Rozdział 16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jake

Mackenzie doprowadzała mnie do szału. Wystarczyło, że ledwo otworzyła swoje słodkie usta, a stawał mi tak szybko, że z trudem nad sobą panowałem. Na szczęście, w tym momencie, już nie musiałem, a przynajmniej nie do tego stopnia, jak podczas całego pobytu na farmie. Wsunąłem język pomiędzy jej wargi, a ona go zassała, aż znalazłem się bliżej spełnienia. Chociaż byłem pod wyraźnym wpływem alkoholu, nie chciałem spuścić się w spodnie. Blamaż jak cholera.

Kiedy kobieta odsunęła się ode mnie i spojrzała spod przymrużonych powiek, okraszonych gęstymi rzęsami, naszła mnie myśl, że przez nią zwariuję. Nim znowu zdążyłem ją do siebie przyciągnąć, uklękła, kładąc dłonie na moim rozporku. Syknąłem, ale to był jedyny dźwięk, na który sobie pozwoliłem. Patrzyłem niczym urzeczony, jak Mackenzie wydobyła moją męskość na wierzch i zaczęła składać na niej wilgotne pocałunki. Chwilę później otuliła ustami czubek główki i mocno ją pochłonęła, aż się sobie dziwiłem, że od razu nie doszedłem. Uratował mnie jedynie fakt, że alkohol nieco mnie spowalniał. Wsunąłem dłonie w rude loki, którym światło wpadającego do pokoju księżyca nadało srebrzysty połysk.

Gdy do ust dołączyły palce kobiety, pomyślałem, że trafiłem do nieba. To było lepsze od wszystkiego, co kiedykolwiek sobie wyobrażałem. Spoglądałem z góry, jak Mackenzie raz za razem wsuwała do ust większą połowę członka, który aż błyszczał od jej śliny. Zbliżałem się do ekstazy i postanowiłem dać to Rudzielcowi do zrozumienia.

- Zaraz dojdę! – wycharczałem.

W odpowiedzi Mackenzie jedną dłonią złapała mnie za pośladki, nie przestając pracować ustami. Nie powstrzymałem jęku, gdy trysnąłem prosto w jej gardło. Z zafascynowaniem obserwowałem, jak wszystko przełknęła, nie roniąc ani kropli. Zaraz po tym podniosła się z klęczek i lubieżnie uśmiechnęła. Pociągnęła mnie za rękę, aż stanąłem tyłem do łóżka, a wtedy pchnęła mnie na materac, który ugiął się pod moim ciężarem.

Pożerałem ją wygłodniałym wzrokiem, kiedy przyłożyła palec do swoich ust, dając znać, że oboje powinniśmy się cicho zachowywać. Wdrapała się na materac niczym kocica, a ja nie mogłem się doczekać, aż zagłębię się w jej wnętrzu.

- Jesteś niesamowita – wyszeptałem jakiś czas później, przyciągając ją do siebie. Zmęczenie przejmowało nade mną kontrolę. – A to miał być tylko seks – bredziłem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

I zasnąłem. Poranek przywitał mnie delikatnym łupaniem w skroni. Ostrożnie poruszyłem głową, a wtedy ból się nasilił. Dawno nie padłem ofiarą kaca, bo przez długi okres czasu w ogóle nie tykałem alkoholu. Pamiętnej nocy, gdy Mackenzie zatrzasnęła mnie w swoim bagażniku, nie wypiłem aż tak dużo, jak wczoraj. Ale whiskey z baru nie posiadała takiej mocy, jak to, czym poczęstowała mnie babcia Rose.

- Wszystko w porządku? – Drzwi pokoju rozwarły się na oścież i do środka wszedł Rudzielec. – Wyglądasz, jakby przetrawił cię potwór glut i wysrał.

- Co? – stęknąłem, zastanawiając się, czy ubłagam jakieś tabletki przeciwbólowe.

- Przestawiasz dzisiaj marny widok. – Panna Harper zamknęła za sobą drewniane skrzydło i podeszła do łóżka. – Proszę. – Wyciągnęła dłoń, na której leżały dwie białe tabletki. – Woda stoi na stoliku.

- Ja pierdolę, jesteś aniołem.

Usiadłem i dorwałem się do butelki, jakby była drogocennym skarbem.

- W diabelskiej skórze.

Mackenzie przysiadła na skraju, czekając, aż połknę pigułki.

- Nieważne. Uratowałaś mi życie. Możesz mi powiedzieć, co serwuje twoja babcia? Bo odnoszę wrażenie, że o wiele lepiej wchodziło, niż się dzisiaj czuję. Po żadnej ilości normalnej whiskey nie bałem się, że wnętrzności mi eksplodują.

- Eliksirów Rose nie pije się w nadmiernej ilości. Pocieszy cię fakt, że Jon wygląda tak samo, a stęka jeszcze gorzej?

- Nie bardzo. Mogłaś mnie ostrzec, żebym tyle nie pił – westchnąłem, błagając w myślach, żebym mój żołądek wreszcie przestał wywijać fikołki.

- I tak nie zdołałabym cię powstrzymać. Weź prysznic i kiedy się lepiej poczujesz, to zejdź na dół. Rose się o ciebie martwi i nawet planowała cię odwiedzić. Chyba wpadłeś jej w oko – obwieściła poważnym tonem, a mnie przeszedł zimny dreszcz. Lubiłem jej babcię, ale ona była ode mnie czterdzieści lat starsza! – Nie zapomnij oddychać, Jake. Żartowałam – parsknęła śmiechem, aż się skrzywiłem. – Wybacz. Coś mi się wydaje, że nie dasz rady dzisiaj prowadzić – wspomniała, przyglądając mi się z rozwagą.

- Sądzisz, że dostaniesz kluczyki do mojego auta? – Uniosłem brew, chociaż głowa nadal mnie bolała.

- Postaram się omijać wszystkie napotkane po drodze jelonki Bambi. – Posłała mi szeroki uśmiech. – Czekam na ciebie na dole. Przygotuję coś lekkiego na śniadanie, a raczej wczesny lunch – dodała, spoglądając na wiszący na ścianie zegarek.

- Która godzina? – zapytałem.

- Dochodzi jedenasta. Spałeś jak niedźwiedź.

- Dziwisz mi się? Wypompowałaś mnie w nocy ze wszystkich sił.

Uśmiechnąłem się bezczelnie, przypominając sobie nocne wydarzenia. Ciekawe, czy ktokolwiek cokolwiek słyszał.

- Powiedziałabym, że je z ciebie wyssałam. Sam się prosiłeś, Jake.

Gdy nachyliła się nade mną, niespodziewanie chwyciłem ją za ramię, aż wylądowała na moim torsie, opierając się o niego dłońmi.

- I kurewsko mi się to podobało – wymruczałem schrypniętym głosem. – Jesteś naprawdę niegrzeczną dziewczynką.

- Ta niegrzeczna dziewczyna idzie na dół. Ogarnij się i przyjdź do nas, inaczej napuszczę na ciebie Rose. – Diabelski uśmiech igrał na jej ustach.

Mackenzie oswobodziła się z moich ramion, zanim zdążyłem ją przed tym powstrzymać. Nie pozostało mi nic innego, jak zrobić to, o co mnie poprosiła. Pół godziny później przekroczyłem próg kuchni, po której krzątała się dziewczyna, a Rose siedziała przy stole. Gdy przed nią stanąłem, powitała mnie delikatnym klepnięciem po ręce.

- Dzień dobry. – Usiadłem obok. – Pięknie pani dzisiaj wygląda.

- Alkohol jeszcze z ciebie nie wyparował? – zachichotała, przyglądając się mi z widocznym rozbawieniem. – Prezentujesz się o wiele lepiej niż mój wnuk, Jon. A tak dla ścisłości, Jake – Rose wstała – nie ustawiam stolików na środku korytarza, tylko pod ścianą.

Starsza kobieta skierowała się do wyjścia i zostaliśmy sami w pomieszczeniu.

- Chyba faktycznie nie do końca wytrzeźwiałem, bo wcale nie poczułem się urażony – stwierdziłem, machnąwszy ręką.

- Wypij kawę. O której wyjeżdżamy? – Usłyszałem, więc spojrzałem na swoją towarzyszkę.

- W jakim czasie pokonujesz trasę do Miami? – oddałem pytaniem, zastanawiając się, czy faktycznie powinienem pozwolić Mackenzie prowadzić auto, czy może poczekać, aż wytrzeźwieję i później nadrobić stracone godziny.

- Pięć godzin, w sumie zależy od natężenia ruchu. Naprawdę pozwolisz mi poprowadzić swojego Dodge'a Rama? – W jej głosie pobrzmiewało podekscytowanie.

- Jeśli obiecasz, że ominiesz wszystkie jelonki i inne okoliczne stworzenia – palnąłem, na co jej oczy zapłonęły.

- Rzucę im ciebie na pożarcie. Na jakiś czas się zadowolą – odcięła się.

- Obym tego nie pożałował.

Z kieszeni wyciągnąłem kluczyki, kładąc je na blacie.

- Ja pierdzielę! – Rudzielec przysłonił dłonią usta. – Nie żartujesz, prawda?

Zielone oczy lśniły podekscytowaniem. Wyglądała, jak dziecko przed wizytą w Disneylandzie.

- Lepiej je schowaj, zanim zmienię zdanie.

- Jasne. – Kluczyki zniknęły ze stołu. – W takim razie proponuję wyjazd za dwie godziny. Babcia liczy, że zostaniemy na obiedzie. Zgodzisz się?

- Nie widzę przeszkód. Przejdziemy się? Chciałbym obejrzeć teren, jeśli nie masz nic przeciwko – poprosiłem, dopijając kawę.

Jedzenie na razie sobie darowałem; tym bardziej, że wkrótce zaplanowano obiad.

- Z ogromną przyjemnością. – Entuzjazm, jaki okazywała Mackenzie, był tak szczery i zaraźliwy, że nie sposób było się nie uśmiechnąć. – Chodźmy – zawołała wesoło.

Kiedy trzy godziny później opuszczaliśmy farmę, stwierdziłem, że przeżyłem najlepszy weekend, odkąd wróciłem do kraju. Dawno nie czułem się taki wyluzowany i wdzięczny obcym ludziom za przyjęcie mnie pod swój dach, jakbym co najmniej okazał się ważną osobistością. Rose machała nam na do widzenia, gdy Mackenzie wycofywała auto z podjazdu i skierowała je na drogę. Przez większość trasy rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, słuchaliśmy muzyki lub po prostu milczeliśmy. Pod mieszkanie Rudzielca dotarliśmy kwadrans po ósmej wieczorem.

- Dziękuję, że pozwoliłeś mi prowadzić. – Dziewczyna spojrzała na mnie poważnie.

- Może jeszcze kiedyś znów dam ci kolejną szansę. – Pochyliłem się do przodu i wsunąłem dłoń na jej kark.

Z żalem rozstawałem się z Mackenzie, ale wolałem nie wpraszać się do jej mieszkania. I tak spędziliśmy ze sobą cały weekend, co znacznie odbiegało od postanowień, których powinniśmy się trzymać. Kiedy o tym pomyślałem, z trudem powstrzymałem cisnący się na twarz grymas. Nie wiem, dlaczego akurat teraz ogarnęły mnie wątpliwości, jednak zdążyły zakorzenić się w moim umyśle i nie zamierzały go opuścić.

- Pomogę ci z walizką i pojadę – oznajmiłem i sięgnąłem do klamki.

Odprowadziłem dziewczynę na górę, pożegnałem krótkim pocałunkiem i zawinąłem się do siebie. W mieszkaniu oddzwoniłem do Matta, który przez weekend próbował się ze mną skontaktować. Oczywiście brat usiłował ze mnie wyciągnąć, gdzie byłem i przede wszystkim – z kim. Nie zdradziłem się ani słowem, bo na razie nie zamierzałem mu tłumaczyć, co mnie łączyło z Mackenzie. Może kiedyś, nie teraz.

Ku własnemu zaskoczeniu nie mogłem zasnąć, mimo że byłem naprawdę zmęczony. Kilka godzin później zapadłem w sen, lecz nie na długo. Obudziłem się zlany potem. Usiadłem na łóżku, wyprostowany niczym struna, dysząc, jakbym przebiegł wiele mil. Odrzuciłem nakrycie i wyszedłem prosto na balkon, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Wiedziałem, że nieprędko zasnę drugi raz, o ile w ogóle mi się uda.

Moje myśli pofrunęły do Charlotte. To za jej sprawą tak się czułem. W śnie zobaczyłem jej śmierć, chociaż w rzeczywistości nie byłem świadkiem tego zdarzenia. Szczegóły poznałem dopiero po jakimś czasie od jednego z żołnierzy, którzy pospieszyli jej oddziałowi na pomoc. Niestety dla Charlotte za późno nadeszła. Nerwowo zacisnąłem dłonie na poręczy oddzielającej mnie od pustej przestrzeni. Spojrzałem w dół, starając się odzyskać nad sobą panowanie. Prawdę mówiąc, przez ostatni czas w ogóle o niej nie myślałem. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, gdy to sobie uświadomiłem – tym silniejsze, kiedy zrozumiałem, dlaczego tak się działo.

Mackenzie. To ona była tego przyczyną, to ona absorbowała moje myśli i uwagę. Zmieliłem w ustach przekleństwo. To nie była jej wina, tylko moja. To ja poddałem się emocjom, które przy niej poczułem. Powinienem to zakończyć – tak byłoby najrozsądniej i, przede wszystkim, uczciwie wobec pamięci Charlotte.

Jednak, gdy pomyślałem, że miałbym stracić kontakt z Rudzielcem, przeniknął mnie niekłamany żal. Naprawdę ją polubiłem, fajnie się z nią dogadywałem, a w łóżku okazała się torpedą. Tak, wychodziłem na skończonego skurwysyna, bo myślałem fiutem, ale chociaż doszedłem do wniosku, że zakończenie tej przygody byłoby najlepszym dla mnie rozwiązaniem, to nie potrafiłem tego uciąć. Uważałem, że wciąż mieliśmy czas.

Czy to czyniło mnie człowiekiem, którego uczucie do Charlotte przeminęło z chwilą, kiedy zanurkowałem między nogami Mackenzie? Nie wiedziałem. Za to byłem pewien, że zrobiłbym wszystko, żeby odzyskać ukochaną. Szkoda, że nie to było niemożliwe. Minęło sporo czasu, który w większości poświęciłem na żałobę. Czy istniała dla mnie szansa na normalne życie? Też nie wiedziałem. Czy tego chciałem? Zatraciłem się w myślach do tego stopnia, że zastał mnie świt. Kilka godzin później dotarłem do pracy i właśnie szedłem korytarzem w kierunku strzelnicy, gdy usłyszałem za sobą kroki.

- Dokąd się tak spieszysz? – Danny, mój dobry znajomy, podał mi rękę na przywitanie. – Nie zaczną bez ciebie – zażartował.

- Z nimi nigdy nic nie wiadomo. – Udawałem dobry nastrój, żeby nikt mnie nie pytał, czy w moim życiu działo się coś niepokojącego. Miałem dosyć spojrzeń pełnych troski, szeptów za plecami, bo przecież dla wielu osób nie byłem stuprocentowo zdrowym psychicznie człowiekiem. Żaden z weteranów nim nie był, bo zło, które widzieliśmy na wojnie, odciskało na nas swoje piętno. – Chciałeś czegoś ode mnie? – zapytałem z nutką zniecierpliwienia.

- Tylko się dowiedzieć, czy przyjdziesz na przyjęcie z okazji wręczenia Brązowej Gwiazdy dla kapitana McCartneya.

- Jeszcze niczego nie postanowiłem. Czy obecność jest obowiązkowa?

Ja i McCartney mieliśmy ze sobą do czynienia, lecz nie zdarzało się to na tyle często, abym poczuł się zobligowany do towarzyszenia mu podczas uroczystości. Tak po prawdzie, niespecjalnie miałem ochotę na jakiekolwiek przyjęcia, chociaż z drugiej strony kapitanowi należało oddać honor.

- Przecież wiesz, że nie. Po prostu byłoby fajnie, gdybyś przyszedł.

Danny jakiś czas po moim powrocie próbował ze mnie wyciągnąć, co zaszło w Afganistanie, jednak go zbyłem, podobnie jak całą resztę. Prawdę znał tylko mój brat i wolałem, żeby tak pozostało.

- Zastanowię się. A teraz wybacz, ale naprawdę się spieszę.

Ruszyłem przed siebie, zanim Danny zdołałby mnie znów zatrzymać. Nie zaprzątałem sobie dłużej głowy roztrząsaniem tej sprawy. Znajdowałem się w pracy i miałem zobowiązania, które należało wypełnić. Wkrótce o wszystkim zapomniałem, skupiając się na działaniu. Jednak kiedy wracałem do domu, znów wróciłem myślami do przyjęcia. Byłem skłonny na nie pójść, lecz pozostał problem innej natury – z kim się wybiorę. W pierwszej chwili pomyślałem o Mackenzie. Wyobraziłem ją sobie w długiej, zielonej sukni, która podkreśliłaby kolor jej włosów oraz dopasowała się do barwy tęczówek. Mój członek drgnął. Nie potrafiłem inaczej na nią reagować.

Nie miałem pojęcia, co odparowałaby na taką propozycję; czy nie byłaby na mnie wściekła. Nie widziałem w tym niczego złego, choć Mackenzie takie wyjście mogłaby uznać za przekroczenie pewnych granic. Gdy zaparkowałem pod swoim blokiem, mój telefon zaczął dzwonić.

- Jake? – W głosie Matta wyczułem zaniepokojenie, więc od razu się spiąłem. – Potrzebuję twojej pomocy.

- Co się stało? – zapytałem, wysiadając. – Coś z Maze? Isabel? Z maleństwem?

Wiedziałem, że Matta nie tak łatwo można było wytrącić z równowagi, ale właśnie tak brzmiał.

- Isabel źle się poczuła. Musiałem zabrać ją do szpitala. Maze znajduje się pod opieką naszej sąsiadki, a Ted wraca dopiero jutro, więc nie może się nią wcześniej zająć. Jesteś moją ostatnią nadzieją – błagał.

- Zaraz po nią pojadę. Czy z Isabel... – zawiesiłem na chwilę głos – to coś poważnego? Czy jej i dziecku coś zagraża?

Nigdy nie sądziłem, że będę martwił się o przyszłą bratową, ale cholera jasna – stała się dla mnie równie bliska, co brat i jego córka.

- Zrobili jej usg, lecz wszystko wygląda w porządku. Lekarz zlecił wykonanie posiewu, podejrzewają zakażenie szyjki macicy. Kurwa, Jake! Nie chcę jej znowu stracić! – jęknął Matt, a mnie oblał zimny pot.

- Nie stracisz – zapewniłem, licząc, że Matt w to uwierzy. – Nikogo nie stracisz. Lekarze jej pomogą, więc nie stanie się nic złego. Isabel to twarda babka, już zapomniałeś? A twoje dziecko to małe Russo. Dostało najlepsze geny, jakie tylko znajdowały się w puli. Wkrótce weźmiesz je w ramiona i zaczniesz marudzić, że nie dosypiasz.

- Niczego bardziej nie pragnę. Dzięki, Jake – wymamrotał.

- Nie ma za co. – Już pędziłem w stronę domu brata, aby odebrać Maze od sąsiadki. – Bądź silny dla Isabel i waszego syna. Nie stracisz ich, wybij sobie to z głowy.

- Przepraszam, po prostu spanikowałem. Kończę. Nie chcę, żeby Isabel się obudziła, kiedy mnie przy niej nie będzie.

- Jasne. Napiszę ci, gdy zgarnę Tygryska – obiecałem i się rozłączyłem.

Pół godziny później parkowałem przed domem Matta. Od razu skierowałem kroki w stronę domu Molly – sąsiadki, pod opieką której pozostawił córkę. Nie zdążyłem dojść do drzwi, gdy te się otworzyły i na zewnątrz wybiegła krnąbrna czterolatka. Kochałem tego dzieciaka, oddałbym za niego życie, gdyby zaszła taka potrzeba. Maze wpadła prosto w moje szeroko rozpostarte ramiona.

- Wujek! – krzyknęła mi do ucha.

Zdusiłem cisnący się na usta grymas spowodowany siłą głosu bratanicy. Mała powinna dorabiać jako syrena strażacka.

- Cześć, ślicznotko. – Maze uwielbiała, kiedy ją tak nazywałem. W ogóle uwielbiała pochwały, choć odniosłem wrażenie, że ostatnio lubiła je coraz bardziej. – Zostajemy w twoim domku, czy wolisz jechać do mnie? – zapytałem, pozwalając jej dokonać wyboru.

- Do ciebie. Kupiś mi popcorn?

Ten słodki uśmiech, który rozjaśnił jej twarzyczkę, sprawił, że natychmiast miękło mi serce. Komu jak komu, ale Maze nie potrafiłem się oprzeć i ten mały diabołek doskonale o tym wiedział.

- Popcorn i nawet podjedziemy do Mcdrive'a. Co ty na to? – Mrugnąłem do niej okiem.

- Taaaaaaaaaaaaaak! – Entuzjazm tego dziecka powalał mnie na łopatki.

- W takim razie weźmiemy tylko kilka twoich rzeczy i się zwijamy.

Wróciłem się do auta, skąd zabrałem klucze do domu Matta. Spakowałem Maze do małej torby i ruszyliśmy w drogę. Jadąc, wyłączyłem radio, bo Tygrysek trajkotał bez przerwy, zagłuszając odbiornik. W mieszkaniu odpaliłem bajkę na Netflixie i razem zasiedliśmy na kanapie. Rano obudziłem się ze zdrętwiałym karkiem i Maze na sobie. Moja koszulka była ośliniona, ale patrząc na małego śpiocha, byłem w stanie mu wszystko wybaczyć. Wstałem ostrożnie i poszedłem zanieść go do swojej sypialni.

Kilka godzin później, gdy zadzwoniła do mnie Mackenzie, zmierzaliśmy w stronę placu zabaw. Nie odzywała się od powrotu z farmy, a ja nie naciskałem, nie chcąc, aby poczuła się przeze mnie osaczona, choć z drugiej strony nasze spotkania podobały mi się coraz bardziej. Powoli zdawałem sobie sprawę, że im dłużej trwał nasz romans, tym trudniej przyjdzie mi go kiedyś zakończyć.

- Cześć – odezwałem się do słuchawki, jednocześnie obserwując bratanicę.

- Cześć. – Niski pomruk sprawił, że włoski stanęły mi na karku. – Nie odzywałeś się, więc pomyślałam, że sprawdzę, czy żyjesz.

- I nawet mam się dobrze. – Roześmiałem się cicho. – Natomiast przyznam ci się, że w niedzielę wcale nie byłem przekonany, czy nie powinienem kupić trumny.

- Co robisz? Wpadniesz do mnie? – zaproponowała.

- Obawiam się, że nie dam rady – westchnąłem. – Masz wolne?

- Tak. Skoro jesteś zajęty, to nie zamierzam ci przeszkadzać.

Czy mi się wydawało, czy w jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie?

- Zaczekaj! – zawołałem, zanim zdążyła się rozłączyć. – Dołączysz do mnie w parku? Jeśli oczywiście chcesz – dodałem pospiesznie.

- Wygrzewasz się w słońcu?

- Pilnuję Maze. Próbuje mnie wykończyć – pożaliłem się.

- Nie zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego? Doprowadzasz kobiety do szału – przyznała z rozbawieniem Mackenzie. – W którym parku grasujecie?

- W Margaret Pace. Obawiam się, że wcześnie stąd nie wyjdę.

Maze właśnie dołączyła do grupki dzieci bawiących się nieopodal i gdybym tylko spróbował ją stąd wyciągnąć, nigdy by mi tego nie wybaczyła.

- Postaram się niedługo dotrzeć. Do zobaczenia – pożegnała się.

Oparłem się wygodnie o ławkę i czekałem cierpliwie, nie spuszczając z oka tryskającego radością Tygryska.

- Czołem, żołnierzu. – Usłyszałem za sobą, więc obejrzałem się przez ramię. Mackenzie stała kilka kroków ode mnie i przyglądała mi się zza przyciemnianych okularów. – Dzisiaj odgrywasz rolę dobrego wujka?

Na jej ustach pojawił się filuterny uśmieszek, który dotarł do mojego wnętrza. Cholera, to nie było najlepsze miejsce, by pokazywać się ze wzwodem. Musiałem się opanować.

- Zawsze nim jestem – odparłem, nie odrywając oczu od jej warg. Ciekawe, co zrobiłaby, gdybym ją tutaj pocałował? – Zaplanowałaś coś na wieczór?

- Nie. Działam na spontanie. A ty?

- Za dwie godziny odwiozę Maze, a później będę wolny. Może obejrzelibyśmy u mnie wieczorem krwawy horror i zjedli pizzę? – zaproponowałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro