Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dzisiaj dostajecie kawał historii Jake'a, która jest trzonem mojego opowiadania. Napiszcie po lekturze Wasze spostrzeżenia :)

Jake

Dziewięć miesięcy później

Po raz pierwszy nie czułem przejmującej radości, wysiadając z samolotu, który dostarczył mnie, oraz setki innych żołnierzy, z powrotem na teren Stanów Zjednoczonych. Prawdę mówiąc - żałowałem, że w ogóle udało mi się wrócić. Jeszcze nigdy moje serce nie krwawiło tak bardzo, jak od kilku dni. Nie spodziewałem się, że będę zdolny do tak silnych uczuć. Okazało się, że byłem.

- Chcesz pogadać? - zapytał przyjaciel z oddziału, przyglądając mi się z wyraźnym zaniepokojeniem.

Znaliśmy się z Billym wystarczająco długo, aby zauważył, że działo się coś złego.

- Nie - odparłem, ucinając w zarodku dyskusję.

Nie chciałem rozmawiać ani z Billym, ani z nikim innym. Od trzech dni żyłem w najgorszym koszmarze, jaki tylko mogłem sobie wyobrazić.

- Jake, co tam się stało? Proszę, porozmawiaj ze mną. - W głosie Billy'ego pobrzmiewała troska.

Byliśmy jak bracia - jeden oddałby życie dla drugiego bez chwili wahania. Niestety moje właśnie straciło sens. Pragnąłem zostać sam i pogrążyć się w rozpaczy. Nie widziałem dla siebie żadnej przyszłości, już nie.

- Jadę do mieszkania - wykrztusiłem, ignorując błagania kolegi.

- Jake! - krzyknął za mną, ale go zostawiłem.

Zostawiłem cały oddział, który szczęśliwie powrócił do domu. Wszyscy żyliśmy; nikt z nas nie został przywieziony w trumnie. Niestety wiele osób z kontyngentu nie miało tyle szczęście, co my. Działałem jak robot. Nie potrafiłem jeść, spać, zachowywałem się jak dobrze zaprogramowana maszyna. Nie wiedziałem, jak udało mi się dotrzeć do mieszkania. Zawsze dzwoniłem po Matta, ale tym razem tego nie uczyniłem. Nie chciałem nikogo widzieć.

W barku odnalazłem dwie sztuki whiskey, które czekały na mój powrót. Nie wahałem się ani chwili, od razu po nie sięgnąłem. Tak, jak wróciłem, tak usiadłem na kanapie w salonie i otworzyłem pierwszą butelkę. Pociągnąłem spory łyk, czując przyjemne pieczenie w przełyku. Kolejne wchodziły coraz lepiej, coraz szybciej. Jakiś czas później spojrzałem zamglonym wzrokiem na puste szkło.

Alkohol siał we mnie coraz większe spustoszenie. Im bardziej byłem pijany, tym wyraźniej widziałem jej twarz. Równie piękną, co martwą. Nie zdawałem sobie sprawy, że po moich policzkach potoczyły się łzy. Z frustracji, oraz rozpaczy, kopnąłem w stolik. Chciałem znów chwycić za whiskey, lecz ręka opadła bezwładnie i nie miałem już sił, by ją podnieść do góry. Zasnąłem, sam nie wiedząc kiedy.

Obudziłem się kilka godzin później. W głowie łupało mnie niemiłosiernie, w ustach miałem tak sucho, jakbym całkowicie się odwodnił. Z trudem uniosłem powieki, rejestrując fakt, że przynajmniej nadal znajdowałem się we własnym mieszkaniu. Chociaż w zasadzie było mi obojętne, gdzie trafię. Mogłem nawet wrócić do Afganistanu. Może udałoby się nie przeżyć i nie cierpiałbym tak bardzo, jak cierpiałem.

Ignorując uciążliwy ból głowy, usiadłem. Nawet nie zdjąłem z siebie munduru, w którym przyleciałem. To też mnie nie interesowało. Wtedy usłyszałem dźwięk komórki, która wylądowała na podłodze niedaleko sofy. Syknąwszy pod nosem, sięgnąłem po nią i przeczytałem jedno słowo.

Matt.

Przez chwilę tępo wpatrywałem się w ekran. Tylko przez kilka sekund zastanawiałem się, czy odebrać. W końcu niedbale odrzuciłem telefon, który ponownie trafił na dywan. Wkrótce melodia ucichła, a ja chwyciłem za butelkę Jacka. Skrzywiłem się przy pierwszym łyku, ale to mnie nie zniechęciło; nie sprawiło, że odstawiłem alkohol. Wręcz przeciwnie. Postanowiłem znów doprowadzić się do stanu, w którym kompletnie nic nie będzie mnie obchodziło. I doprowadziłem, zresztą o wiele szybciej niż poprzednim razem.

Następna pobudka odbyła się przy dudnieniu, od którego moja głowa eksplodowała potężnym bólem. Próbowałem ignorować hałas, ale ten nie ustępował. Wysilając resztki koncentracji, a raczej tego, co z niej zostało, udało mi się ustalić źródło. Ktoś dobijał się do drzwi. Nie wiedziałem kto. Nie wiedziałem też, jaka była pora dnia, jaki dzień i co się działo na zewnątrz. Mogłaby wybuchnąć bomba, a to i tak nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia. Nic go nie robiło.

Kiedy już sądziłem, że mój gość dał sobie spokój, ponownie rozległo się walenie.

- Wiem, że tam jesteś, Jake! Nie ignoruj mnie i otwieraj drzwi, bo jestem gotów je wyważyć! - Natychmiast poznałem głos Matta, mojego brata bliźniaka.

Co zrobiłem? Oczywiście się nie przejąłem. Kiedyś musiał odpuścić. Może pomyśli, że nie zastał mnie w mieszkaniu? Spojrzałem na dwie puste butelki i stęknąłem pod nosem. Ledwo zebrałem się, żeby wstać w celu obszukania każdego kąta. Potrzebowałem kolejnej dawki whiskey.

- Jake! Ja nie żartuję! Otwieraj drzwi! - wrzeszczał Matt. Odniosłem wrażenie, jakby darł mi się prosto do ucha. - Dzwonił do mnie Billy, martwił się o ciebie. Wpuść mnie, Jake - dodał, przyciszając głos.

Matt mógł mi przynieść alkohol. Przecież był moim bratem i zrobiłby dla mnie absolutnie wszystko, prawda? Ja bym się poświęcił. Trzymając się ściany, dotarłem do korytarza, a stamtąd do drzwi.

- Chryste! - zawołał Matthew, wlepiając we mnie wzrok.

- Nie, Jake Russo - wybełkotałem. - Masz coś?

- Pozwól mi przejść - poprosił, ale nie zamierzałem się ruszyć.

- Tylko jeśli przyniosłeś alkohol. W przeciwnym wypadku musisz iść do monopolowego. Potrzebuję Jacka, dużo Jacka. - W ustach miałem suszę stulecia.

Zaczęły się u mnie klasyczne objawy kaca, do którego nie chciałem dopuścić.

- Jasne, że mam. - Gdybym był trzeźwy, z pewnością rozpoznałbym kłamstwo.

- W takim razie... - puściłem drzwi, nadal przytrzymując się ściany - zapraszam w moje skromne progi... - Zamierzałem ruszyć w głąb mieszkania, jednak wtedy się zachwiałem.

Dobrze, że Matthew czuwał.

- Ja pierdolę! - Zdążył chwycić mnie pod ramię i poprowadził z powrotem na kanapę. - Potrzebujesz prysznica, kawy i porządnego śniadania.

- Potrzebuję mojego przyjaciela. Mówiłeś, że z nim przyszedłeś. - Spoglądałem na brata przekrwionymi oczami.

- Jake, co się z tobą dzieje? - dopytywał. - Wróciłeś wczoraj, nie odbierałeś ode mnie telefonów. Dzisiaj zadzwonił Billy. Co tam zaszło? - Bystre oczy szukały na mojej twarzy odpowiedzi.

Poczułem nawracający ból, rozrywający moje serce na drobne kawałki. Tylko alkohol pomagał go stępić, wyłączyć się z rzeczywistości i koszmaru, w jaki zamieniło się moje życie.

- Chcę whiskey - powtórzyłem uparcie. - Gdzie masz pierdoloną whiskey?! - wrzasnąłem, chociaż kosztowało mnie to mnóstwo wysiłku.

- Powiedz, o co chodzi. Jeszcze kilka dni temu tak się cieszyłeś, że wracasz. Maze na ciebie czeka, bardzo chciała cię zobaczyć - kontynuował Matt.

- Pojadę do niej, obiecuję. Tylko najpierw daj mi Jacka. Po nim lepiej się poczuję. - Prawdopodobnie byłbym w stanie sprzedać teraz własną nerkę, byleby tylko ktoś dostarczył mi zapas alkoholu.

- Idź pod prysznic, ja wybiorę się do sklepu. Później pogadamy. - Matt wyglądał na zaniepokojonego, wręcz przerażonego.

Niestety na wszystko pozostałem nieczuły. Liczyło się tylko to, że cierpiałem.

- Weź kilka butelek, Matt! - krzyknąłem, a raczej zaskrzeczałem.

Po chwili trzasnęły drzwi. Znów położyłem się na kanapie i nakryłem twarz poduszką. Może gdyby dopisało mi szczęście, to zdołałbym się nią udusić? Niestety po prostu zasnąłem. Obudziło mnie szarpanie za ramię.

- Jake, wstawaj. Kierunek łazienka, kawa już na ciebie czeka. Nie myśl, że pozwolę ci gnić na tej sofie. - Ostry głos Matta wdarł się do mojej głowy, raniąc jej wnętrze.

Musiałem szybko zniwelować ból, bo stawał się coraz gorszy, przenikał każdą komórkę mojego ciała. Jednak w porównaniu z psychicznym był niczym. Jak można było się go pozbyć?

Z trudem usiadłem i popatrzyłem na brata, na twarzy którego widniała determinacja. Wiedziałem, że nie odpuści, nie zostawi mnie samego, dopóki nie porozmawiamy. Tylko jak miałem mu powiedzieć o....

- Jake! - Matt doskoczył do mnie, widząc łzy w moich oczach. - Przecież ty nigdy nie płaczesz...

Nie byłem w stanie dłużej się powstrzymywać. Ból rozrywał mnie od środka, przed oczami pojawiła się twarz kobiety, którą pokochałem w trakcie pobytu na misji, a która zginęła dzień przed moim wylotem z Afganistanu. Poczułem, że Matt siadł obok i otoczył mnie ramieniem. Nie mogłem się zebrać, szlochałem, na nowo odtwarzając w głowie wiadomość o śmierci Charlotte, która dotarła do mnie, gdy pakowałem ostatnie rzeczy do torby.

- Jake? - Usłyszałem po jakimś czasie i dopiero wtedy podniosłem głowę. - Co zaszło w Afganistanie? Chcę ci pomóc, ale nie dam rady, jeśli nie opowiesz, co tam przeżyłeś. - Matt najwyraźniej sądził, że chodziło o wojnę, o akty bestialstwa, którego dopuszczali się Talibowie w ramach zemsty na Amerykanach.

- Ona nie żyje - wyszeptałem zachrypniętym od picia i płaczu głosem. - Moja Charlotte...

- Kim była Charlotte?

Zapomniałem o przemożnej ochocie na whiskey lub jakikolwiek inny alkohol, zapomniałem, gdzie się znajdowałem. Wspomnieniami przeniosłem się do momentu, gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem. Nigdy wcześniej nie byłem zakochany, chociaż na swojej drodze spotkałem mnóstwo kobiet. Charlotte też nie od razu kupiła moją uwagę. Przyleciała do bazy na trzy miesiące przed moim powrotem do domu. Przebywałem w Afganistanie od pół roku i odliczałem dni do wyjazdu. Tęskniłem za bliskimi, ale dawałem z siebie wszystko, zawsze w pełni skoncentrowany. Na każdej misji wspierałem chłopaków, starając się nie przeoczyć niczego istotnego, co miałoby wpływ na powodzenie wykonywanego przez oddział zadania. Tamtego dnia wpadliśmy na siebie w stołówce. Omal jej nie staranowałem, w ostatniej chwili złapałem ją i przyciągnąłem do swojej piersi. Pamiętałem rumieniec, jaki oblał jej policzki. Wyglądała niezwykle uroczo: kobieta w mundurze, a jednocześnie skromna. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, jak bardzo się w niej zakocham i jak tragicznie skończy się nasza miłość.

- Jake? - Matt przypomniał o swojej obecności. - Kim była Charlotte? - powtórzył pytanie.

- Charlotte - wymówiłem miękko jej imię. - Jej już nie ma. - Schowałem twarz w dłonie.

- Co się z nią stało? - Matt starał się być delikatny, nie poganiać mnie. Wiedziałem, że tylko on potrafiłby mnie zrozumieć, choć nie mógł zabrać ode mnie cierpienia.

Milczałem. Swoją opowieść zacząłem dopiero po kilku minutach. Matt cierpliwie słuchał, nie ponaglał mnie, nie wypytywał.

Po kilku tygodniach mijania się w bazie z Charlotte, krótkich rozmów, podczas których rozwijała się nasza wzajemna fascynacja, trafiliśmy do łóżka. Pierwsze zbliżenie było chaotyczne, pospieszne i pełne pożądania, którego dłużej nie potrafiliśmy w sobie tłumić. Baza wojskowa w Kabulu nie stanowiła idealnego miejsca na romans między dwoma osobami pełniącymi służbę krajowi. Ale to było od nas silniejsze. Niestety nie mogliśmy się ujawnić, co okazało się dodatkowym utrudnieniem. Kradliśmy każdą chwilę, którą zdołaliśmy wyrwać z codzienności przepełnionej obowiązkami. Zdarzały się niezwykle rzadko, jednak dawaliśmy radę. Mieliśmy wspólny cel: być razem, kiedy wrócimy do kraju.

- Pozostało ledwie kilkanaście godzin do wylotu, gdy nadeszła wiadomość o jej śmierci. - Te słowa wycisnęły ze mnie kolejne łzy.

Pozwoliłem im spłynąć po policzkach i zniknąć w gęstwinie zarostu, ponieważ nie goliłem się od kilku tygodni.

- Jezu, Jake - wydukał Matt. - Tak bardzo mi przykro.

- Nie potrafię o niej zapomnieć - szeptałem dalej. - To ja powinienem...

- Zwariowałeś? - Oburzenie w głosie brata było aż nadto słyszalne. - Nie możesz tak mówić, czy nawet myśleć. Zabraniam ci, słyszysz?

- Zostałem sam. - Znów poczułem palącą potrzebę napicia się.

Okazałem się też na tyle trzeźwy, żeby zrozumieć, że w obecności Matta nie zdołam sięgnąć po alkohol. Brat nie zamierzał pozwolić mi się stoczyć, utknąć w rozpaczy, chociaż z pewnością wiedział, co czułem. Przecież stracił już dwie kobiety, które kochał.

- Nie jesteś sam, Jake. Masz mnie, masz Maze. Zamieszkaj u mnie przez jakiś czas - poprosił.

- Powinienem wziąć prysznic. - Podniosłem się, nie potrafiąc dłużej tego słuchać. Należało pozbyć się Matta jak najszybciej. A najlepszą drogą do osiągnięcia celu, było wyprowadzenie go z przekonania, że gdy tylko mnie zostawi, to znów dopadnę do butelki. - Później wypiję twoją kawę, zamierzam stanąć na nogi.

Ledwo wyszedłem z łazienki, a ze żłobka, do którego uczęszczała Maze, zadzwoniono, że mała miała stan podgorączkowy. Matt - chcąc, nie chcąc - musiał mnie zostawić i się nią zaopiekować.

- Jedź ze mną - poprosił, patrząc na mnie błagalnie.

Wiedziałem, że był rozdarty pomiędzy poczuciem obowiązku wobec córki i wobec mnie.

- Daj spokój. Widzisz, jak wyglądam. Nie chcę przestraszyć Maze. Ogarnę się i przyjadę, kiedy doprowadzę się do porządku - obiecałem, nienawidząc się za kłamstwo, którym właśnie nakarmiłem brata.

Byłem skończonym skurwysynem, jednak chciałem zostać sam i znów upić się do nieprzytomności.

- Na pewno? - Matt jakby wyczuł mój blef, bo przez dobrą chwilę przypatrywał się mi w napięciu.

- Jedź już, Maze cię potrzebuję. Oby to nie było nic poważnego - wymamrotałem.

- Zadzwonię niedługo. Jeśli nie przyjedziesz, wrócę tu po ciebie - zagroził.

Nie dbałem o to. W głowie ułożyłem sobie plan, który krok po kroku zamierzałem zrealizować. Ledwo Matt ode mnie wyszedł, a zaraz dopadłem drzwi. Dla pewności odczekałem kilka minut, chociaż nagląca potrzeba utopienia rozpaczy w morzu Jacka stawała się coraz bardziej pilna. Godzinę później siedziałem rozwalony na kanapie i popijałem whiskey. Znowu prosto z butelki, nie trudząc się nalewaniem trunku do szklanki. Wyłączyłem telefon, aby nikt mi nie przeszkadzał, zamknąłem się w mieszkaniu. Jak się upiję, to niczego nie będę słyszał.

Tak zacząłem się staczać. Matt wrócił, lecz tym razem mu nie otworzyłem. Zresztą nie zawsze zostawałem w mieszkaniu. Próbując utrudnić bratu poszukiwania, odwiedzałem różne bary, a tych w Miami nie brakowało. Nie interesowało mnie to, w którym przybiję gwoździa. Liczył się tylko fakt, że to zrobię.

Niestety w końcu napatoczyłem się na brata czekającego pod moimi drzwiami. Powiedzieć, że byłem w kiepskiej formie, to jakby nic nie powiedzieć. Ledwie stałem na nogach, białka miałem przekrwione, na twarzy rosła mi dorodna, nieokiełznana broda. Wyglądałem niczym lump z rynsztoka. Nie dbałem o to. Nie dbałem o nic, o brata, o bratanicę, o karierę w wojsku. Znalazłem się na dobrej drodze dołączenia do Charlotte i, prawdę mówiąc, pragnąłem tego.

Gdy Matt zatargał mnie do mieszkania, zasnąłem w pijackim amoku. Niestety został ze mną aż do pobudki. Kiedy go ujrzałem, nie tryskałem dobrym humorem. Byłem przekonany, że urządzi mi awanturę, ale z pewnością nie zostałem przygotowany na to, co mi pokaże: nagranie, na którym mała Maze prosiła, żebym szybko wyzdrowiał, bo strasznie za mną tęskniła. To był cios poniżej pasa. Zabrakło mi słów, w oczach zgromadziły się łzy, choć tym razem nie pozwoliłem im popłynąć. Wreszcie coś zaczynało do mnie docierać. Poddając się rozpaczy, krzywdziłem jedyną rodzinę, jaką posiadałem. O ile Matt mógł mnie zrozumieć - w końcu sam przeszedł to samo, o tyle Maze nie wiedziała, co się ze mną działo. Próbowała tylko odzyskać ulubionego wujka.

Wyrwanie się z błędnego koła okazało się najtrudniejszą rzeczą w moim życiu, którą przyszło mi zrealizować. Zacząłem od doprowadzenia się do względnego porządku. Chciałem zostać w mieszkaniu, ale Matt się nie zgodził. Po części go rozumiałem, lecz z drugiej strony wkurzało mnie, że próbował mnie kontrolować. Wybuchła kłótnia, padło trochę wyzwisk. W końcu Matt - równie wzburzony, co ja - wyznał, że obiecał Maze, iż zrobi wszystko, abym do niej przyjechał. Niewidzialna obręcz zacisnęła się wokół mojego serca. Mogłem to zignorować, pozbyć się brata i kolejny raz zatracić w morzu alkoholu, który dawał mi zapomnienie - jednak na bardzo krótko. Bo kiedy świadomość wracała, ból uderzał ze zdwojoną siłą.

Tego dnia spakowałem kilka rzeczy i wprowadziłem się do brata. Miałem nigdy nie zapomnieć wyrazu twarzy Maze, która wprost nie była w stanie się ode mnie odkleić, gdy przekroczyłem próg ich domu. Nawet musiałem położyć ją do spania - nie chciała nikogo innego, tylko mnie. Czułem się dziwnie, jakbym nagle przeniósł się do innego świata.

O ile dni okazywały się znośne - wręcz zostałem zmuszony do opiekowania się Maze i dobrze wiedziałem, że Matt celowo mnie tak urządził - o tyle w nocy nie potrafiłem uwolnić się od myśli o Charlotte, od tęsknoty za nią i poczucia winy, które mnie nie opuszczało. Czułem się winny, że żyłem, a ona wróciła do kraju w drewnianym pudle. Nawet nie pojechałem na jej pogrzeb; nie dałbym rady stać tam i patrzeć, jak opuszczają trumnę z jej ciałem do ziemi, a ja musiałem żyć ze świadomością, że nigdy więcej nie zobaczę tej pięknej kobiety. To by mnie doszczętnie złamało.

Mówią, że czas leczy rany. Moje powoli zaczynały się zasklepiać, chociaż wewnątrz nadal krwawiłem i nie sądziłem, żeby to miało się szybko zmienić. Przynajmniej opanowałem palącą potrzebę zatapiania smutków w alkoholu - głównie za sprawą Maze, która wymusiła na mnie obietnicę, że nigdy więcej jej nie zostawię. Nie potrafiłem skłamać, patrząc dziecku w oczy. Od czasu do czasu nadal prześladowało mnie poczucie, że nie zasłużyłem na życie, jednak mimo to nie mogłem złamać przysięgi, którą złożyłem. Zwyczajnie nie mogłem. W końcu wróciłem do siebie, przyrzekając bratu, jak i Maze, że będę się z nimi często kontaktował i odwiedzał w wolnych chwilach.

Jakiś czas później w życiu Matta znów pojawiła się Isabel Mayer, której szczerze nie znosiłem za to, jak potraktowała go kilka lat wcześniej. Początkowo nie nastawiłem się do niej zbyt przyjacielsko, ale po porwaniu, które zafundował jej były mąż, wszystko się zmieniło. Facet okazał się niezłym kanciarzem i potworem. Zrozumiałem, że Isabel próbowała chronić samą siebie, gdyż nie potrafiła zaufać innym mężczyznom po tym, co przeszła dzięki Lukasowi. Żywiłem nadzieję, że razem z Mattem dojdą do porozumienia i tak się stało. Długo nie trwało, kiedy postanowili, że pragną być ze sobą, z czego najbardziej cieszyła się córka Matta. Braciszek wreszcie mógł zakosztować szczęścia.

Mijały dni, tygodnie i miesiące, a ja fizycznie wróciłem do dawnej formy. Przez dłuższy czas w ogóle nie sięgałem po alkohol, a później okazjonalnie i w naprawdę niewielkich ilościach. Wciąż bałem się, że stracę panowanie nad sobą, a przecież złożyłem obietnicę Maze. Wciąż tęskniłem za Charlotte i nie w głowie były mi inne kobiety, mimo że przez rok od powrotu z ostatniej misji dostałem kilka propozycji spotkań czy nawet przypadkowego seksu. Wcześniej to byłoby nie do pomyślenia, ale teraz... Wszystko się zmieniło. Ja się zmieniłem.

Wróciłem do pracy, lecz podjąłem pewną decyzję - koniec z wyjazdami na misję. Nie zniósłbym psychicznego bólu, wracając do miejsca, gdzie zginęła jedyna kobieta, na której mi zależało. Miałem służyć jedynie w kraju. Chciałem ćwiczyć młodych snajperów i właśnie tym się zająłem.

Zbliżała się rocznica mojego powrotu z ostatniej tury w Afganistanie, a co za tym szło - pierwsza rocznica śmieci Charlotte. Wciąż nie pogodziłem się z jej odejściem, jednak ból nie był już aż tak obezwładniający. Nauczyłem się z nim żyć, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że nigdy nie zapomnę kobiety, która znalazła drogę do mojego serca.

W drodze od brata, który zaprosił mnie na uroczysty obiad, postanowiłem zrobić małe zakupy. Lodówka powoli zaczynała świecić pustkami. Wrzuciłem do wózka wszystko, na co miałem ochotę. Pobyt w sklepie nie zajął mi więcej niż piętnaście minut. Po opuszczeniu marketu włożyłem dwie papierowe torby do bagażnika i wsiadłem za kierownicę. Mogłem wracać do mieszkania.

Prowadząc, zawsze zachowywałem ostrożność, przy wyjeżdżaniu z parkingów także, po prostu wszędzie. Droga była wolna, więc spokojnie ruszyłem, bo przecież nigdzie się nie spieszyłem. Nagle poczułem uderzenie w tył i od razu nacisnąłem na hamulec. Spojrzałem w lusterko. W mój bagażnik wbił się inny samochód. Zakląłem pod nosem i natychmiast opuściłem wnętrze auta. W głowie pojawiła się myśl, że niektórzy prawo jazdy zdobyli za worek kukurydzy.

- Przepraszam, ja... - Usłyszałem kobiecy głos i z drugiego pojazdu wysiadła damulka, która wjechała w dupę mojego Dodge'a Rama.

Miałem ochotę ją zadźgać, lecz kiedy na nią spojrzałem, aż zastygłem w bezruchu. Ta burza rudych loków, ta twarz i zielone, wręcz szmaragdowe oczy, wydały mi się bardzo znajome. Dziewczyna również się zatrzymała, a na jej twarzy pojawiła się konsternacja. Gdzie ja ją spotkałem?

- Znamy się? - zapytałem, zamiast na nią naskoczyć za wypadek, który spowodowała.

No dobrze, nie wypadek, a stłuczkę, ale jak zwał, tak zwał.

- Jake? - Źrenice kobiety nagle się rozszerzyły. - Jake Russo?

Przybrałem minę, jakby ktoś mnie skopał po jajach i to dosyć boleśnie. Ona mnie rozpoznała, a ja nie mogłem sobie przypomnieć, kim była. Ładna dziewczyna, musiałem dopowiedzieć w myślach, nie potrafiąc zignorować walorów fizycznych, którymi obdarzona ją matka natura.

I wtedy spadło na mnie olśnienie. To była pielęgniarka ze szpitala, do którego kilkukrotnie trafiłem przed wyjazdem na misję. Jak miała na imię? Zrobiło mi się głupio, że ona wiedziała, jak się nazywam, a ja nie umiałem wygrzebać z pamięci jej imienia.

- Cześć - przywitałem się, zamiast naskoczyć na nią za uszkodzenie mojego samochodu.

- Strasznie cię przepraszam, Jake. - Jej policzki pokrył krwisty rumieniec. - Rozglądałam się, ale...

- Chyba nie dość dobrze, prawda? - Uniosłem brwi, lustrując wzrokiem stojącą przede mną kobietę, która ze zdenerwowania zaczęła łamać sobie palce.

Nagle zrobiło mi się jej żal, a przecież wina ewidentnie leżała po jej stronie.

- Ja naprawdę cię nie widziałam... - stęknęła. - Pokryję wszelkie koszty naprawy, tylko nie wzywajmy policji. Oni strasznie wytrącają mnie z równowagi - próbowała chaotycznie się tłumaczyć, a mojej uwadze nie umknęło, że dłonie zaczęły jej drżeć.

- Spokojnie. - Podszedłem do niej i delikatnie położyłem dłoń na jej ramieniu. Wtedy nastąpiło olśnienie numer dwa. Przypomniałem sobie, jak miała na imię. Mackenzie. - Czy nic ci się nie stało?

Zauważyłem, że kilka osób przyglądało się nam z zainteresowaniem. Musiałem usunąć oba auta z drogi, bo blokowaliśmy przejazd innym użytkownikom.

- Nie, chyba nie. - Mackenzie uniosła lekko ramiona. - Czy moglibyśmy załatwić to między sobą?

- Na razie przeparkuję nasze samochody - zaznaczyłem. - Za chwilę porozmawiamy.

- Dobrze. - Kiedy Rudzielec wsiadł za kierownicę swojego wozu, chciałem krzyknąć, żeby pozwoliła mi go przestawić, ale zdążyła odpalić silnik.

Nie zastanawiałem się dłużej, zrobiłem to samo. W końcu ponownie stanęliśmy twarzą w twarz. Zupełnie inaczej zapamiętałem tę dziewczynę i pewnie dlatego byłem zaskoczony jej dzisiejszym postępowaniem. Z drugiej strony miała prawo, bo się zdenerwowała. Zadziwiające okazało się również to, że nie wydarłem się na nią za brak zachowania należytej ostrożności.

- Jak się czujesz? - Bystrym okiem zlustrowałem jej ciało, szukając widocznych obrażeń. Na całe szczęście żadnych nie znalazłem.

- Nie licząc zażenowania i nerwów? Przeżyję. - Usiłowała się uśmiechnąć, ale jedyne, co jej wyszło, to kiepski grymas.

- Na pewno? Może powinien obejrzeć cię lekarz, mogłaś się o coś uderzyć - ciągnąłem niezrażony, lecz Mackenzie pokręciła głową.

- Jedyne, co ucierpiało, to moja duma i nasze auta. Skontaktuję się z ubezpieczycielem i poproszę, żeby się tym zajął. - Przygryzła wargę, a ja nieoczekiwanie doszedłem do wniosku, że nadal wyglądała tak samo pięknie jak wtedy, gdy się poznaliśmy.

- Nie widzę takiej potrzeby. - Nie wiem, kogo bardziej zaskoczyłem: ją czy siebie, ale nie chciałem być źródłem jej problemów. - Poradzę sobie z tym.

- Przecież w ciebie wjechałam! - zaprotestowała gwałtownie, a w jej lśniących oczach pojawiło się zaskoczenie. - Nie mogę pozwolić, żebyś był przeze mnie stratny.

- Nie będę, Mackenzie. - Uśmiechnąłem się delikatnie, starając się dodać jej otuchy. - Nie zamierzam cię skarżyć, jeśli się tego obawiasz - dodałem.

- Gdybym bardziej roztrzaskała twój tył, też zachowałbyś się tak wspaniałomyślnie? - spytała, unosząc brew.

Wybuchnąłem śmiechem.

- Mój tył ma się wyjątkowo dobrze. - Nie dało się zignorować dwuznaczności w moim głosie. Wrócił stary Jake Russo, który przez długi czas pozostawał w uśpieniu. Mackenzie najwyraźniej też wracała już do siebie, bo parsknęła pod nosem. Zauważyłem również, że dłonie przestały jej drżeć. Dobra oznaka. - A z tym sobie poradzę, mówiłem prawdę.

- Każdej odpuszczasz? - Nikły uśmiech pojawił się na krwistoczerwonych ustach.

Rudzielec skrzyżował ręce na piersiach, a ja zawiesiłem na nich wzrok. Doszedłem do wniosku, że celibat nie posłużył mi zbyt dobrze, bo pierwsze spotkanie z dawną znajomą, z którą nawet nie dotarłem do właściwej bazy, a ja od razu skupiłem się na jej walorach fizycznych.

- To źle, że próbuję rozejść się w zgodzie? Nie chowam do ciebie urazy. Nie zamierzam ciągać cię po sądach, mogę to nawet przyrzec na swój honor. - Uśmiech spłynął z moich ust.

W sumie nie powinienem być się zaskoczony jej zachowaniem. Praktycznie się nie znaliśmy, a ja przyrzekłem coś, czego nikt inny w takiej sytuacji by nie obiecał. Do tego na nią nie naskoczyłem, a normalnie nikomu nie darowałbym uderzenia w mój samochód.

- To raczej niespotykane - westchnęła, a jej klatka piersiowa uniosła się pod wpływem oddechu.

Naprawdę mi odwalało, bo gapiłem się na Mackenzie, jakby zaproponowała mi seks. Musiałem jak najszybciej zakończyć nasze spotkanie i zniknąć stąd, zanim zrobię coś głupiego.

- Posłuchaj mnie. - Nachyliłem się nad nią, a wzrokiem zahaczyłem o kształtne usta. Powróciło wspomnienie pierwszego pocałunku, na którym wszystko się zakończyło. Zakląłem w myślach, ewidentnie wrócił dawny Jake. Należało się zmyć i o wszystkim zapomnieć. Nie rozumiałem, dlaczego akurat widok Mackenzie tak na mnie podziałał i wolałem tego nie dociekać. Zamierzałem załatwić sprawę i iść dalej swoją drogą. - Mogę spisać oświadczenie, że nie będę dociekał swoich racji. Naprawdę nie chcę sprawiać ci problemów.

- Powinnam pokryć koszty naprawy twojego samochodu. - Mackenzie była uparta.

Zawiał lekki wiaterek i jej włosy zafalowały, niesione podmuchem. Przez te blisko dwa lata, kiedy jej nie widziałem, nic a nic się nie zmieniła.

- Pokryje je mój ubezpieczyciel. Zeznam, że nie widziałem, kto wjechał w auto. Stało na niestrzeżonym parkingu, było ciemno. Nic się martw. - Uśmiechnąłem się delikatnie.

- Dlaczego to robisz, Jake? Nie jesteś mi nic winien. - Rudzielec przez cały czas zachowywał dystans.

Odsunąłem się, żeby nie pomyślała, że naruszałem jej przestrzeń.

- Bo nie potrzebuję tego cyrku z dochodzeniem winy. Żadnemu z nas nic się nie stało, to jest najważniejsze. To tylko samochody, rzecz materialna - odparłem, tłumiąc niechciane wspomnienia, które mnie często nawiedzały. - Masz mój numer telefonu? - spytałem, zmieniając temat.

Wolałem nie zagłębiać się w przykre i bolesne retrospekcje z przeszłości.

- Nie. Nie sądziłam, że będę go jeszcze potrzebowała, dlatego skasowałam go dawno temu - przyznała.

Otworzyłem lekko usta. Niczego sobie nie obiecywaliśmy, więc po co miała trzymać mój numer? Dopiero po chwili delikatnie uniosłem kąciki ust, aby nie pomyślała, że chowałem do niej urazę.

- W takim razie zapisz mi go, tak na wszelki wypadek. A co z twoim autem? - spytałem, wskazując na wgiętą maskę Forda Fusion, na moje oko przynajmniej kilkuletniego.

- Przez kilka dni będę musiała się bez niego obyć. Dobrze, że mam zniżkę u swojego mechanika - rzuciła półżartem. - Wymieńmy się tymi numerami. Trochę mi się spieszy. - Mackenzie zlustrowała mnie spojrzeniem, od którego poczułem delikatne mrowienie na karku.

Zdążyłem zapomnieć, jakie to było uczucie. Nie chciałem, żeby pomyślała sobie o mnie coś złego. Mimo wszystko nie zamierzałem jej wykorzystywać.

- Świetnie. - Wróciłem do samochodu po komórkę. Podyktowałem Rudzielcowi swój numer, a ona podała mi swój. Od razu wpisałem go na listę kontaktów. - Obiecaj, że będziesz jechała ostrożnie - poprosiłem, kiedy po krótkim cześć wskoczyła za kierownicę.

- Słucham? - Popatrzyła na mnie jak na ducha.

Nic dziwnego, sam się tego po sobie nie spodziewałem.

- Po prostu uważaj na drodze. Nie chciałbym, żeby znowu przydarzyło ci się coś złego - rzuciłem odrobinę niedbale, próbując pokryć zmieszanie, bo naprawdę nie rozumiałem, dlaczego tak się nią przejmowałem.

- Nie wjadę w kolejną osobę. - Mackenzie zmrużyła oczy i otworzyła usta, aby coś dodać; w ostateczności nie wydostało się spomiędzy nich już ani jedno słowo.

- W porządku. Do zobaczenia - mruknąłem zdawkowo, chociaż byłem przekonany, że więcej się nie spotkamy.

Bo i po co? Naprawdę nie planowałem jej o nic skarżyć. Żadnemu z nas nic się nie stało, a reszta mnie nie interesowała. Maszyna to maszyna, nic więcej. Można ją zastąpić kolejną, w przeciwieństwie do człowieka.

- Cześć. - Usłyszałem na koniec.

Patrzyłem, jak Mackenzie ostrożnie wycofała samochód i w końcu odjechała. Przyglądałem się temu do momentu, w którym całkowicie zniknęła mi z oczu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro