korytarzu dostrzegł równo przycięte nożem do tapet płaty wykładziny — cały statek stał się miejscem zbrodni i istnym kokonem oblepionym taśmami policyjnymi, a kiedy zabrakło im odblaskowych rolek, ewidentnie dobrali się do zwykłej taśmy papierowej z recepcji, która miejscami zdążyła się już odkleić od ścian.  Nagle ogarnęło go niepokojące wrażenie, że trafił do któregoś opowiadania H.P. Lovecrafta o skazanych miastach.

Koło drzwi wskazanych przez Ebbę leżała zużyta do ostatniego centymetra rolka po taśmie.

— Jens Holmström — powiedziała bezceremonialnie.

Jens Holmström rzeczywiście nie żył. Umarł prawdopodobnie rano osiemnastego czerwca i jego dziewczyna — Karolina Meier — którą odciągnięto skuloną od zwłok, nie miała z tym nic wspólnego. Umarł, kiedy Quintin Granath siedział w swojej kabinie, zakręcając butelką; kiedy matka Kacpra dotykała trwożliwie jego czoła, by sprawdzić, czy nie ma oznak jego ulubionej choroby, "widmowej gorączki"; kiedy ojczym Emila Anderssona — mężczyzna, który pod względem temperamentu przypominał Dwighta Hansena z This Boy's Life — wymierzył chłopakowi silne kopnięcie w pośladki; kiedy paru licealistów z wymiany rąbnęło a automat do gier, stojącym w niezbyt dużej odległości od poziomu kabin premium, kiedy Kjell Dahl czytał artykuł o pierwszym przypadku eboli w Szwecji, a Ebba Nilsson z przerażeniem i niedowierzaniem odsunęła się od stołu w prosektorium i przyrzekła sobie, że nie wyjawi tego, co zobaczyła pod żadnym pozorem. Choć później żadne z nich nie przypomni sobie, aby to robiło dokładnie w chwili śmierci Jensa Holmströma, każde z nich uniosło głowę... jakby usłyszało z oddali krzyk jeśli byli na statku, a inni jakby zwęszyli widmo grozy zwisające niczym upiór nad katedrą w oddali.

Kjell nie znał szczegółów, dlatego pozwolił Ebbie mówić po dłuższej chwili milczenia.

    — Wszystkie ofiary zostały rozszarpane na strzępy — oznajmiła, ale Kjell unikał jej wzroku... a kiedy ich spojrzenia przypadkiem się spotkały, Kjell dostrzegł w jej oczach drobniutkie iskierki przerażenia i wcale mu się to nie podobało. — Poza tym, że coś ewidentnie wgryzło mu się w biodro i w gardło, Jens Holmström umarł przez ostry przedmiot wbity głęboko w okolicach mostka. Znaleźliśmy butelkę z grubego szkła, a w całej kabinie zabezpieczono ślady pokaźnej szamotaniny.

    Podszedł bliżej do granicy oznaczonej taśmą policyjną. Tam, gdzie była krew, ciemna imitacja drewna przybrała jeszcze głębszy kolor.

    — Jest jeszcze coś. — Tym razem jej głos zadrżał, chociaż Kjell nie mógł być pewien. — Mamy luki w rejestrze pasażerów. Liczba zwłok i ocalałych nie zgadza się z liczbą pasażerów, którzy zameldowali się na statek. Brakuje dokładnie jednego, ale nie wiemy kogo. Kilkanaście ofiar nie zostało w dalszym ciągu zidentyfikowanych.

    Kjell wiedział dokąd to zmierza i o ile wydało się to najrozsądniejszą ze wszystkich teorii, jakie dzisiaj usłyszał, o tyle nie był w stanie uporządkować sobie tych wszystkich faktów w głowie.

    — Sądzisz, że jeden człowiek wymordował cały statek? To brzmi niedorzecznie.

    — A masz coś lepszego?

    Nie, nie miał.

    7.

Emma Ytterberg przecinała na ukos parking w wózku na bagaże, który był spadkiem z lotniska Skavsta, w rzeczywistości przypominającym rampę hydrauliczną na kółkach. Kiedy nikt nie pojawił się na redzie jak przypuszczała, podjechała trochę bliżej, aby mieć lepszy widok na rampę zjazdową i wejście dla pieszych z rękawem, przypominającym olbrzymią rurę chłodniczą.

    Parking był spokojnym miejscem i jej zdaniem jego najlepsza część znajdowała się właśnie tu, gdzie teraz stała. Lubiła tu przebywać, zwłaszcza pomiędzy przypływami i odpływami, kiedy poza tirami na bocznym parkingu, w pobliżu nie było żywej duszy.

    Coś przykuło jej uwagę. Zatrzymała wózek i przykucnęła na ziemi, gdzie leżało tanie jo-jo. Na jednej stronie jego obudowy ktoś wydrapał inicjały C.S. Emma przez chwilę przyglądała się zabawce, a potem włożyła jo-jo do kieszeni. Ten, kto znalazł, niech się cieszy, a kto zgubił, tego pech.

    Rozejrzała się wokoło. Nieopodal miejsca, gdzie znalazła jo-jo, leżała przewrócona ławka. Podniosła ją, ustawiając stalowe nóżki w otworach, które wyżłobiły w ziemi przez miesiące, a może nawet lata stania w jednym miejscu. Za ławką zobaczyła spłacheć zgniecionej trawy... i biegnące od tego miejsca dwie bruzdy. Trawa już się podniosła, ale bruzdy nadal były doskonale widoczne. Biegły w stronę rękawa dla pieszych.

    — Co do cholery?

    Zdjęła czapkę z głowy, jakby to pomogło jej lepiej widzieć. Stena Line Baltica stała na redzie, pogrążona w niepokojącej ciszy. Emma słyszała teraz delikatny, miarowy szum morza. W trawie leżało coś jeszcze. Mój Boże, dziś naprawdę masz fart do znajdowania różnych rzeczy, powiedział głos jej umysłu z dwuznaczną dobrotliwością i w tej samej chwili gdzieś w oddali krzyknęła mewa, a Emma cofnęła się o krok i pomyślała o cichym terrorze, który rozegrał się na statku, i postanowiła, że cokolwiek tam leży w trawie, nawet na to nie spojrzy. Ale już się pochylała nad tym przedmiotem, a jej dłonie oparły się na udach, tuż nad kolanami. Zobaczyła postrzępiony kawałek ubrania z widniejącą na nim kropelką krwi.

    Ponownie rozległ się krzyk mewy. Emma patrzyła na zakrwawiony strzęp ubrania i przypomniała sobie zwłoki wywożone z rękawa dla pieszych wprost na parking, a potem do ciężarówek z systemem chłodniczym.

    Westchnęła i z powrotem wdrapała się do wózka na bagaże. Kabina — o ile tak mogła nazwać zdezelowany wóz — nie miała drzwiczek ani przedniej szyby. Siedzenie było obite sztuczną imitacją żółtej skóry; wytartej od lat regularnego użytkowania. Drążek zmiany biegów kończyła naga gałka.

    Czasami wózek nie zapalał i Emma musiała wtedy czekać, aż ktoś — zazwyczaj Erik Palmer — mamrocząc coś pod nosem, przyniesie z magazynu korbę. Emma żywiła przekonanie, że wypowiadane szeptem słowa były tłumionymi przekleństwami i w takich chwilach bała się trochę Erika. Dopiero po latach, podczas jednego z tych niekończących się szkoleń mechaników, gdzie utknęli razem, dowiedziała się, że Erik mamrotał pod nosem, bo bał się używać korby; któregoś razu, kiedy zakręcił nią gwałtownie, wyślizgnęła się z otworu i uderzyła go w twarz, rozrywając mu policzek i kącik ust. "Cofnij się, dziewczyno", mówił wtedy, wsuwając korbę w głąb otworu u podstawy chłodnicy. A kiedy holownik wreszcie zapalał, stary Erik zawsze mówił, że w przyszłym roku zamienią tego gruchota na nowy wózek Catt, ale to nigdy nie nastąpiło.

    Zawróciła przy niebieskich światłach, wyznaczających linię wzdłuż redy. Emma nie przerażała się myślą, że oto stoi przed nią statek widmo, ale przyznała przed sobą, że ta myśl napełniała ją dozą niepokoju. Przez moment statek przywodził jej na myśl olbrzymi szkielet — gnijący i zapadający się pod własnym ciężarem jak wyrzucony na brzeg wieloryb.

    Wiatr uspokoił się nieco w miarę jak zbliżała się do dziobu. Ogarnęło ją stare uczucie strachu i po raz pierwszy naprawdę zaczęła myśleć o tym, co rozegrało się tam na górze. Uświadomiła sobie, że ta przenikliwa cisza próbowała wywrzeć na nią nacisk — wręcz żądała, aby się poddała, zawróciła holownik zanim silnik znowu ostygnie i robiła, co do niej należało. Rzecz jasna, było to niemożliwe, by dostała się na pokład zero i przeprowadziła standardowe oględziny, ale z jakiegoś powodu nie była jeszcze gotowa, aby odjechać.

Emma oblizała wargi, zamierzając sięgnąć po torbę z narzędziami, ale nie odważyła się tego zrobić. Usłyszała głuchy trzask. Zdjęła słuchawki z głowy (pod pokładem panował niesamowity hałas) i zawróciła holownik z powrotem w stronę parkingu. Wiatr wiał jej teraz prosto w twarz i poczuła jak małe włoski na karku stają jej dęba. 

Zatrzymała się dopiero przy spłacheci zaoranej trawy. Ławka znowu leżała na oparciu, z nóżkami oblepionymi grudkami świeżej ziemi w powietrzu. Czuła się obserwowana...

I wtedy to do niej dotarło: zostanie pożarta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro