Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mackenzie

Gdy otworzyłam oczy, przeciągnęłam się w łóżku i wyjrzałam przez okno, które jak zwykle zapomniałam zasłonić. Zerknęłam na zegarek i niechętnie odchyliłam kołdrę na bok. Dochodziła piąta trzydzieści rano, a mój budzik na całego się rozdzwonił. Musiałam wstać i rozpocząć kolejny dzień. Po pożywnym śniadaniu, na które zaserwowałam sobie owsiankę z owocami oraz kubek aromatycznej kawy, założyłam ciuchy, nałożyłam delikatny makijaż, okiełznałam niesforne włosy i z komody, tuż przy drzwiach wyjściowych, zgarnęłam kluczyki do mieszkania.

Zastała mnie siódma, kiedy wyszłam z bloku i razem z tysiącami innych mieszkańców Miami pospieszyłam do pracy. Nie po raz pierwszy uderzyło we mnie piękno miasta, w którym wiele lat temu postanowiłam zamieszkać. Mnogość palm, mnóstwo parków, gdzie zieleń była tak intensywna, że aż biła po oczach, wiele mil plaż ciągnących się wzdłuż wybrzeża, wysokie temperatury, które wcale mnie nie zniechęciły, a wprost przeciwnie – przecież kochałam ciepło. A przede wszystkim – przyjaźni ludzie i mnóstwo turystów, którzy przyjeżdżali, aby na własnej skórze przekonać się o wspaniałości tej metropolii.

W bardzo dobrym nastroju dotarłam spacerem do szpitala, gdyż odległość między moim miejscem pracy a miejscem zamieszkania wynosiła niecałą milę. Nie opłacało się wyciągać samochodu, poza tym uwielbiałam przechadzki.

- Cześć, Maggie – przywitałam się z recepcjonistką, siedzącą za kontuarem na parterze, niedaleko wejścia głównego.

- Cześć, Mackenzie – odparła, machając do mnie wesoło. – Jak spacer? – Maggie wiedziała, że mieszkałam w pobliżu, i że niemal zawsze do pracy docierałam piechotą.

- Uroczy. Przepraszam, ale muszę iść do siebie. Mam dzisiaj sporo do zrobienia – westchnęłam ostentacyjnie, udając, że już padam z nóg. Tak naprawdę uwielbiałam pracę w laboratorium, chociaż moi bracia do dzisiaj zachodzili w głowę, co mnie w niej fascynowało.

- Jasne. Miłego dnia – krzyknęła za mną, kiedy skierowałam się korytarzem w stronę pracowni.

Weszłam do pomieszczenia, zaświeciłam światło i założyłam fartuszek, do kieszonki którego przyczepiłam plakietkę z moim imieniem i nazwiskiem.

"Mackenzie Harper – laborantka."

Podeszłam do oszklonej szafki, z której wyjęłam kilka próbek krwi. Nie wszystkie zdążyłam przebadać poprzedniego dnia, więc musiałam się teraz za nie zabrać, gdy jeszcze był na to czas. Później zjawiali się pacjenci. Nie mogłam się obijać, dlatego od razu ostro wzięłam się do pracy. Godzinę później wparowała pierwsza osoba. Każdy z pacjentów podchodził do tego badania zupełnie inaczej. Jedni przyglądali się z zainteresowaniem, gdy wbijałam igłę, inni przeglądali wiadomości w swoich telefonach, a jeszcze kolejni odwracali głowę, aby tylko nie widzieć narzędzia, które wkłuwało się w żyłę. Wbrew pozorom, wśród takich ludzi przeważały osoby dorosłe, co mnie często bawiło, ale nigdy nie dałam tego po sobie poznać. Strach u człowieka wzbudzało mnóstwo czynników, ja a miałam świadomość, że nie dało się tego, ot tak, wyłączyć.

- Przepraszam. Czy można wejść?

Stałam tyłem do pacjenta, wkładając fiolkę do odpowiedniej przegródki, dlatego też nie widziałam jego twarzy.

- Oczywiście. Proszę zamknąć drzwi i usiąść na krześle. Już do pana podchodzę.

W końcu stanęłam z nim twarzą w twarz. Moje brwi podjechały do góry, gdy ujrzałam mężczyznę poznanego kilka dni wcześniej.

- Dzień dobry – przywitał się, podchodząc bliżej. Po jego minie można było się domyślić, że również mnie rozpoznał. – To pani – w tym momencie jego wzrok zjechał na moją plakietkę umieszczoną na wysokości lewej piersi – Mackenzie Harper. Nazywam się Jake Russo. – Wyciągnął dłoń w moją stronę.

Na usta cisnęło mi się pytanie, czy przedstawiał się za każdym razem, kiedy przychodził na badania, ale w porę ugryzłam się w język i zamiast tego posłałam mu lekki uśmiech, a następnie uścisnęłam jego palce. Skórę miał ciepłą, lecz szorstką w dotyku, co dowodziło, że z pewnością nie obawiał się pracy fizycznej. Ciekawe, kim był, przemknęło mi przez myśl.

- Proszę usiąść. – Wskazałam i podeszłam do umywalki, aby umyć dłonie i zdezynfekować je przed pobraniem próbki. – Jak się miewa dziewczynka ? – spytałam nieoczekiwanie, przypominając sobie spotkanie sprzed kilku dni.

Ta mała była strasznie słodka i ani na chwilę nie odkleiła się od swojego wujka. Nic dziwnego – wystraszyła się.

- Dziewczynka? – powtórzył. – Mówisz o Maze. – Jego głos był odrobinę zachrypnięty, co tylko dodawało mu seksapilu.

Nie, żeby mu tego brakowało. Facet był przystojny, przynajmniej w moim mniemaniu, i podejrzewałam, że z pewnością zdawał sobie z tego sprawę. Wyższy ode mnie – musiałam zadzierać głowę do góry, aby na niego spojrzeć. Szczupły, ale niepozbawiony masy mięśniowej, wspaniale prezentującej się pod koszulką i na ramionach. Włosy krótkie w kolorze ciemnego brązu, oczy ciemne, niemal wpadające w czerń, delikatny, może dwudniowy zarost. Poprzednim razem nie zwracałam na niego aż takiej uwagi, za to dzisiaj mogłam mu się przyglądać bez skrępowania. Jake zauważył, że go obserwowałam, ale tego nie skomentował, więc najwidoczniej to mu nie przeszkadzało. Co więcej, sam bezczelnie lustrował moją sylwetkę.

- Tak, o niej – potwierdziłam, zakładając nową parę rękawiczek. Sięgnęłam po płyn i nasączyłam nim wacik, a następnie podeszłam do Jake'a. – Wszystko w porządku?

- Jeszcze się nie wkłułaś – zauważył, a ja parsknęłam cicho śmiechem.

Mężczyzna spojrzał na mnie pytająco, kiedy podniosłam wzrok na jego twarz, zatrzymując się na pociemniałych tęczówkach.

- Z tym w porządku, chodziło mi o Maze. Nie płakała później? – Uwielbiałam dzieci, chociaż swoich nadal się nie dorobiłam i w najbliższej przyszłości nie zapowiadało się, aby ten stan rzeczy miał się zmienić.

- Nie. Maze jest dzielnym dzieckiem. Poza tym, zasnęła mi na ramieniu – przyznał szczerze, posyłając uśmiech, który można by okrzyknąć mianem zachęcającego.

- Rozumiem. Cieszę się, że mogłam pomóc – mruknęłam, chwytając Jake'a za lewą rękę i szukając na niej dobrze widocznej żyły.

Na szczęście pan Russo nie należał do osób, u których znalezienie jej graniczyło z cudem i przy wkłuwaniu trzeba było się nieźle namęczyć. Zdezynfekowałam fragment skóry i szybko wbiłam igłę. Nie odrywałam spojrzenia od strzykawki, która stopniowo wypełniała się krwią.

- A ja się cieszę, że natrafiliśmy na tak fachową pomoc. Auć! – syknął, a mnie zimny dreszcz spłynął wzdłuż kręgosłupa. – Przepraszam. Coś mnie ugryzło w szyję – wymruczał, uśmiechając się przy tym łobuzersko.

- Biedny komar – wymamrotałam pod nosem. – Już prawie kończę – dodałam, widząc, że krew w strzykawce zbliżyła się do poziomu potrzebnego do badania.

- Długo tutaj pracujesz, Mackenzie? – Usłyszałam.

Z trudem powstrzymałam drżenie. Na szczęście udało mi się zachować zimną krew i spokojnie wyjęłam igłę. Zabezpieczyłam próbkę i przyłożyłam wacik do miejsca wkłucia.

- Zegnij rękę i przytrzymaj ją tak przez chwilę – poprosiłam. – W tym szpitalu od trzech lat. – Znów patrzyłam mu w oczy i z niemałym zdziwieniem zauważyłam w nich błysk zainteresowania.

Przy poprzednim spotkaniu Jake w ogóle nie zwracał na mnie uwagi, co akurat mnie nie zdziwiło, bo jego atencja całkowicie skupiła się na Maze. Za to dzisiaj nadrabiał i wcale się z tym nie krył. Był bardzo bezpośredni.

- Z pewnością przychodzi do ciebie mnóstwo pacjentów. – Jake pochylił się do przodu, taksując mnie spojrzeniem. – Szkoda, że w mojej bazie nie ma tak wykwalifikowanej pielęgniarki.

- W twojej bazie? – Odsunęłam się gwałtownie, zwiększając dystans między nami.

Uśmiech bezwiednie spłynął mi z twarzy.

- Należę do piechoty morskiej – odpowiedział z dumą w głosie. – Mackenzie, co robisz po pracy?

- Słucham? – Wytrzeszczyłam oczy.

- O której kończysz i czy masz plany na wieczór? – Jake najwyraźniej postawił sobie cel i to właśnie ja nim zostałam.

Westchnęłam w duchu. Przystojny, pewny siebie – co akurat bardzo lubiłam u mężczyzn, z pewnością również dowcipny. Szkoda tylko, że pracował jako zawodowy wojskowy. Raczej stroniłam od takich facetów, choć o ironio, moi dwaj bracia również służyli. Ale w momencie, w którym zaciągnęli się do armii, nie miałam nic przeciwko służbie ojczyźnie.

- Jestem dzisiaj bardzo zajęta – skłamałam, tuszując kłamstwo pobłażliwym uśmiechem.

- A gdyby spotkał mnie drobny wypadek i skaleczyłbym się? Musiałabyś się mną zająć, prawda? – Dobry humor go nie opuszczał.

- Oczywiście, po czym natychmiast odesłałabym cię do domu. Najlepiej karetką, na sygnale – rzuciłam niedbale, choć odrobinę uszczypliwie. – Zawsze taki jesteś?

- Jaki? – spytał, nie kryjąc zaciekawienia.

- Typ Piotrusia Pana. Czy to może twój sposób na podryw? – Uniosłam prawą brew do góry, a ręce skrzyżowałam na piersiach.

Już dawno powinnam go wyprosić i pozwolić wejść kolejnemu pacjentowi. Zamiast tego, kontynuowałam naszą rozmowę.

- Co jest złego w takim zachowaniu? – Jake oddał pytaniem, patrząc na mnie niezrozumiale.

Z pewnością wyczuł mój dystans, z czego akurat się cieszyłam. Chciałam się go jak najszybciej pozbyć. W innych okolicznościach nie miałabym nic przeciwko zapoznaniu się z nim.

- W zasadzie nic, o ile ktoś lubi wieczną zabawę i nie myśli o ustatkowaniu się w przyszłości – zripostowałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Przecież nie zamierzałam go obrażać. Czasami naprawdę powinnam panować nad tym, co i do kogo mówiłam.

- A ty nie lubisz się bawić, Mackenzie? – wychrypiał Jake, a ja zacisnęłam zęby.

Nie, nie mogłam dać się sprowokować i nie mogłam mu pokazać, że podobała mi się barwa jego głosu.

- Lubię. – Moje usta poszerzył uśmiech. – Tylko z dojrzałymi mężczyznami. Jeśli to wszystko, poproszę cię o wyjście. Inni pacjenci czekają – dodałam.

- Szkoda. – Russo nie wyglądał na załamanego, wręcz przeciwnie. Jego twarz w dalszym ciągu pozostawała pogodna i spokojna. Przynajmniej się nie obraził, westchnęłam w duchu z zadowoleniem. Zwyczajnie pragnęłam dać mu do zrozumienia, że do niczego między nami nie dojdzie, ale też nie chciałam wdawać się w dyskusję, dlaczego podjęłam taką a nie inną decyzję. – W takim razie do zobaczenia, panno Harper. – Jake wstał, znów nade mną górując.

Jeszcze przez kilka sekund patrzył na mnie z roztargnieniem, aż w końcu opuścił gabinet i zamknął za sobą drzwi. Myślałam o nim dopóki nie wszedł kolejny pacjent. Później porzuciłam wszelkie rozterki i znów zajęłam się pracą. Kilka godzin później, gdy wychodziłam ze szpitala, czułam zmęczenie. Słońce wciąż znajdowało się wysoko na niebie, więc od razu założyłam na oczy okulary przeciwsłoneczne. Nogi same skierowały się w drogę powrotną do mieszkania. Ledwo przekroczyłam próg mojego lokum, dotarłam do kanapy w salonie i rzuciłam się na nią. Potrzebowałam odrobiny wytchnienia, żeby później zająć się kolacją. Kiedy telefon zaczął wygrywać dobrze mi znaną melodię, niechętnie sięgnęłam do torebki. Widząc na wyświetlaczu imię babci, zapomniałam o zmęczeniu.

- Witaj, Mackenzie. – Spokojny głos seniorki rozległ się po drugiej stronie. – Nie przeszkadzam ci? Jesteś jeszcze w pracy? – spytała.

- Nie, babciu. Właśnie wróciłam do siebie. Jak się miewasz? – Wyłożyłam się wygodnie na sofie, zrzucając przy okazji sandałki i pozwalając stopom odpocząć.

- Wspaniale. Byłam dzisiaj u Heather na cotygodniowej herbatce – pochwaliła się.

- Znowu plotkowałyście o okolicznych kawalerach, którzy czyhają na porządne partie z Lithii? – Roześmiałam się, doskonale zdając sobie sprawę, w jakich celach Rose uczęszczała na te spotkania.

Ona i jej koleżanki wyciągały na światło dzienne każdą plotkę, która tylko wpadła im w ucho.

- Moja droga panno, to jest zwyczajne oszczerstwo! – fuknęła, ale dobrze wiedziałam, że wcale nie miała mi za złe tego pytania. – Po prostu piłyśmy herbatkę i delektowałyśmy się ciastem, które Kathrine upiekła poprzedniego dnia. Już wzięłam od niej przepis, więc jak tylko przyjedziesz, to z pewnością cię nim poczęstuję.

- I znów przez ciebie będę musiała spalić zbędne kalorie na siłowni – zachichotałam. – Dobrze się czujesz, babciu? Zrobiłaś kontrolne badania, o które prosiłam cię miesiąc temu? – zmieniłam temat, bowiem znałam Rose, jej stosunek do lekarzy i w ogóle do służby zdrowia. Aż dziw, że nie wyklęła mnie z rodziny, kiedy dowiedziała się, że postanowiłam zostać laborantką.

- Oczywiście, że nie – wycedziła przez zęby. – Świetnie się czuję i nie potrzebuję żadnych badań. Mam ciekawsze zajęcia na farmie! – odparła stanowczo.

- Babciu! Obiecałaś mi, że je zrobisz. Zrozum, że to tylko dla twojego dobra.

- A ty zrozum, Mackenzie, że gdy mówię, że czuję się jak osiemnastolatka, to właśnie tak się czuję! Nie zamierzam błąkać się po żadnych medykach. Zresztą doktor Wilson nie byłby zachwycony moimi odwiedzinami. – W głosie Rose dało się słyszeć potężne rozbawienie.

- Gdybyś nie nazwała go synem koniokrada, z pewnością odnosiłby się do ciebie zupełnie inaczej. – Na samo wspomnienie ostatniego popisu seniorki, omal nie wybuchnęłam śmiechem.

Co prawda, babcia nie powinna była przypominać tego lekarzowi, ale to nie ujmowało całej sytuacji komizmu. Podobno Wilson od tej pory umykał przed nią, gdy ta znalazła się w jego pobliżu na mieście.

- Gdyby mnie nie zdenerwował, nic takiego by się nie stało. Niech wie, gdzie jego miejsce – dodała twardym tonem. – Przyjedziesz na moje urodziny, prawda?

- Czy mam jakieś wyjście? – westchnęłam melodramatycznie, aż po drugiej stronie usłyszałam parsknięcie.

- Spróbowałabyś tylko się nie zjawić, Mackenzie. Marny byłby twój los – zagroziła, ale obie dobrze wiedziałyśmy, że to były żarty, zarówno z mojej, jak i z jej strony.

Prawda wyglądała tak, że kochałam Rose ponad wszystko i ona darzyła mnie identycznym uczuciem. Za nic w świecie nie odpuściłabym sobie jej urodzin, tym bardziej, że w tym roku przypadły dokładnie siedemdziesiąte piąte, a babcia wcale nie wyglądała na ten wiek i co najważniejsze – czuła się na o wiele mniej.

Rose wychowywała mnie oraz trójkę moich braci, gdy nasi rodzice zostali pozbawieni życia w tragicznym wypadku, pozostawiając nas na łasce losu. Dobrze, że mogła się nami zająć, bo nie wiem, jak byśmy skończyli. Prawdopodobieństwo, że jakaś rodzina przyjęłaby pod swój dach czwórkę niemałych już dzieciaków, było naprawdę znikome.

- Jonathan i Steven potwierdzili swój przyjazd? – zapytałam o braci, z którymi bardzo rzadko się widywałam.

Na szczęście często rozmawialiśmy przez telefon, zwłaszcza, kiedy Jon i Steven wyjeżdżali na długie tygodnie.

- Dlaczego w ogóle o to pytasz? – fuknęła Rose. – Moi chłopcy doskonale wiedzą, że urodzin babci się nie opuszcza.

- No tak, kompletnie o tym zapomniałam. Postaram się wcześniej przyjechać, żeby pomóc ci w przygotowaniach – oznajmiłam wspaniałomyślnie.

- Tylko jedź ostrożnie po drodze. Głupio byłoby dostać zawał przy takiej okazji, nie uważasz? – Delikatna nutka ironii przewinęła się przez słowa staruszki.

Zacisnęłam zęby, żeby nie palnąć niczego głupiego. Rose tylko na to czekała.

- Z wiekiem stajesz się coraz bardziej dowcipna – syknęłam. – Ciekawe, jak będziesz śpiewała, kiedy zaciągnę cię z chłopcami do tego lekarza – wymruczałam z zadowoleniem w głosie.

- Halooooo? Mackenzie, nie słyszę cię! Chyba coś przerywa – zaczęła stękać Rose, a ja zatrząsnęłam się od śmiechu. – Mackenzieeeee! Halooooo! Do cholery jasnej z tymi komórkami – wymamrotała i się rozłączyła.

Zaczęłam donośnie chichotać. Zawsze tak było, gdy wspominałam, że razem z braćmi dostarczę ją do doktora. Rose zaczynała symulować problemy na linii i kończyła rozmowę. Tę upartą kobietę ciężko było do czegokolwiek przekonać, jeśli naprawdę nie miała na to ochoty. Od mojej rozmowy z babcią do jej urodzin minął tydzień. Wzięłam dwa dni urlopu w pracy i ruszyłam w drogę do Lithii, małego malowniczego miasteczka na północy stanu Floryda, gdzie mieszkałam przez wiele lat, zanim poszłam na studia i postanowiłam ulokować swoje życie w Miami. Chociaż w porównaniu do miasta, w którym mieszkałam, w Lithii nie działo się nic szczególnego, to uwielbiałam tam wracać. Tyle wspomnień, tyle przeżyć i najukochańsza osoba na całym świecie – Rose.

Wyjechałam wcześnie rano, aby do południa dotrzeć na farmę. Staruszka już niczego nie uprawiała, mimo że przez wiele lat – jeszcze zanim rodzice opuścili ten świat – znajdowała się tam plantacja borówki. Niejednokrotnie pomagaliśmy zbierać owoce, które później babcia sprzedawała. Dzięki temu się utrzymywaliśmy. Teraz to sąsiad Rose dzierżawił od niej tereny uprawne, za co po zbiorach przekazywał jej część zysków. Dochodziła dwunasta w południe, kiedy wjechałam na drogę prowadzącą wprost na farmę Rose. Z rozrzewnieniem przyglądałam się znajomym drzewom, stawowi migoczącemu w oddali, aż moim oczom ukazał się dom, w którym dorastałam razem z braćmi. Pospiesznie zamrugałam oczami, aby odgonić gromadzące się w nich łzy. Nie chciałam się rozpłakać, bo babcia zaraz by to zauważyła, a nie zamierzałam tłumaczyć, iż przyjazd na farmę zawsze mnie wzruszał, choć skrycie podejrzewałam, że seniorka doskonale o tym wiedziała.

Po zaparkowaniu obok jeepa, który należał do Stevena, wysiadłam powoli z auta. Braciszek zapewne chłodził się już w środku, popijając przygotowaną na tę okazję lemoniadę. Na samą myśl ślina niemal pociekła mi po brodzie. Obrzuciłam spojrzeniem dom, który w zasadzie nic się nie zmienił, odkąd go opuściłam. Przede mną znajdował się wielki, piętrowy budynek, nieco naruszony przez upływ czasu, ale wciąż w dobrym stanie. Oczywiście przydałby się tutaj mały remont, jednak Rose nawet nie chciała o tym słyszeć. Uwielbiała to miejsce, mieszkała tutaj od ponad pięćdziesięciu lat. Wybudował je dziadek razem z babcią, tutaj urodził się mój tata, tu również dorastał. A później babcia przyjęła nas pod swoje skrzydła. Można powiedzieć, że uratowała nas, a my ją.

Po śmierci dziadka – trzy lata przed wypadkiem moich rodziców, Rose straciła chęci do życia. Dziadek był miłością jej życia, a rozległy zawał przekreślił raz na zawsze ich małżeństwo. Babcia udawała twardą, ale bardzo cierpiała. Później okrutny los doświadczył ją po raz kolejny, zabierając syna, lecz podarował nas i razem stworzyliśmy kochającą się rodzinę. Nasza opiekunka starała się, jak mogła i wychowała nas na porządnych ludzi. Po tym wszystkim, co przeszła, nigdy się nie poddała. Była dla mnie autorytetem i mimo siedemdziesięciu pięciu lat, wciąż zachwycała charyzmą i wolą walki.

- Mackenzie! Długo zamierzasz tam stać? – Usłyszałam wołanie od strony wejścia i opuściłam wzrok.

Babcia zatrzymała się w progu, przyglądając mi z uśmiechem błąkającym się po ustach. Poczułam ciepło wokół serca, które zawsze się tam pojawiało, gdy ją widziałam. Kochałam tę drobną kobiecinę ponad wszystko.

- Chyba nie powiesz, że się stęskniłaś? – spytałam, unosząc wysoko brwi.

Powoli skierowałam się ku drewnianym schodom prowadzącym na werandę. Rose nie ruszyła się z miejsca, czekając, aż sama do niej przyjdę.

- Do reszty oszalałaś w tym całym Miami – prychnęła, przybierając srogą minę. – Miałabym za tobą tęsknić? – Przyjrzała mi się uważnie.

A kiedy otoczyłam ją ramionami, odwzajemniła mój uścisk. Już zapomniałam, ile krzepy nadal w sobie miała. Ta kobieta była silniejsza od wszystkich innych mi znanych.

- Tęskniłaś, ale wiem, że tego nie przyznasz. – Uśmiechnęłam się pod nosem. Dobrze, że Rose tego nie widziała. – Nie bałaś się zostawić Stevena samego w domu? Wiesz, że gdy traci cię z pola widzenia...

- Zagroziłam, że jeśli zniknie chociaż liść sałaty z talerza, to nawet sam prezydent Stanów Zjednoczonych mu nie pomoże. – Rose się odsunęła i posłała mi pełne radości spojrzenie. – A ty nie stój dłużej na tym upale, bo nie zamierzam wzywać do ciebie Wilsona. Jeszcze tylko tego wypierdka brakuje na mojej farmie. – Obróciła się na pięcie i skierowała do drzwi.

Pokręciłam głową z rozbawieniem. To właśnie była cała Rose. Uparta i zawsze stawiająca na swoim. I taką ją kochałam. Podążyłam do środka, skąd usłyszałam swojego brata.

- Cześć, siostrzyczko. – Steven podszedł i uchwycił mnie w niedźwiedzim uścisku. Był ode mnie wyższy niemal o głowę, słusznej postury. Zawsze żartowałam, że powinien pracować w służbach wywiadowczych, z pewnością wystraszyłby niejednego bandziora. – Nie zabiłaś żadnej wiewiórki po drodze? – zakpił, a ja od razu nabrałam ochoty, żeby walnąć go w żebra.

- Zaraz ciebie rozjadę, wystarczy, że się płasko położysz. – Zmarszczyłam czoło, spoglądając na niego.

- Tym swoim małym pierdkiem? – Steven zarechotał, nawiązując do mojego samochodu. – Zawsze możesz spróbować.

- Dzieciaki, spokój – zganiła nas babcia. – Lepiej umyjcie ręce. Jonathan niedługo powinien się zjawić.

- Jonathan jeszcze nigdy nigdzie nie dotarł na czas – skomentowałam, wysuwając się z ramion Stevena.

- Jeśli nie dotrze w ciągu dziesięciu minut, nie dostanie deseru.

- O kurwa! – szepnął Steven.

- Słyszałam, młody człowieku – rzuciła w jego stronę Rose. – Wyrażaj się albo ty również nie spróbujesz mojego ciasta. – Podążyła do jadalni, gdzie niemal wszystko już czekało na stole.

Zazwyczaj starałam się nie objadać, ale podczas pobytu na farmie to było po prostu niemożliwe. Nikt nie gotował tak dobrze jak ona. Zerknęłam na Stevena, któremu oczy zaświeciły się niczym neony w Las Vegas. No cóż... Nie znałam osoby, która nie kochałaby domowych obiadków spod ręki Rose.

- I jest nasza zguba – zawołała babcia, podchodząc do okna, z którego widać było cały podjazd przed domem. – Tylko pamiętajcie: niczego nie dotykać! – Pogroziła nam palcem, a sama ruszyła przywitać Jonathana, naszego brata.

- Przyznaj się, coś podjadłeś – zwróciłam się do Stevena, patrząc na niego spod przymrużonych powiek.

- Zwariowałaś? Wiesz, jak Rose tego nie cierpi. Jeszcze naprawdę wykluczyłaby mnie ze wspólnego obiadu – odpowiedział, a w jego wzroku dostrzegłam realne przerażenie na samą myśl, że miałby nie zasiąść przy stole.

Parsknęłam śmiechem. Dojrzały, rosły facet, a bał się starszej kobiety, która ledwo sięgała mu do ramienia. Babcia wzbudzała respekt, co było naprawdę zabawne, jeśli chodziło o moich braci. Wtedy usłyszeliśmy głos Jonathana, który wszedł do jadalni zaraz za Rose.

- Cześć, Mackenzie – przywitał się, przytulając mnie do siebie. – Widziałem, że auto stoi nienaruszone – zakpił, zanim zdołał zamknąć usta.

Zmroziłam go wzrokiem, a on w porę się ode mnie odsunął.

- Przyrzekam, że pewnego dnia powyrywam wam nogi z dupy! – syknęłam, zapominając o obecności seniorki.

- Mackenzie, język! – upomniała mnie.

Zmieliłam przekleństwo pod nosem, posyłając Jonathanowi ponure spojrzenie, na co ten tylko wzruszył ramionami.

- Dlaczego ich nie rugasz? – spytałam, siadając do stołu na wyraźny znak babci.

- Oni po prostu nie zjedzą deseru. – Na twarz Rose spłynął szeroki uśmiech, a mnie od razu polepszył się humor.

Popatrzyłam na osłupiałych braci z wyraźnym zadowoleniem. Miny, które przybrali, zrekompensowały mi docinki z ich strony.

- Ale babciu! – zawołali chórem, a ja się roześmiałam.

Rose trzymała ich w szachu, o czym doskonale wiedzieli i nic z tym nie mogli zrobić.

- Chłopcy, dosyć tego. Bo jedzenie wystygnie. – Wskazała na półmiski.

Nikt nie czekał na kolejne zaproszenie, wszyscy zabrali się za konsumpcję. Po daniu głównym nadszedł czas na wspomniany wcześniej deser, którym okazało się ciasto marchewkowe. Każdy, kto znał możliwości Rose w gotowaniu i pieczeniu, nie śmiał odmówić jej pyszności. Widziałam, jak Stevenowi i Jonathanowi napłynęła ślina i jakim wzrokiem patrzyli na wypiek.

- Co jest, chłopcy? – Spojrzała po obu wnukach, którzy wzrokiem błagali ją o zmianę decyzji. – Czyżbyście czegoś chcieli? – Rose potrafiła być naprawdę złośliwa, co – prawdę mówiąc – wyglądało dość zabawne, jeśli chodziło o tych dwóch dorosłych facetów.

- Chociaż kawałeczek – poprosił Jonathan. – Przecież tylko żartowałem sobie z Mackenzie.

W odpowiedzi uśmiechnęłam się niemal tak samo złośliwie jak Rose. Dobrze wiedziałam, że babcia w końcu i tak pozwoli im na dobranie się do ciasta, ale najpierw musiała się z nimi trochę podrażnić.

- Nie wydaje mi się, żebyś zasłużył. – Starsza kobieta udawała niewzruszoną.

Z czystą satysfakcją sięgnęłam po naprawdę spory kawałek i gdy odkroiłam widelczykiem niewielki kęs, aż jęknęłam donośnie. Jonathan i Steven posłali mi nienawistne spojrzenia.

- Przywiozłem twoją ulubioną whiskey. – Jonathan usiłował pozyskać aprobatę babci.

- Doprawdy? Ile sztuk? – Seniorka oparła się wygodnie na krześle, przygładzając dłonią idealnie ułożone siwe włosy.

- Trzy. Trzy duże butelki – wyjaśnił.

- A ty, młodzieńcze? Co masz dla ukochanej babuni? – Rose pastwiła się nad swoimi wnukami, a ja w duchu płakałam ze śmiechu.

Warto było posłuchać złośliwości starszych braci, żeby zobaczyć to przedstawienie.

- Kupiłem ci nowe radio do twojego samochodu – odpowiedział Steven.

- Niech stracę. – Rose westchnęła teatralnie i wykonała dłonią gest, po którym chłopcy rzucili się na talerz z ciastem niczym sępy na padlinę.

- Dlaczego nie zapytasz Mackenzie, co ci przywiozła? – spytał nagle Steven.

Był najstarszy z naszej trójki. A przynajmniej stał się nim zaraz po... Natychmiast przepędziłam niewesołe myśli.

- Mackenzie, wszystko w porządku? – Rose rzuciła mi spojrzenie, a ja przybrałam na twarz delikatny uśmiech.

Nie chciałam przysparzać jej smutku w dniu jej święta.

- Oczywiście. Po wizycie u ciebie znowu przybiorę na wadze kilka funtów – nadmieniłam, starając się odciągnąć uwagę babci od mojego chwilowego roztargnienia.

- Przydałoby ci się znacznie więcej niż tylko raptem kilka funtów. Wyglądasz, jakbyś jadła raz na tydzień i to marną porcję – prychnęła.

- Przesadzasz. Jestem szczupła i dbam o swoją formę – odparłam.

- A czym chcesz przyciągnąć do siebie jakiegoś mężczyznę? Faceci nie psy, na kości nie polecą. – Rose uśmiechnęła się szeroko, nawiązując do tematu, który był wyciągany na światło dzienne za każdym razem, kiedy tylko przyjeżdżałam w odwiedziny.

- Babciu, znowu? – Ta mała diablica nic sobie z tego nie robiła, że obok siedzieli moi bracia. – Dlaczego im nie przypominasz, że powinni się ustatkować?

- Bo ci dwaj to przypadki beznadziejne – palnęła, a ja jak na zawołanie wybuchnęłam śmiechem.

- Babciu, przypominam ci, że siedzimy przy stole. – Jonathan zgromił ją spojrzeniem, a ona w odpowiedzi poszerzyła uśmiech.

- Doprawdy? Myślałem, że już dawno was nie ma. Jesz, to jedz, bo zaraz zabiorę ci talerz sprzed nosa – zagroziła.

- Przecież jem. – Jon odsunął się nieco z krzesłem, najwyraźniej zaniepokojony, że spełniłaby swoją groźbę.

- Wracając do tematu – Rose znów poświęciła mi pełną uwagę – masz kogoś na oku, moja droga?

Westchnęłam w duchu. Zastanawiałam się czasami, kiedy babcia odpuści sobie wypytywanie mnie o facetów, z którymi się spotykałam i moje przyszłe zamążpójście. Za każdym razem próbowałam ją zbyć, ale to było ponad moje siły. Rose – z mocą tarana – wracała do tych samych pytań.

- Nie, nie mam – odparłam zgodnie z prawdą. Co prawda, ledwie miesiąc temu spotykałam się z facetem o imieniu Andrew, ale po drugiej randce doszłam do wniosku, że kontynuowanie tej znajomości mijało się z celem. Nie czułam do niego niczego więcej poza sympatią. – A może ty masz kogoś na oku? – Odbiłam przysłowiową piłeczkę. – Widziałam kilka razy, jak pan Huntington spoglądał na ciebie przychylnym okiem.

- Jest dla mnie za stary – prychnęła, a ja omal nie udławiłam się kawałkiem ciasta.

- Jest od ciebie starszy ledwie o rok – przypomniałam.

- Czyli za stary. Może powinnaś pomyśleć o założeniu konta na portalu randkowym. Ostatnio Kathrine wspominała mi o takim jednym...

- Babciu! – Spojrzałam na nią surowo, a ona przybrała minę niewiniątka. – Nawet tego nie próbuj! – Naszły mnie obawy, że staruszka mogłaby faktycznie zrobić coś takiego, a konsekwencje byłyby opłakane.

- Tylko ci zasugerowałam. Po prostu chciałabym, żebyś była szczęśliwa i obdarzyła mnie prawnukiem lub prawnuczką – wyznała szczerze.

Przyjrzałam się jej. Wpatrywała się we mnie z miłością, chociaż potrafiła nieźle żartować i rzucać sarkastycznymi uwagami. Ale też wiedziałam, że kochała naszą trójkę ponad życie i martwiła się, że nie założyliśmy rodzin. Steven za bardzo był pochłonięty wojskiem, podobnie Jonathan. Babcia straciła już do nich cierpliwość, jeśli chodziło o nagabywanie w związku z ustatkowaniem się tej dwójki. Za to przeniosła swoją uwagę na mnie i musiałam znosić ciągłe pytania.

- Jeśli nadejdzie taka pora, z pewnością się o tym dowiesz.

Odpowiedzią babci było westchnienie. Ku mojemu zaskoczeniu – a także radości – zamknęła temat związków i zakładania rodziny. Po obiedzie przenieśliśmy się na werandę, gdzie zaczęła rozlewać whiskey przywiezioną przez Jonathana. Parsknęłam pod nosem. Jutro obaj będą umierać. No cóż... Dobrze, że mi to nie groziło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro