Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jake

Spoglądałem na zegarek, którego wskazówki poruszały się w ślimaczym tempie. Dochodziła szósta po południu, a wciąż nie otrzymałem żadnej wiadomości od Mackenzie. O dwunastej napisała, że wkrótce wyjedzie z farmy i od tamtej pory panowała cisza. Gdy tylko o niej myślałem, zaczynałem robić się twardy. W zasadzie byłem twardy niemal przez całe popołudnie.

Nie wiedziałem, dlaczego tak intensywnie reagowałam na tę konkretną kobietę, ale nie próbowałem tego analizować. Po prostu dobrze się z nią bawiłem i z tego, co zrozumiałem, Mackenzie równie dobrze bawiła się ze mną. Postanowiłem korzystać, dopóki oboje pragnęliśmy tego samego. Gdy przyjdzie czas, rozstaniemy się jak dwoje cywilizowanych ludzi, którzy przeżyli ze sobą całkiem fajną przygodę.

Mackenzie zmieniła się przez ostatnie dwa lata. Jej podejście do krótkich romansów uległo całkowitej przemianie. Nie wnikałem dlaczego – niespecjalnie mnie to interesowało. Gdyby zechciała czegoś więcej, musiałbym odmówić. Na szczęście nawet się nie zająknęła na ten temat; łączył nas czysty seks i nic więcej. Nie zamierzałem znów się angażować. Uczucia osłabiały człowieka, komplikowały relację. Nie mogłem, po raz kolejny, pozwolić sobie na słabość.

Ciszę przerwał dźwięk SMS-a. Dziesięć minut później pędziłem, niczym na złamanie karku, w kierunku mieszkania kochanki. Niedawno wróciła, a ja potrafiłem myśleć tylko o tym, jak bardzo chciałem się z nią kochać. Wczorajszy wieczór okazał się niezwykle ekscytujący. Ledwo przekroczyłem próg, a zostałem zaciągnięty do sypialni. Mackenzie była równie podniecona, co ja. Pchnęła mnie na łóżko i dosiadła niczym narowistego konia. Pozwalałem jej na wszystko, a gdy nadziała się na pulsującego członka, chwyciłem ją za biodra, trzymając w twardym uścisku. Pierwszy orgazm nadszedł bardzo szybko.

Z łóżka wymsknąłem się nad ranem, gdy dziewczyna była pogrążona w głębokim śnie. Tym razem się nie obudziła. Przyglądałem się jej przez kilka minut, aż w końcu wyszedłem i wróciłem do siebie. Nie kładłem się, bo za trzy godziny musiałem stawić się na szkoleniu. Nie zostawiłem Mackenzie żadnej wiadomości. Doszedłem do wniosku, że zaczekam, czy sama się odezwie. Odezwała, dwa dni później. Tym razem to ona mnie odwiedziła.

Od tego spotkania minęły cztery dni. Wymienialiśmy się jedynie krótkimi SMS-ami. Właśnie wróciłem od Matta – gdyż pilnowałem Maze, ponieważ Isabel umówiła się na wizytę u lekarza, a braciszek prowadził ważną sprawę – kiedy naszła mnie myśl, że fajnie byłoby znów zobaczyć Rudzielca. Czasami się zastanawiałem, czy moglibyśmy gdzieś razem wyskoczyć, ale póki co niczego nie proponowałem, podobnie jak Mackenzie. Wybrałem jej numer i czekałem, aż odbierze. Nie chciałem siedzieć w czterech ścianach, dlatego wyszedłem na ulicę i postanowiłem się przejść.

- Cześć – odezwała się, a jej głos spowodował, że włoski na karku stanęły dęba. Czasami mi się wydawało, że zbyt intensywnie odbierałem jej bliskość. – Coś się stało? – zabrzmiała na zakłopotaną, jakbym zadzwonił nie w porę.

Zaintrygowało mnie to.

- Napiłabyś się mrożonej kawy? – zapytałem pod wpływem impulsu. – Właśnie wyszedłem na spacer i proponuję ci swoje towarzystwo.

- Teraz?

- Tak. Coś nie tak, ślicznotko?

Celowo obniżyłem głos, wiedząc, jak w ten sposób na nią działałem.

- Nie, wszystko w porządku – chrząknęła. – Jeśli masz ochotę, to przyłącz się do mnie. Właśnie siedzę w kawiarni „Andrix Cafe" – mruknęła. – Wpadnij.

- Postaram się dotrzeć jak najszybciej.

Nie zamierzałem wracać po samochód, dlatego złapałem taksówkę. Minęło prawie czterdzieści minut, zanim dotarłem pod lokal. Kochałem życie w Miami, ale jak w każdym dużym mieście, korki były jego zmorą. Upał sączył się z nieba, a ja marzyłem o tym, żeby zaspokoić pragnienie jakimś zimnym napojem, może nawet piwem.

- Cześć – przywitałem się, podchodząc do stolika w ogródku, przy którym siedziała Mackenzie w towarzystwie nieznanego mi blondyna. Zmarszczyłem czoło, zastanawiając się, kim był oraz co robiła z nim rudowłosa. – Jestem Jake. – Pierwszy wyciągnąłem dłoń w kierunku faceta, który wyglądał na, mniej więcej, w moim wieku.

- Jonathan – przedstawił się, wstając.

Jego uścisk był pewny, silny, a on spoglądał mi prosto w oczy. W jego spojrzeniu dostrzegłem ciekawość.

- Jonathan? – powtórzyłem, ponieważ coś mi w głowie zaświtało. Już gdzieś słyszałem to imię, tylko nie potrafiłem skojarzyć momentu. – Brat Mackenzie?

W końcu przypomniałem sobie, w jakim kontekście padło to imię.

- Dokładnie. Mackenzie straszyła cię mną, czy raczej narzekała na starszego braciszka?

Gdy Jon się uśmiechnął, dostrzegłem podobieństwo między nim a kobietą.

- Jedynie wspominała, że posiada rodzeństwo, które ma coś wspólnego z wojskiem. Wciąż w czynnej służbie? – zapytałem z ciekawości, przysiadając się do stolika i posyłając zagadkowe spojrzenie.

- Tak – odparł Jonathan, obserwując mnie z zainteresowaniem. – Mniemam, że ty również?

- Tak, jeszcze tak – potwierdziłem przypuszczenia. – Mogę wiedzieć, gdzie stacjonujesz?

Zauważyłem, że Mackenzie patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek, jakby obawiała się, że palnę jakąś głupotę w trakcie rozmowy z jej bratem.

- Na lotniskowcu USS George H.W. Bush. A ty, Jake?

Oczy Jona nieustanie mnie świdrowały, ale nie czułem się skrępowany.

- Należę do piechoty morskiej.

- Afganistan?

Zainteresowanie Jona wyraźnie wzrosło.

- Trzy razy. – Skinąłem głową. Nie dodałem, że trzeci był ostatnim. Nie chciałem tam wracać, te czasy dla mnie minęły. Nieodwołanie. – Masz teraz przerwę? – Znów spojrzałem na Mackenzie, która chrząknęła pod nosem. – Przepraszam. Nie lubisz być ignorowana, prawda?

Błysnąłem szerszym uśmiechem, na co Rudzielec zmarszczył uroczo swój kształtny nosek.

- Pójdę na spacer, jeśli wam przeszkadzam – obwieściła, zezując to na mnie, to na brata.

- Przepraszam, Czarna Wdowo. – Jon wyszczerzył zęby do siostry, która natychmiast zmroziła go spojrzeniem. – Czyżby twój przyjaciel nie wiedział, jak na ciebie wołają?

- Zamknij się!

Gdyby wzrok Mackenzie zabijał, jej braciszek wkrótce wyprawiono by piękny pogrzeb według ceremoniału wojskowego.

- Dlaczego? Nie masz się czego wstydzić.

Jonathan odsunął się nieco z krzesłem, a ja wybuchnąłem śmiechem na ten widok.

- Dlaczego Czarna Wdowa?

Przerzucałem spojrzeniem pomiędzy rodzeństwem, czekając na wyjaśnienia któregoś z nich.

- Lubię tę postać z filmów Marvela. – Mackenzie pierwsza zabrała głos.

Patrzyła na mnie dziwnie, jakbym jej przeszkadzał, a zarazem nie miała nic przeciwko mojemu towarzystwu. No cóż... Po prawdzie tego nie planowałem, ale widząc ją razem z Jonem – nie wiedząc jeszcze wtedy, kim był – poczułem nieodpartą potrzebę dołączenia do nich.

- Czarna Wdowa ma równie ognisty kolor włosów, co moja mała siostrzyczka – nadmienił Jon, posyłając Mackenzie lekko ironiczny uśmiech.

- Jonathan, grabisz sobie – rzuciła ostrzegawczo.

- Czy to pierwszy albo ostatni raz? – Blondyn nie wyglądał na przejętego. – Od dawna się znacie? – zapytał, spojrzawszy na mnie z zainteresowaniem.

- Nie twoja... – zaczęła Mackenzie.

- Od dwóch lat – powiedziałem w tym samym czasie. – Próbujesz zebrać informacje, czy coś nas łączy? – Uwielbiałem w ten sposób prowokować. Nie znaczyło to, że zamierzałem zdradzić Jonathanowi, co naprawdę działo się między mną a jego siostrą. Nie, żebym się go obawiał, ale bracia, zwłaszcza ci starsi, mieli tendencję do wtrącania się w sprawy prywatne swoich sióstr. – Jesteśmy przyjaciółmi. Lubię dręczyć Mackenzie swoją obecnością. Pobudzam jej nerwy niczym kubek dobrej kawy.

- Russo, ty też sobie grabisz! – syknęła, wbijając we mnie twardy wzrok. – Może zostawię was samych, żebyście mogli sobie pogruchać?

- Ona tak zawsze? – Ruchem głowy wskazałem na Rudzielca, który zrobił się bordowy na policzkach.

- Znasz ją dwa lata i nie wiesz, do czego zdolna jest moja siostra? – oddał pytaniem Jon, marszcząc brwi.

Zmieliłem przekleństwo pod nosem, bo sam wpędziłem się w tę zasadzkę.

- Dawno się nie widzieliśmy. O pewnych sprawach zdążyłem zapomnieć – odpowiedziałem, a wtedy Mackenzie kopnęła mnie pod stołem. – Dlaczego mnie bijesz? – spytałem na głos.

- Bo zapomniałam, że jesteś umysłowo upośledzony i nie powinnam tego robić – odparła złośliwie.

Z jej oczu biła irytacja pomieszana z rozbawieniem.

- Babcia Rose polubiłaby cię – rzucił niespodziewanie Jonathan, więc oboje spojrzeliśmy na niego; ja z zainteresowaniem, jego siostra z mordem w oczach. – Może kiedyś wpadłbyś w odwiedziny razem z Mackenzie? – padła propozycja.

- Właściwie zostało mi to obiecane – skwitowałem, uśmiechając się znacząco do zielonookiej, która skrzyżowała ramiona na piersi. – Prawda, słodziutka?

- Zaprosiłaś Jake'a do Rose? – Jonathan przybrał minę, jakby za chwilę miał paść na zawał. – Czy ona o tym wie? – dodał ciszej, jakby ich babcia czaiła się w pobliżu.

- Nikogo nigdzie... – kobieta ze świstem wypuściła powietrze – co cię to w ogóle interesuje, Jon? Może powinieneś zająć się swoimi sprawami?!

- Niedługo całą trójką wybieramy się do Rose. – Jonathan najwyraźniej niezbyt przejmował się młodszą siostrą, bo coraz częściej kompletnie ją ignorował, co ewidentnie doprowadzało Rudzielca do szału. – Nie chciałbyś przyjechać z Mackenzie? Kiedy spróbujesz ciasta Rose, nie zjesz już niczego innego.

- Jon! – zawyła Mackenzie, tym razem kopiąc brata. – Nie uważasz, że Jake może nie mieć czasu albo ochoty?

- Właściwie to uwielbiam domowe wypieki. A Jon tak chwali talent Rose w tej dziedzinie, że nie widzę innego wyjścia, jak ulec jego presji i zjawić się na farmie przy najbliższej okazji. Tylko dajcie mi znać, kiedy się wybieracie, żebym zarezerwował sobie czas – oznajmiłem wspaniałomyślnie.

Tak właściwie nie wiedziałem, co sobie myślałem w tamtym momencie, bo doszedłem do wniosku, że Mackenzie wścieknie się na mnie; kto wie, może nawet zerwie naszą znajomość. Albo utopi mnie w oceanie, pomyślałem rozbawiony.

- Widzisz, siostrzyczko? Musisz przywieźć go na farmę. Może z Jake'em u boku przerwałabyś swojego pecha na trasie – napomknął, rechocząc pod nosem.

Oczy Mackenzie zaczęły ciskać gromy w jego stronę, ja zaś poczułem się zaintrygowany. Spojrzałem na nią – jej usta zacisnęły się w wąską linię. Przelotnie zahaczyłem wzrokiem o nóż, który przez nią leżał w komplecie innych sztućców. Ciekawe, któremu z nas chciała go najpierw wbić.

- Zdajesz sobie sprawę, że nie wyjdziesz stąd żywy, Jon? – Złudnie spokojny głos kobiety zadźwięczał mi w uszach.

Przez chwilę skoncentrowała uwagę na swoim bracie, ale wkrótce spojrzała i na mnie. Jej twarz się wypogodziła. Nagle nie było śladu po irytacji, która jeszcze nie tak dawno malowała się na obliczu naszej towarzyszki.

- Potrafię szybko biegać, Czarna Wdowo.

Jonathan wcale nie wyglądał na przejętego; co więcej – wspaniale się bawił.

- Jakiego to pecha masz w drodze do babci? – zapytałem, choć niespecjalnie liczyłem, że dowiem się prawdy od zielonookiej.

- Powiedzmy, że okolicznym zwierzętom podoba się mój samochód. – Spojrzała na mnie hardo, czekając na jakiś komentarz. Rozciągnąłem usta w powolnym uśmiechu, starając się nie parsknąć. W mojej wyobraźni Jelonek Bambi wskakiwał na maskę auta Rudzielca, błagając o podwózkę. – Nie ma o czym mówić.

- Serio, siostra? – Jon, dręczyciel, nie zamierzał odpuścić. Byłem ciekaw, czy Mackenzie ostatecznie puści mu to płazem. Coś mi mówiło, że nie. – Przecież...

- Bo zaraz poproszę Jake'a, żeby ci łeb odstrzelił! – syknęła, a Jonathan natychmiast przeniósł na mnie swoje zainteresowanie.

- Strzelasz?

- Jestem snajperem – wyznałem. – Nie chciałbyś zostać moim celem – zażartowałem, mrużąc oczy.

Jon nie wyglądał na przejętego. Chociaż znałem go ledwie pół godziny, to już zdążyłem polubić.

- To koniecznie musisz zjawić się u Rose! – wykrzyknął z niekrytym entuzjazmem.

- Dlaczego? – Posłałem mu pytające spojrzenie. – Chcesz, żebym postrzelał do żywego celu? – parsknąłem śmiechem na widok jego miny.

Kątem oka dostrzegłem, że Mackenzie odrobinę się rozpogodziła.

- To byłoby ciekawe doświadczenie. Zaczyna podobać mi się pomysł z twoim przyjazdem na farmę – powiedziała wprost, przyglądając się bratu niczym przyszłej ofierze.

- Raczej wolałbym stać po drugiej stronie – odparł niezrażony Jon. – Moglibyśmy urządzić sobie zawody. Niedaleko farmy jest strzelnica. Jestem pewien, że Mackenzie...

- Przecież nie strzelam, idioto! – fuknęła, zwracając się do Jonanthana. – Zapomniałeś?

Nie umknęła mi wymiana spojrzeń między rodzeństwem. W oczach blondyna pojawiło się zrozumienie. Od razu skinął głową do siostry, która ze świstem wypuściła powietrze.

- Mogłabyś nam kibicować – wtrąciłem się. – Może przyniosłabyś mi szczęście?

- Zastanowię się nad tym – mruknęła.

- Próbowałaś kiedykolwiek strzelać? – zapytałem, a wtedy Jonathan zakrztusił się napojem.

- Przepraszam... – wydukał, z trudem łapiąc powietrze. – Za dużo chciałem na raz połknąć... – wytłumaczył po chwili.

- Dlaczego cię to interesuje? – Mackenzie posłała mi wyzywające spojrzenie.

Na samo wyobrażenie jej z bronią w ręku kutas zaczynał mi twardnieć. Musiałem się opanować, inaczej tu utknę. Głupio byłoby paradować po ulicy z takim wzwodem.

- Bo z chęcią wybiorę się z tobą do najbliższej strzelnicy. O ile oczywiście wyrazisz zgodę – powiedziałem pospiesznie.

- Powinnaś z nim pójść, siostrzyczko. – Jonathan zabrał głos, nim ta zdążyła odpowiedzieć. – Twój przyjaciel z pewnością nauczy cię porządnie strzelać. Przepraszam was na chwilę – odezwał się, gdy jego komórka dała o sobie znać.

Wstał od stolika i odszedł na odległość kilku jardów.

- Co ty na to? – Całą uwagę skupiłem na Rudzielcu, który obserwował mnie w milczeniu.

- Twoja oferta brzmi świetnie. – W jednym momencie twarz kobiety rozpogodziła się i pojawił na niej promienny uśmiech. Mackenzie z pewnością była zaskakującą kobietą. W pewien sposób intrygowała mnie i z jednej strony sądziłem, że może warto byłoby poznać ją bliżej; z drugiej zaś wolałem nie rozwijać do tego stopnia naszej znajomości. – Kiedy znajdziesz dla mnie czas?

Ta cholera obrysowała wilgotnym językiem swoje usta. Znów poczułem, że twardnieję nie tam, gdzie tego potrzebowałem. Ciężko było mi nad sobą zapanować.

- Dostosuję się do ciebie. Najlepiej byłoby wybrać się po godzinach otwarcia. Właściciel to mój dobry znajomy i jestem pewien, że nas wpuści – objaśniłem, widząc jej minę.

- Jeśli nie masz nic przeciwko, to może umówmy się za trzy dni? Dyżur skończę o czwartej po południu, na szóstą zdążyłabym się wyrobić. – Mackenzie niedbale zarzuciła niesforny kosmyk do tyłu. Kurwa, naprawdę miałem hopla na punkcie jej włosów. – Coś nie tak? – zapytała, mrużąc oczy. – Zrobiłeś dziwną minę...

- Zamyśliłem się, przepraszam – uciąłem szybko.

Wolałem nie tłumaczyć, co się ze mną działo, tym bardziej że do stolika wrócił Jonathan.

- To na czym skończyliśmy? – Powiódł po nas spojrzeniem. – A właściwie na czym wy skończyliście? – Uśmiechnął się rozbawiony.

- Jon, przysięgam, że w końcu cię...

- Zabiję? – dokończył za nią, śmiejąc się w najlepsze. – Moja siostra jest urocza, prawda, Jake?

- Zapłacisz mi za to. Nie znasz dnia ani godziny. – Morderczy wzrok Mackenzie nie oderwał się od sylwetki brata. Dołączając do nich, nie spodziewałem się takiej zabawy. – Zbieramy się?

- Cholera. – Jon zerknął na zegarek. – Przykro mi, Jake, że dłużej nie pogadamy. Zobaczymy się na farmie. – Mężczyzna wstał i wysunął dłoń. Na szczęście moje krocze zasłonił wysoki stolik, na którym powiewał obrus, targany delikatnymi podmuchami wiatru. – Liczę na nasze zawody strzeleckie.

- Ja również – odparłem.

- Zdzwonimy się. – Mackenzie stanęła obok brata. – Do zobaczenia, Jake.

- Cześć.

Skinąłem im głową, po czym moi towarzysze oddalili się w swoją stronę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro