Rozdział 25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mackenzie

Nie mogłam spać. Odrzuciłam nakrycie i wstałam z łóżka, po czym zarzuciłam na siebie cieniutki szlafrok i na palcach opuściłam pokój. Już dawno minęła północ, w domu panowała absolutna, niczym nie zakłócana cisza. Nawet przez chwilę nie zmrużyłam oka i dobrze wiedziałam, że to nieprędko nastąpi. Powodem mojej bezsenności był mężczyzna, który przebywał pod tym dachem dzięki prośbie Rose.

Zeszłam po schodach i wyszłam na werandę. Usiadłam na bujanym fotelu i zapatrzyłam się w pokryte gwiazdami niebo. Noc była ciepła, ale nie na tyle, aby nie dało się wytrzymać. Odkąd Jake wyrzucił mi prawdę w oczy, nie mogłam do siebie dojść. Przez cały czas wracałam do tej sytuacji, do dnia, w którym widziałam go ze wspomnianą Isabel. Fakt, z jednej strony to wyglądało, jakby byli parą; z drugiej zaś powinnam go zapytać, kim była blondynka, dlaczego z nią szedł i co ich łączyło. Powinnam się z nim skonfrontować. Zamiast tego, spojrzałam na Russo przez pryzmat byłego partnera, dla którego od samego początku okazałam się jedynie zastępstwem. Nie powinnam tego robić, ale się stało. Poczułam się zraniona, chociaż sobie niczego nie obiecywaliśmy.

Po weekendzie na farmie, gdy Jake pod wpływem alkoholu wyznał, że dla niego to nie był tylko seks, zrozumiałam, że ja również przestałam w ten sposób traktować naszą relację. Wezbrała we mnie nadzieja i chciałam zobaczyć, co z tego wyjdzie. Nic nie wyszło, a wszystko dzięki mnie. Teraz Jake po prostu mnie unikał.

Przesiedziałam na dworze więcej niż godzinę, aż w końcu dopadło mnie zmęczenie. Zasypiałam, kiedy na budziku cyfry przeskoczyły na godzinę drugą nad ranem. Obudziłam się kilka godzin później – słońce znajdowało się już wysoko na niebie. Przeciągnęłam się na łóżku i wstałam. Nie miałam ochoty na wylegiwanie się, nie sama. Po dwudziestu minutach zeszłam do kuchni, w której siedzieli Rose i Jake. Oboje spojrzeli na mnie znad swoich talerzy, jednak mężczyzna pierwszy odwrócił wzrok.

- Długo dzisiaj spałaś – stwierdziła babcia. – Wszystko w porządku?

- Tak. – Podeszłam do niej i cmoknęłam w policzek na przywitanie. – Po prostu wczoraj długo nie mogłam zasnąć. Muszę napić się kawy – mruknęłam, odwracając się po kubek.

- Powinnaś najpierw zjeść śniadanie, Mackenzie. Kawa na pusty żołądek tylko ci go zrujnuje. – Rose, jak za dawnych czasów, zaczęła strofować mnie niczym małe dziecko. Parsknęłam śmiechem, przypominając sobie młodzieńcze lata. – Co cię tak bawi?

- To, że traktujesz mnie, jakbym nadal była nastolatką. – Nalałam sobie napoju i upiłam kilka łyków. Ożywcza moc kofeiny sprawiła, że mój nastrój uległ nieznacznej poprawie. Zerknęłam ukradkiem na Jake'a, ale udawał, że nie istniałam. Grzebał widelcem w talerzu, jakby nie miał apetytu, bądź go stracił. – To miłe. A jak ty spałaś?

Odstawiłam kubek na stół i sięgnęłam po miseczkę, do której nasypałam płatków i zalałam je mlekiem prosto z lodówki. Rose natychmiast się skrzywiła.

- Mogłabyś je chociaż zagrzać. Naprawdę w końcu nabawisz się problemów z żołądkiem – stwierdziła, wzruszając ramionami. – Spałam bardzo dobrze – odpowiedziała.

- I lepiej wyglądasz. – Mrugnęłam do niej okiem. Wydawać by się mogło, że nie miałam powodów do uśmiechu, co nie znaczyło, że zamierzałam poddawać się złemu samopoczuciu. Musiałam wymyślić jakiś sposób, aby przeprosić Jake'a. – A ty, Jake? – zwróciłam się do niego, wprawiając mężczyznę w zdumienie.

- Co ja? – burknął, a jego czoło pokryło się siateczką zmarszczek.

- Czy dobrze spałeś? – zapytałam grzecznościowo, wykorzystując fakt, że przy Rose nie odważyłby na mnie krzyknąć. Przynajmniej po cichu na to liczyłam.

- Tak – padła krótka odpowiedź. – Pójdę się przejść. – Nagle wstał, podszedł do zlewu i umył za sobą talerz. – Niedługo wrócę. – I zniknął z kuchni.

Znów zawładnęło mną przygnębienie.

- Dowiem się prawdy?

Aż spojrzałam na babcię, która przypatrywała mi się z lekkim zaciekawieniem pomieszanym z niepokojem.

- Jakiej prawdy? – oddałam pytaniem, chociaż domyślałam się, co ją interesowało.

- Co zaszło między tobą a Jake'em? Nie okłamuj mnie, Mackenzie, że nic. Może i jestem stara, ale nie głupia i wiele w swoim życiu przeszłam, i widziałam. Poprzednim razem nie mogliście oderwać od siebie oczu, chociaż usilnie udawaliście, że nic was nie łączy poza przyjaźnią. Pieprzenie! – sarknęła, a ja aż otworzyłam usta. Myślałam, że dobrze się kamuflowaliśmy; tymczasem Rose zdołała się wszystkiego domyślić. – Słucham – ponagliła, gdy wciąż milczałam.

- Błędnie go oceniłam – przyznałam, nie wdając się w szczegóły. Kochałam Rose, lecz nie zamierzałam jej się szczegółowo spowiadać. – Długo żyłam w przekonaniu, że Jake jest podłym draniem, więc teraz on nie chce mnie znać. Dlaczego go sprowadziłaś? – zmieniłam temat.

- Potrzebuję jego pomocy. – Starsza kobieta spojrzała na mnie niewinnym wzrokiem. – Nie patrz tak na mnie. Nie sprowadzę twoich braci z drugiego końca świata, a on był niemal na miejscu, do tego znam go i mu ufam. Z nim jesteśmy bezpieczne. – Rose przygładziła palcami siwe włosy upięte w koka. – Zamierzasz go przeprosić?

- Jeśli mi na to pozwoli – westchnęłam po chwili. – Zażyłaś lekarstwa?

- Oczywiście. Jake mnie zmusił – burknęła z obrażoną minę, a ja parsknęłam śmiechem. Wyobraziłam sobie, jak Russo stanął przed babcią z karabinem i czekał, aż ta połknie wszystkie pigułki. – Nie widzę w tym nic zabawnego. Pod tym względem oboje jesteście okropni.

- Pod tym względem to ty zachowujesz się jak dziecko. – Pokręciłam głową, biorąc się wreszcie za śniadanie. – Na pewno czujesz się na siłach, żeby w niedzielę wybrać się na ten piknik? – zagadnęłam, przypominając sobie o nieszczęsnym zaproszeniu do sąsiada. Miałam niejasne wrażenie, że Dorothy nie przepuści okazji, żeby pokręcić się przy Jake'u. Na samą myśl zacisnęłam zęby. – Dopiero co wyszłaś ze szpitala...

- I czuję się rewelacyjnie. Do niedzieli zostały dwa dni, a ja nie pozwolę zamknąć się na farmie. Poza tym chętnie zobaczę się z Johnem. Jestem mu winna podziękowania za to, że mi pomógł.

Próby namówienia jej, żeby odpuścić, były bezcelowe. Babcia podjęła decyzję i nie zamierzała jej zmienić.

- Może upiekę dla niego ciasto? – zaproponowałam.

Gdyby nie John... Aż mnie ciarki przeszły na myśl, co by się stało, gdyby w porę nie znalazł Rose. Niechętnie doszłam do wniosku, że choćby z tego względu powinnyśmy pojechać na piknik. Obiecałam sobie, że obecność Dorothy nie zepsuje mi nastroju. Nie zamierzałam zwracać na nią uwagi.

- Oczywiście. Pomogę ci przy nim. – Babcia wstała, a ja poderwałam się tuż za nią. – Mackenzie, nie traktuj mnie jak inwalidki. Potrafię chodzić. Nie musisz mnie non stop pilnować.

- Ja po prostu... To źle, że się o ciebie martwię? – Przeszłam do kontrataku.

- Powinnaś zająć się swoim życiem. Jake'a coś długo nie ma, nie uważasz? Może sprawdź, co się z nim dzieje? – Kobieta weszła do salonu i zajęła poczytne miejsce w fotelu. – Ja obejrzę odcinek ulubionego serialu. Za chwilę się zaczynie. Będę grzeczna, obiecuję – dodała, widząc, że ani drgnęłam. – Nie wstanę, dopóki do mnie nie wrócisz.

- Zgoda – przystałam na tę propozycję. – Potrzebujesz czegoś? – zapytałam, zatrzymując się w wejściu.

- Tak... – Rose zawiesiła głos, a ja czekałam, aż powie, o co chodzi. Kiedy zapadło milczenie, pierwsza się odezwałam:

- Czego potrzebujesz?

- Świętego spokoju. – Babcia wybuchnęła śmiechem, odwracając wzrok ku ekranowi. – Jeszcze tu jesteś?

Już nic nie odpowiedziałam. Wyszłam na zewnątrz, przystając przed schodami. Jake'a nie było w zasięgu mojego wzroku. Naprawdę chciałam go przeprosić, pogodzić się z nim, bo mijanie się zaczynało doprowadzać mnie do szału. Nie wiedziałam, jak długo przyjdzie nam mieszkać razem na farmie, a nie zamierzałam w ten sposób żyć. Poza tym... Nie umiałam o nim zapomnieć. Bóg mi świadkiem, że próbowałam, ale nie potrafiłam wyrzucić Jake'a z umysłu i z...

- Wszystko w porządku? – Russo zmaterializował się tuż przede mną. – Coś z Rose? – Rzucił wzrokiem w stronę wejścia do domu.

- Nie. Babcia ogląda serial – mruknęłam cicho. – Moglibyśmy zamienić kilka słów? To nie potrwa długo – rzuciłam błagalnie, patrząc na niego spod przymrużonych powiek.

Zagryzłam zęby na widok kilkudniowego zarostu na twarzy mężczyzny, który aż się prosił, żeby go dotknąć.

- Czeka mnie naprawa płotu na południowej granicy farmy – powiedział twardym tonem, a ja zamrugałam skonsternowana. Jaki, do cholery, płot? – Wezmę tylko narzędzia z szopy, wczoraj je zlokalizowałem. – Ominął mnie, zanim zdołałam cokolwiek odpowiedzieć.

Wzięłam głęboki oddech. Gula, która utknęła mi w gardle, nie pozwalała nawet na przełknięcie śliny. Jake nie zamierzał dać mi najmniejszej szansy na choćby krótką rozmowę. Unikał mnie jak ognia, ledwo na mnie patrzył. Nie wiedziałam, co zrobić, aby pozwolił mi się wytłumaczyć i przeprosić. Do obiadu nie miałam z nim już żadnej styczności. W czasie posiłku zagadywał babcię, a mnie w dalszym ciągu ignorował. Później zniknął pod pretekstem kolejnego zajęcia.

Następny dzień nie przyniósł żadnych zmian w naszych stosunkach. Jake z powodzeniem mnie unikał, biorąc sobie za cel naprawienie wszystkiego, co tylko wymagało jakiegokolwiek remontu. Dużo rozmawiał z Rose, a kiedy wchodziłam do pomieszczenia, on zaraz wychodził. Na jakiekolwiek moje pytania odpowiadał zdawkowo i wyłącznie w obecności babci, gdy nie dał rady wcześniej opuścić towarzystwa. Równie dobrze mogłam wyparować.

W końcu nadeszła niedziela. Mój nastrój tego dnia był wyjątkowo kiepski, co Rose zauważyła przy śniadaniu. Oczywiście nie omieszkała zapytać o to na głos, za co miałam ochotę ją zabić. Z trudem się opanowałam i zbyłam ją pod pretekstem bólu głowy. Wtedy Jake zaproponował, żebym została w domu, a on zawiezie babcię na piknik. Przez chwilę spoglądałam na niego zaskoczona, ale w końcu oznajmiłam, że do tego czasu z pewnością lepiej się poczuję.

Równo w południe wyruszyliśmy autem Jake'a na sąsiednią farmę oddaloną o dwie mile. I znów naszły mnie wspomnienia naszej wspólnej podróży do Lithii. Obecnie wszystko przypominało mi to, co straciłam. Nie potrafiłam ruszyć naprzód, bez oglądania się za siebie. Zależało mi na Jake'u bardziej, niż przypuszczałam.

- Nie wysiadasz? – Głos mężczyzny wytrącił mnie z zamyślenia, i z niemałym zaskoczeniem zauważyłam, że dotarliśmy na miejsce.

Na farmie Johna Sedricka panowało ożywienie. Opuściłam samochód i rozejrzałam się dookoła. Rose kroczyła w stronę grupki znajomych, którzy zawzięcie dyskutowali, przy okazji coś konsumując. Zabrałam ciasto i podążyłam za babcią. Za mną szedł Jake.

- John, pozwól, że ci kogoś przedstawię. – Rose odwróciła się w stronę Russo. – To Jake, przyjaciel naszej rodziny. Poprosiłam go, żeby został u mnie do czasu, aż wszystko się uspokoi. Jake, to John Sedrick.

- Miło mi. – Jake wyciągnął dłoń na powitanie.

- Dobrze zrobiłaś – odpowiedział John, pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna, który wciąż trudnił się uprawą borówek, i który dzierżawił od babci pola. – Rozmawiałem wczoraj z szeryfem.

- Dowiedziałeś się czegoś więcej? Jakieś nowe tropy? – Jake natychmiast wykazał zainteresowanie tematem.

- Jak dotąd, nikt nie złapał podpalacza, który mógłby wskazać na Kyle'a. Wszyscy wiedzą, że to on stoi za ostatnimi podpaleniami – prychnął John, a jego oblicze przywdziało maskę gniewu.

- Kyle? – zapytał Jake, wodząc wzrokiem po zebranych.

- Multimilioner z Tampy, który próbuje skupić te ziemie i zbudować na nich ośrodek wypoczynkowy. Niestety, ku jego nieszczęściu, nie wszyscy chcą się pozbyć swoich włości. A Kyle nie lubi, gdy mu się odmawia.

- Tobie również składał propozycję? – Jake zwrócił się do Rose.

- Tak jakby – odparła wymijająco.

- I nie zamierzałaś nam o tym wspomnieć? – wtrąciłam się w rozmowę. Poczułam budzący się we mnie gniew. Ukrywanie przez Rose wielu rzeczy zaczynało robić się irytujące. Delikatnie mówiąc. – Ktoś chciał cię, w najlepszym wypadku, nastraszyć, a ty zatajasz tak istotne informacje przed swoją rodziną? – Z trudem nad sobą panowałam.

- Mackenzie, daj spokój. Nie jestem jedyną osobą, od której Kyle próbował odkupić teren. – Rose nie wyglądała, jakby gnębiły ją wyrzuty sumienia. Ręce mi przy niej opadały. – Nie zamierzam trząść się przed jakimś bubkiem, który sądzi, że skoro ma forsy jak lodu, to może zastraszać niewinnych ludzi, mieszkających na tych terenach od dziesięcioleci. Nie mam racji, John? – Babcia spojrzała na sąsiada, który natychmiast jej przytaknął. – Dość tego tematu na dzisiejsze popołudnie. Nie przyjechaliśmy się dołować. John, czy twoja żona zrobiła tę przepyszną sałatkę ziemniaczaną? – Seniorka chwyciła pana Sedricka pod ramię i zaczęła się oddalać.

- Jake.

Ktoś zawołał Russo po imieniu i oboje obróciliśmy się w stronę wołającego. Aż zagryzłam dolną wargę, widząc zbliżającą się w naszym kierunku Dorothy.

- Właśnie się zastanawiałam, czy przyjedziesz. – Promienny uśmiech, który mu posłała, przyprawił mnie o skurcz żołądka.

Najchętniej podeszłabym do niej i złapałabym za te czarne kudły, a później przeciągnęła nią po całym podwórzu – a było ono długie.

- Dorothy. – Jake uprzejmie skinął jej głową, odpowiadając uśmiechem, od którego zmiękłyby mi nogi, gdybym w tym momencie nie czuła takiej wściekłości. – Miło cię widzieć.

- Naprawdę? – zaszczebiotała, a ja pomyślałam, że lada moment zacznę krzyczeć. Niestety nie mogłam wywołać awantury na pikniku u sąsiadów; to nie byłoby grzeczne wobec Johna. Pal licho Dorothy, tę sukę wytarzałabym w błocie. Gdy sobie uświadomiłam, jak nazwałam ją w myślach, zachichotałam pod nosem. – Może oprowadzę cię po farmie?

Przelotnie musnęła palcami przedramię Russo, a ja prychnęłam pod nosem. Wtedy Jake na mnie spojrzał.

- A może najpierw coś zjemy? Tyle tutaj pyszności – odpowiedział z wyraźnym zadowoleniem. – Masz wspaniały dom – podjął temat, kierując się ku stołom, a za nim podążyła rozpromieniona Dorothy.

Zostałam sama. Przyglądałam się, jak rozmawiali ze sobą niczym starzy znajomi, i czułam, że lada moment wybuchnę. Jeszcze nigdy nie czułam takiej zazdrości, jak teraz o Jake'a.

- Znowu się spotykamy. – Tuż obok mnie przystanął mężczyzna, więc obróciłam twarz w jego stronę. Okazał się nim lekarz ze szpitala w Lithii, który opiekował się babcią podczas jej pobytu w placówce. – Mackenzie, dobrze pamiętam? – Delikatny uśmiech rozciągnął pięknie wykrojone usta.

- Tak – odpowiedziałam ostrożnie.

- Mam na imię Mitch. – Postawny blondyn wyciągnął dłoń w moją stronę, a kiedy zdecydowałam się odwzajemnić jego uścisk, uniósł moją do góry i musnął ją swoimi ustami. Poczułam się mile zaskoczona; w tych czasach mało kto jeszcze wykazywał cechy prawdziwego dżentelmena. – Twoja babcia też tutaj jest?

- Tak – odparłam z większą swobodą niż przed kilkoma sekundami. Na chwilę zapomniałam o Jake'u, ponieważ moją uwagę ściągnął na siebie Mitch. – Nie wiedziałam, że tak dobrze znasz rodzinę Sedricków.

- Nasi rodzice się przyjaźnią. John zaprasza nas za każdym razem, kiedy organizuje jakąś imprezę – dodał Mitch, gapiąc się na mnie z jawnym zainteresowaniem. – Rzadko bywasz w naszym mieście, nieprawdaż? – zapytał.

Staliśmy na trawniku, dookoła nas kręcili się różni ludzie, ale mój towarzysz zdawał się nie zwracać na nikogo – oprócz mnie – uwagi.

- Nie tak często, jak chciałabym – wymamrotałam. Mitch wyglądał na miłego faceta, lecz na dobrą sprawę go nie znałam. Rozejrzałam się za Jake'em i Dorothy, ale niestety zniknęli z mojego pola widzenia. Zacisnęłam zęby, tłumiąc w sobie frustrację. – Zamierzam dopilnować babcię.

- Czyli twój pobyt u nas się wydłuży?

Mitch wyglądał na sympatycznego faceta. Pół głowy wyższy ode mnie, z rozbrajającym uśmiechem, gęstą blond czupryną, niebieskimi oczami, które radośnie błyszczały, szczupłym ciałem. Nie byłam głupia, wiedziałam, że mu się spodobałam i tylko czekał na okazję, aby się ze mną bliżej zapoznać. Szkoda tylko, że sama nie czułam tego samego, bo moją głowę zaprzątał zupełnie inny mężczyzna. Mężczyzna, który w tej chwili spacerował gdzieś po terenie Sedricków razem z Dorothy. Skoro więc on dobrze się bawił w towarzystwie innej kobiety, to czy ja nie mogłam spędzić chociaż kilku chwil z Mitchem? Przywołałam na twarz uśmiech, może odrobinę sztuczny, ale liczyłam, że lekarz tego nie zauważy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro