Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Łapcie rozdział dzień wcześniej :) UJEK DŻEJK  wykonuje ważną misję xD


Jake

- Ziemia do Jake'a! – Matt pomachał dłonią przed moją twarzą. – Co się z tobą dzieje, braciszku? – Na jego twarzy odmalowała się troska.

Często tak patrzył, co wielokrotnie doprowadzało mnie do szału. Po części rozumiałem, dlaczego się w ten sposób zachowywał; w końcu po powrocie z tury nie byłem przykładnym braciszkiem, a Matt i tak nie pozwolił mi się stoczyć. Gdyby nie on, nie wiem, czy nie zdobyłbym się na odwagę i ze sobą nie skończył.

- Nic – odparłem swobodnie, klepiąc go po ręce w uspokajającym geście. – Matt, nie kłamię. Nic złego się nie dzieje.

- To dlaczego przez prawie pięć minut gapiłeś się przez okno i nie reagowałeś na otoczenie? – Mój klon nie odpuszczał, musiał wiedzieć wszystko.

Ach, ta jego detektywistyczna natura. Wziąłem głęboki oddech.

- Po prostu się zamyśliłem. Proszę, nie patrz na mnie tak, jakbym za chwilę zamierzał wyciągnąć spod poduszki butelkę whiskey i uchlać się do nieprzytomności! – parsknąłem, choć wiele razy sobie obiecywałem, że nie dam się sprowokować.

- Nic takiego nie powiedziałem. – Brat usiadł na wprost mnie, udając niewiniątko. – Zapytałem tylko, co się stało – westchnął przeciągle.

- Wszystko w porządku. Słowo. Po prostu ostatnio spotkałem dawną znajomą, wypiliśmy kawę i przespacerowaliśmy się – wyznałem zgodnie z prawdą.

Jak znałem Matta, wierciłby mi dziurę w brzuchu tak długo, aż nie wytrzymałbym psychicznie i przyznał się jak na spowiedzi, o co chodziło.

- Spotykasz się z kimś? – Matt wyprostował się gwałtownie, przypatrując mi z wyraźnym zainteresowaniem. – Kim ona jest? Jak to dawna znajoma? – Jego ciekawość czasami doprowadzała mnie do szału.

Spojrzałem spode łba, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.

- Matt, uspokój się, do cholery! – syknąłem. – To naprawdę tylko znajoma, nikt więcej. Nie bawię się w...

- Przecież niczego ci nie sugerowałem – odparł ze swoim działającym na nerwy uśmieszkiem. – Po prostu się cieszę, że czasami wychodzisz do ludzi. Ale powiedz, kim ona jest? – Nie odpuszczał.

Miałem ochotę mu sypnąć, aż spadłby na plecy razem z fotelem.

- Poznałem Mackenzie, kiedy robiłem badania przed ostatnim wyjazdem do Afganistanu – wyjaśniłem, dając za wygraną. Matt byłby gotów zamknąć mnie w piwnicy, byleby tylko poznać prawdę o Rudzielcu. – Ostatnio się przypadkowo spotkaliśmy: to ona wjechała we mnie na tym parkingu.

- Jakie to słodkie – cmoknął teatralnie Matt, aż zmroziłem go wzrokiem.

Wtedy zrozumiałem, do czego dążył. Kiedy zaczynał spotykać się z Isabel, zachowywałem się tak samo, jak on obecnie. Parsknąłem śmiechem, na co mój rozmówca uniósł brwi. Zapewne doszedł do wniosku, że już do końca postradałem zmysły. Wiele by się nie mylił.

- Wiesz, że obaj mamy nie po kolei w głowie? – spytałem.

- Rozumiem, że to pytanie retoryczne? – Matt roześmiał się w najlepsze, dołączając do mnie.

Kochałem tego dupka, chociaż bywał cholernie irytujący. No cóż... Byłem dokładnie taki sam. Ale zawsze mogliśmy na siebie liczyć.

- Z czego się tak śmiejecie? – Usłyszeliśmy w progu Isabel, która właśnie wróciła do domu. Obejrzałem się przez ramię, przyglądając wchodzącej do salonu blondynce. Roztaczała blask i wyglądała jeszcze piękniej niż zawsze, o czym raz ośmieliłem się nadmienić przy bracie. Prawie straciłem wtedy uzębienie. Posłałem przyszłej bratowej promienny uśmiech, a ona odpowiedziała mi tym samym. – Jake, zostaniesz na obiad? – spytała, przysiadając obok Matta i pozwalając mu objąć się ramieniem.

- Isabel, przecież wiesz, że nie mógłbym ci niczego odmówić – zwróciłem się do niej, ale patrzyłem na brata. To, że posłał mi piorunujące spojrzenie, tylko mnie zmotywowało, żeby nie ustawać w wysiłku. – Jak się czuje przyszła mamusia? – Przeniosłem wzrok na zaokrąglony brzuszek, w którym rósł synek Matta i Isabel.

W zeszłym tygodniu poznali płeć swojego dziecka. Matt mało nie pękł z dumy, Maze wszystkim obwieściła, że zyska młodszego braciszka, z którym i tak nie podzieli się zabawkami, bo te przecież należą do niej. Zaś Isabel... Isabel wyglądała na bardzo szczęśliwą kobietę. Kibicowałem tej dwójce z całego serca, chociaż nie omieszkałem podrażnić czasami brata. Tak dla zasady.

- Fantastycznie. Mdłości na szczęście minęły. – Isabel z rozkoszą oparła się o klatkę piersiową swojego narzeczonego.

Czy wspominałem, że Matt poszedł po rozum do głowy i miesiąc temu oświadczył się ukochanej? Byłem z niego naprawdę dumny i cieszyłem się jego szczęściem. Zasłużył sobie na nie jak nikt inny.

Zostałem na obiedzie, czym Maze – która godzinę po przybyciu Isabel wróciła z przedszkola – była zachwycona. Zdążyłem się z nią wybawić, napełnić swój żołądek i dopiero wtedy zebrałem się, aby wrócić do mieszkania. Nigdy mi się tam nie spieszyło. Nie miałem ku temu żadnego powodu. Nie zamierzałem też nękać stale swoją obecnością rodziny Matta – nie chciałem być dla nich ciężarem. Ostatnie spotkanie z Mackenzie stanowiło dla mnie odskocznię od codzienności i przyznałem z zaskoczeniem, że wyszło lepiej, niż wydawało mi się, że będzie: przyjemnie, na luzie, bez tego uczucia, że którekolwiek z nas siedziało tam z przymusu. Nie żywiłem wobec tej znajomości żadnych nadziei – ot, zwykłe spotkanie dwójki ludzi, którzy wcześniej mieli ze sobą niewielką styczność.

W zasadzie wyjście z Rudzielcem okazało się moim pierwszym spotkaniem z kobietą od wielu miesięcy; w dodatku niepodszytym zabarwieniem seksualnym. Nie, nie straciłem fiuta, wciąż znajdował się na właściwym miejscu. Ale żadna przedstawicielka płci pięknej nie wzbudzała we mnie pożądania, o cieplejszych uczuciach nie wspominając. Chociaż Mackenzie... Była śliczna, jej rude włosy nadal mi się podobały i pewnie mógłbym spróbować czegoś więcej niż rozmowy, lecz nie sądziłem, żeby ona zmieniła zdanie na temat jednonocnych wyskoków. A ja nie szukałem związków, tym bardziej po tym, kiedy straciłem ukochaną. Nie zamierzałem po raz kolejny wystawiać się na cierpienie.

Minęło kilka dni wypełnionych po brzegi różnymi zajęciami. Im więcej ich miałem, tym lepiej się czułem. Do mieszkania wracałem późno, brałem prysznic i kładłem się do łóżka. Przy odrobinie szczęścia przesypiałem całą noc. Innym razem budziły mnie koszmary i do rana nie potrafiłem zmrużyć oka. Wtedy robiłem sobie drinka, ewentualnie dwa, próbując uspokoić zszargane nerwy. Bladym świtem ogarniałem się i pędziłem na spotkanie kolejnym wyzwaniom.

Po tym, jak załamanie po śmierci Charlotte omal mnie nie wykończyło, podjąłem decyzję, że spróbuję żyć dalej. Jeśli nie dla siebie, to dla Maze, Matta i Isabel, którzy się o mnie martwili. Nie chciałem przysparzać im cierpienia. Dość się napatrzyłem, jak samobójstwa oraz destrukcyjne zachowania weteranów i aktywnych żołnierzy – takich jak ja – wpływały na ich rodziny. Oni po śmierci już nic nie czuli, ich bliscy – żyli ogarnięci ogromnymi wyrzutami sumienia, że nie potrafili pomóc tym, których próbowali chronić. Mimo całego szajsu, który nadal mącił mi w głowie, nie zamierzałem zostać ciężarem dla jedynych bliskich, którzy mi zostali.

Właśnie zmierzałem do swojego mieszkania, gdy komórka zaczęła wibrować, a na wyświetlaczu przeczytałem imię Mackenzie. Nic nie byłoby w stanie mnie bardziej zaskoczyć niż telefon od niej. Czego ode mnie chciała?

- Cześć. Nie dzwonię zbyt późno? – zapytała, a jej lekko przytłumiony głos spowodował, że po moim ciele przebiegł delikatny dreszcz.

Kurwa! Mackenzie była pierwszą kobietą od czasów Charlotte, która dobitnie przypominała mi, że wciąż byłem tylko facetem.

- Jeśli sądzisz, że chodzę spać o dziesiątej wieczorem... – Roześmiałem się gardłowo, nie dokończywszy zdania.

- To się świetnie składa. Masz wolny wieczór? – drążyła, a ja poczułem, że tej dziewczyny nie dało się nie lubić.

Nie z powodu wyglądu zewnętrznego, chociaż nie powinienem go całkiem wykluczyć, bo też miał swój wkład. Bardziej jednak przemawiał do mnie aspekt bezpośredniości Rudzielca. Nie owijał w bawełnę, mówił o wszystkim prosto z mostu. Lubiłem konkretne kobiety.

- Tak się składa, że mam – odpowiedziałem, wchodząc do siebie. – Chcesz się spotkać?

- Tak, dlatego dzwonię. – W jej głosie pojawiła się szczera radość. – Również dysponuję wolnym wieczorem, a niestety wszystkie moje znajome albo są zajęte, albo nie ma ich w mieście – dodała po chwili.

- Czyli jestem kołem zapasowym? – Chyba nie byłbym sobą, gdybym nie wplótł w naszą rozmowę delikatnej ironii.

Nawet, gdybym został kimś w rodzaju substytutu, spędzenie kilku godzin w towarzystwie tej kobiety wydawało się tego warte.

- Pogłaskam twoje ego, jeśli przyznam, że jesteś czymś lepszym niż tylko zastępstwem? – zachichotała, a ja rozdziawiłem usta.

- I to jak! – Uśmiechnąłem się szeroko, mimo że Mackenzie mnie nie widziała. – Gdzie chciałabyś się spotkać? – Natychmiast wszedłem do sypialni i otworzyłem szafę.

Przed niespodziewanym wyjściem musiałem najpierw zaliczyć prysznic.

- Siedzę w Wood Tavern. Czyli mogę liczyć na twoje towarzystwo?

- Postaram się dotrzeć do godziny, może wcześniej. Wytrzymasz? – Już zmierzałem w stronę łazienki.

- Oczywiście. Do zobaczenia, Jake – pożegnała się.

- Do zobaczenia – odparłem i porzuciłem telefon na blacie szafki.

Równo godzinę od rozmowy przekroczyłem próg lokalu, w którym czekała na mnie rudowłosa. Rozejrzałem się po zatłoczonym wnętrzu, usiłując ją zlokalizować. Szukałem burzy rudych loków i znalazłem ją przy barze. Mackenzie popijała drinka, przy okazji ucinając pogawędkę z barmanem. Chłopak wpatrywał się w nią niczym w obrazek. Nie mogłem mu się dziwić, bo zdecydowanie było na kogo popatrzeć.

- Mam nadzieję, że nie zanudziłaś się na śmierć – rzuciłem tuż przy jej uchu, przystając obok. – Ślicznie wyglądasz. – Zlustrowałem sylwetkę dziewczyny.

Krótkie, dżinsowe spodenki, czarny top na ramiączkach oraz stopy obleczone w sandałki na koturnie. Mackenzie obróciła się w moją stronę, odwzajemniając spojrzenie. Uśmiech aprobaty sprawił, że jej usta delikatnie się uniosły.

- Ty też wspaniale się prezentujesz. Cieszę się, że dotarłeś na miejsce – powiedziała, kończąc drinka. – Czego się napijesz?

- Dostosuję się do ciebie – odparłem, zajmując miejsce obok.

- Jesteś pewien? Mam ochotę na tequilę. Nie wszyscy ją lubią – wspomniała, jednocześnie dając znak barmanowi, aby zrealizował zamówienie.

- Nie mam nic do tequili. – Skinąłem głową aprobująco. – Twoje koleżanki niech żałują, że nie podjęły zaproszenia.

- Dlaczego? – Mackenzie zmrużyła oczy, wpatrując się we mnie z wyczekiwaniem. – Może mają mnie dosyć? – zapytała, a ja prychnąłem.

- W takim razie nie wiedzą, co tracą. Uznam się za szczęściarza, że do mnie zadzwoniłaś – stwierdziłem, wprawiając swoją towarzyszkę w niemałe zdziwienie.

Samego siebie również, bo uzmysłowiłem sobie, że otwarcie z nią flirtowałem. Jej obecność dziwnie na mnie działała. Mówiąc dziwnie, miałem na myśli, że do niedawna nie chciałem nawet słyszeć o wyjściu z jakąkolwiek kobietą. Odkąd wpadłem na Mackenzie, już drugi raz spędzaliśmy czas w swoim towarzystwie.

- Jake'u Russo... – Sposób, w jaki wymówiła moje imię i nazwisko, sprawił, że obudziły się we mnie różnorakie uczucia, których istnienie kompletnie mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem, co powinienem o tym myśleć, dlatego zastanawianie się nad obecną sytuacją postanowiłem zostawić na później. – Myślę, że możesz mieć rację – doszła do wniosku i wybuchnęła śmiechem. Zawtórowałem jej, bo cholernie mnie tym rozbawiła. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie szczęście cię spotkało.

- Podobno urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Nie powinienem być zaskoczony. – Wzruszyłem ramionami. – Za nasze spotkanie? – Sięgnąłem po sól, a Mackenzie ochoczo potaknęła.

Nasypałem odrobinę przyprawy na dłoń w miejscu, w którym kciuk łączył się z palcem wskazującym, po czym ją zlizałem, wychyliłem kieliszek z alkoholem i wszystko przegryzłem plastrem limonki. Rudzielec zrobił dokładnie to samo, co ja, a po chwili posłał mi pełne zadowolenia spojrzenie.

- Aż taki z ciebie szczęściarz?

- W zasadzie nie powinnaś mnie o to pytać. Powtarzam słowa ludzi, którzy mieli ze mną styczność – zażartowałem.

Jedno mnie zaskoczyło: przy Mackenzie szybko potrafiłem wyluzować. To było tak naturalne, jak oddychanie. Wcześniej raczej mi się to nie zdarzało, a przynajmniej nie tak łatwo, jak w jej obecności.

- Czy to się tyczy również mnie? – Kobieta zawiesiła na mnie wzrok, oblizując przy tym wargi.

Czy zrobiła to celowo, czy zupełnie bezwiednie, tego nie wiedziałem. Jedyne, czego byłem pewien, to tego, że na mnie ten gest podziałał. Po tak długiej przerwie te wszystkie emocje nieco mnie przytłaczały i nie wiedziałem, jak powinienem do nich podchodzić.

- Sądzę, że przede wszystkim ciebie. W końcu siedzimy tu razem, zyskałaś niepowtarzalną okazję, żeby nacieszyć się moim towarzystwem, a przy odrobinie szczęścia może i tobie udzieli się mój los.

- Twój los? – Znów skinęła na barmana, który postawił przed nami kolejne dwa kieliszki wypełnione złocistym płynem.

- Moje szczęście przejdzie na ciebie – odchrząknąłem.

- Doprawdy? Nie uważasz, że w takim razie powinniśmy udać się do kasyna? Chętnie przytuliłabym małą fortunę – zabrzmiała poważnie, ale jej oczy podejrzanie błyszczały, więc od razu się domyśliłem, że żartowała.

- Uważaj, bo się zgodzę. Ostrzegam tylko, że hazard nie jest moją mocną stronę, więc nie wiem, czy szczęście nie odwróciłoby się od nas. – Złapałem potężny haust powietrza i sięgnąłem po trunek.

Mackenzie poszła w moje ślady. Z minuty na minutę rozmawiało się nam coraz lepiej. To był zdecydowanie jeden z przyjemniejszych wieczorów, odkąd wróciłem. Żartowaliśmy, a po chwili zażarcie dyskutowaliśmy na bardziej poważne tematy. Po godzinie moja towarzyszka zsunęła się wdzięcznie ze stołka i udała do toalety.

- Gdyby kiedyś ci się znudziła, daj znać. – Usłyszałem za plecami czyjś głos.

Obróciłem się na hokerze i spojrzałem w oczy obcego mężczyzny.

- Słucham?

Wypiłem kilka szotów, ale to nie była ilość, po której miałbym problemy ze zrozumieniem drugiego człowieka. Jednak tego gościa kompletnie nie rozumiałem.

- Mówię o twojej pannie. Ślicznotka z niej. – Chłopak, wyglądający na młodszego ode mnie, uśmiechnął się znacząco.

- Masz tupet, kolego – sapnąłem, patrząc na niego spod byka. – Nie boisz się, że może ci ubyć kilka zębów? – warknąłem.

Nie znosiłem takich chamów. Nie byłem święty, lecz nie lubiłem, kiedy przedstawiciele mojego gatunku wypowiadali się w ten sposób o kobietach. A już z pewnością nie zamierzałem pozwalać obrażać Mackenzie. Nie byliśmy parą, co wcale nie znaczyło, że zostawię tę sprawę bez echa.

- Rozumiem, nic z tego – westchnął tamten. – Szkoda. Chętnie sprawdziłbym...

Więcej nie zdążył powiedzieć. Moja prawa ręka wystartowała w kierunku jego brody i blondyn wylądował na podłodze. Chciałem zeskoczyć ze stołka i przyozdobić jego twarz kolejnymi razami, jednak natychmiast pojawiła się ochrona.

- Co tu się dzieje? – huknął człowiek z obstawy.

Kolejny bramkarz pomógł wstać leżącemu facetowi, który albo był tak zamroczony po moim uderzeniu, albo wlał w siebie zbyt dużą ilość alkoholu, co w połączeniu z zadanym ciosem, okazało się totalnym nokautem.

- Obrażał moją przyjaciółkę. Wyjaśniłem mu, że dłużej nie będę tego słuchał – odparłem hardo.

- Jake? – Mackenzie wróciła i, widząc, co się działo, uniosła ramiona. – O co chodzi? – Wodziła wzrokiem ode mnie do ochroniarza i chłopaka, który stanął chwiejnie na nogach.

Przybrał taką minę, jakby zderzył się z tirem. Pogratulowałem sobie w duchu, z drugiej strony podejrzewając, że przeze mnie wylecimy z baru.

- Ten palant myślał, że może mówić, co mu ślina na język przyniesie. Dałem mu więc do zrozumienia, że znalazł się w błędzie – wyznałem, patrząc w zielone oczy.

Na twarzy Mackenzie odmalowało się wiele emocji: począwszy od zaskoczenia, po zadowolenie. Nie wyglądała na złą, co z kolei mnie zdziwiło.

- Wyjdziesz sam, czy odprowadzić cię do wyjścia? – Usłyszałem ochroniarza, który stał najbliżej mnie.

Rzuciłem na niego okiem – wyglądał na wkurzonego.

- Wyjdziemy oboje – odpowiedziała Mackenzie, kładąc rękę na moim ramieniu. – Chodźmy stąd, Jake. Znajdziemy lepszy lokal – prychnęła, patrząc gniewnie na pozostałe towarzystwo.

- Świetnie. – Wstałem i chwyciłem dziewczynę za dłoń. Była ciepła i w porównaniu do mojej: mała. Do wyjścia trafiliśmy w asyście ochroniarza, który zatrzasnął za nimi drzwi, jakby próbował dać nam do zrozumienia, że nie byliśmy już tam mile widziani. – Wiszę ci przeprosiny. – Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, stanąłem twarzą w twarz z Mackenzie.

- Daj spokój. – Rudzielec wzruszył ramionami, uśmiechając się rozbrajająco. – A tak właściwie, to czym cię wkurzył ten facet? – Delikatnie przekrzywiła głowę.

- Byciem dupkiem, który się nie spodziewał, że szanuję towarzyszącą mi kobietę – odpowiedziałem. – Mogłem go zignorować, ale nie zdołałem nad sobą zapanować.

- Krewki z ciebie mężczyzna. – W ustach Mackenzie te słowa zabrzmiały jak komplement. – Zawsze jesteś taki nieokiełznany? – Gdy przygryzła wargę, skupiłem wzrok na jej delikatnych ustach.

Potrząsnąłem głową, aby odgonić dziwne wizje, które zaczęły mnie prześladować. Wizje, w których Mackenzie przeobrażała się w kogoś więcej niż tylko w znajomą.

- Powiedzmy, że nazbyt często. – Roześmiałem się donośnie. – Przenosimy imprezę do innego lokalu? – zadałem kluczowe pytanie.

- Jasne. Nie zdążyłam się rozkręcić. – Moja piękna towarzyszka puściła do mnie oczko, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie.

Nie pozostało mi nic innego, jak podążyć za nią. Ostatecznie trafiliśmy do kolejnego pubu, dwie przecznice od Wood Tavern. I znów zdecydowaliśmy się na kilka szotów tequili, w której rozsmakowaliśmy się tego wieczoru. Godzinę później oboje byliśmy dość wstawieni, ale jeszcze nie na tyle, żeby stracić kontrolę.

- Chyba potrzebuję świeżego powietrza. – Oczy Mackenzie podejrzliwie błyszczały. – Spokojnie, nie zamierzam rzygać – dodała, widząc niepokój, który musiał odmalować się na mojej twarzy.

Odetchnąłem z ulgą i wstałem, pociągając za sobą dziewczynę.

- W porządku. – Dawno nie czułem się taki rozluźniony. Co prawda alkohol odgrywał sporą rolę w tym procesie, lecz była to też zasługa Mackenzie, która zaraziła mnie swoim optymizmem. – Przyda się nam krótki spacer.

- Ale chyba nie aż do mojego mieszkania? Nie wiem, czy w obecnym stanie dałabym radę pokonać taki dystans – zachichotała.

Miała już dobrze w czubie, a ja wcale się lepiej nie prezentowałem.

- Jeśli pozwolisz, to cię zaniosę. Mam wprawę. – Kroczyliśmy obok siebie, aż w końcu nasze dłonie splotły się ze sobą, jakby to było coś naturalnego.

- Jasne, a później przechodnie będą musieli wzywać dwie karetki, bo pijana para wyrżnęła o krawężnik. – Mackenzie przewróciła oczami w zabawny sposób. – To już lepiej zostańmy przy obecnej formie przemieszczania się.

- Wedle życzenia, Rudzielcu. – Zasalutowałem, a ona pokiwała głową z politowaniem. – Gdybyś się zmęczyła, to pamiętaj o mojej ofercie – przypomniałem.

- Przyznaj się, Jake'u Russo – nagle zastąpiła mi drogę – ty mnie chcesz poderwać! – Bez ostrzeżenia wbiła mi palec w klatkę piersiową. – Ale nie możesz... – dodała po chwili konspiracyjnym szeptem.

- Dlaczego? – zapytałem wprost. – I dlaczego szepczesz? – Wciąż byłem na tyle świadomy, żeby mi to nie umknęło.

- Nie wiem – zachichotała. – Idziemy dalej? – Zrobiła krok do tyłu, jednak złapałem ją za ramię i przyciągnąłem do siebie.

- Miałaś mi zdradzić, dlaczego nie mogę cię poderwać. – Ta kwestia niezmiernie mnie interesowała, jakby od niej zależało moje życie.

- Aaaa, no fakt. – Cudowny uśmiech rozjaśnił jej twarz . – Najpierw musiałbyś uzyskać aprobatę Rose.

- Rose? Kim jest Rose? – Gapiłem się na dziewczynę, czekając na odpowiedź.

- Nie wiesz, kim jest Rose? – Mackenzie wytrzeszczyła oczy. – To moja babcia i radzę ci to zapamiętać. – Znów chichot.

- W takim razie idziemy do Rose – postanowiłem i chwyciłem moją towarzyszkę pod ramię.

- Jake, przecież ci tłumaczyłam, że długie dystanse nie są dziś dla mnie.

- Weźmy taksówkę – zaproponowałem, sięgając po telefon.

- Do Lithii? – Rudzielec wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

- Twoja babcia mieszka w Lithii? – Cholera, to wszystko komplikowało.

- Oczywiście. To najlepsze miejsce pod słońcem – wyznała z dumą w głosie.

- W takim razie koniecznie musisz mnie tam zabrać – odparłem. – Nawet teraz. Nie spieszy mi się do domu.

- Chyba w bagażniku. Żeby jechać w moim aucie, trzeba sobie zasłużyć.

- A zmieszczę się? – Spojrzałem na nią z powątpiewaniem. – Widziałem twoje auto, do kolosów nie należy.

- Ciężko mi powiedzieć... – Mackenzie rzuciła na mnie okiem, jakby się nad czymś głęboko zastanawiała. – Najpierw powinniśmy to sprawdzić.

- Jak? – Nie rozumiałem, do czego zmierzała.

W zasadzie to coraz mniej rozumiałem z tego, o czym rozmawialiśmy, co nie wykluczało faktu, że coraz lepiej się bawiłem.

- To proste! Wejdziesz do mojego bagażnika i zweryfikujesz, czy będzie ci wygodnie – stwierdziła wspaniałomyślnie.

- W takim razie idziemy do ciebie. Chcę jechać do Rose. – Ruszyłem żwawiej, ciągnąc za sobą Mackenzie.

- Weźmy taksówkę.

- Przecież mówiłaś, że nie pojedziesz taksówką do Lithii. – Spojrzałem na nią, jakby odchodziła od zmysłów.

Alkohol buzował w nas coraz mocniej.

- Do diabła, Jake! Skup się! – Kobieta prychnęła pod nosem. – Do mnie pojedziemy taksówką. Musisz zmierzyć bagażnik, czy na pewno się zmieścisz.

- Masz rację. W takim razie łapiemy taksówkę. – Rozejrzałem się po ulicy. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, bo po chwili dostrzegłem pustą taryfę, która zmierzała w naszą stronę. Machnąłem ręką i kierowca zatrzymał się przy krawężniku. – Widzisz? Tak to się robi. – Posłałem Mackenzie pełen zadowolenia uśmiech, jednocześnie wpychając ją do wnętrza samochodu, aby samemu wsunąć się obok niej na tylne siedzenie.

- Mój ty bohaterze! – zawyła mi do ucha, kiedy wpadła na mnie przy ostrym skręcie. Objąłem ją ramieniem, a ona, o dziwo, się nie odsunęła. Zapadło milczenie, lecz nie na długo. – Jake? A co zrobimy, jeśli się nie zmieścisz? – Wcale nie mówiła cicho.

Zdążyłem zauważyć, że kierowca walczył z uśmiechem cisnącym mu się na usta. Zmroziłem mężczyznę wzrokiem, który w odpowiedzi ostatecznie ryknął śmiechem.

- Może nie jestem aż tak duży. – Po tych słowach taksówką szarpnęło, a Mackenzie zaryła nosem o mój tors. – Uważaj pan, jak jeździsz! – zagrzmiałem. – Bo napiwku nie dam.

- Co mi tam po napiwku – facet donośnie zarechotał – tu się niezłe przedstawienie odbywa. Takie kursy mogłyby się przytrafiać zdecydowanie częściej.

Pominąłem milczeniem jego motywację. Przeniosłem spojrzenie na Mackenzie, która przymknęła oczy. Otworzyła je dopiero wtedy, gdy taksówkarz zatrzymał się pod wskazanym wcześniej adresem.

- Gdzie zaparkowałaś? – Kwestia „zmierzenia" bagażnika w samochodzie Rudzielca wydawała mi się coraz bardziej nagląca.

Na swoim koncie miałem wiele wyskoków po alkoholu, ale ten pomysł bił wszystkie inne na głowę.

- Tutaj. – Dziewczyna podbiegła do Forda, a ja przystanąłem, wpatrując się w klapę. – Moja dziecinka. – Czule pogłaskała bok auta, jakby chodziło o człowieka, a nie o rzecz.

- Musisz otworzyć. Daj mi kluczyki. – Wyciągnąłem dłoń w jej stronę.

- Nie mam – odparła beztrosko, uśmiechając się pod nosem. – Są na górze.

- W twoim mieszkaniu? – zapytałem dla pewności.

- Tak.

- W takim razie idziemy po nie. – Byłem zdeterminowany i z pewnością pijany, podobnie jak Mackenzie, która znów obrzuciła mnie uważnym i nietrzeźwym spojrzeniem.

Tequila coraz bardziej mąciła nam w głowach, więc żadne z nas nie powstrzymało drugiej osoby przed zrobieniem głupstwa, jakim z pewnością było sprawdzanie, czy zmieszczę się w bagażniku Forda. I takim oto sposobem po kolejnych dziesięciu minutach znaleźliśmy się z powrotem na parkingu. Minęła północ, a my nie odpuszczaliśmy.

- Właź! – Mackenzie podniosła klapę do góry. – Tylko się za bardzo nie rozpychaj.

- W środku jest aż tak ciasno? – spytałem, przyglądając się wnętrzu ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.

- Ciasno, ciemno i trochę wilgotno – wymruczała. – Chyba się nie boisz? Jesteś prawdziwym facetem czy nie? – Przybrała bojową postawę, zezując na mnie.

- Wątpisz we mnie? – Przełożyłem prawą nogę do wnętrza bagażnika.

Główkowałem, w jaki sposób wsunąć się do środka, aby nie uderzyć głową o blachę. Wbrew pozorom, to wcale nie było proste zadanie. Zdecydowanie łatwiej wychodziło mi trafianie do celu z odległości kilkuset jardów.

- Popchnąć cię? – Usłyszałem tuż przy uchu.

- Poradzę sobie – sapnąłem, kładąc się na boku i wciągając drugą nogę. Bagażnik okazał się naprawdę ciasny: nie było mowy, żebym się w nim rozłożył, jednak spojrzałem na Mackenzie z wyraźną satysfakcją. – Mówiłem, że się zmieszczę?

- Cholera, udało ci się. – Rudzielec chwycił dłońmi klapę i zawisnął, trzymając się za nią. – Dokonałeś niemożliwego, Jake.

- Czy to oznacza, że zabierzesz mnie do babci Rose? – Próbowałem zgiąć nogę, aby wyjść na zewnątrz, bo jednak leżenie w czyimś bagażniku nie należało do moich ulubionych zajęć. Niestety przypadkiem trąciłem Mackenzie, która naparła na klapę i ta z hukiem opadła, zatrzaskując mnie w środku. Dobrze, że zdążyłem schować nogę! – Mackenzie! – zadarłem się, tłukąc w blachę nade mną. Panowała ciemność, której nie przebijała najmniejsza smuga światła. – Otwórz bagażnik!

- Nie mogę... – Do moich uszu dotarł przytłumiony głos. Nastąpiła seria szarpnięć, która i tak nic nie dała. – Jake, on się zaciął!

- Jak to się zaciął? – Nie cierpiałem na klaustrofobię czy nyktofobię, ale leżenie w tej puszcze nie należało do przyjemności. – Mackenzie, przekręć kluczyk! – wołałem.

- Przecież próbuję. – Sapnięciom i stękaniu nie było końca. – On naprawdę się zaciął...

- Słucham? – zadarłem się kolejny raz. Kurwa mać! Miałem spędzić tutaj całą noc? – Kotku, nie poddawaj się. Chyba mnie tu nie zostawisz? – Jakby tego było mało, mój pęcherz zaczął domagać się opróżnienia.

- Zmęczyłam się, Jake. Tylko chwilkę sobie posiedzę, dobrze?

- Mackenzie, ja tu utknąłem. I chce mi się sikać! Głupio byłoby, gdybym musiał załatwić się w twoim samochodzie! – krzyknąłem, jednocześnie starając się dłońmi pchnąć klapę do góry.

Niestety, ta na dobre się zacięła.

- Nawet się nie waż! – Usłyszałem szuranie butami i poczułem kolejne szarpnięcie. – Jake! Nie lej w moim wozie!

- To się pospiesz. Albo przetrzepię ci tyłek! – zagroziłem, licząc, że zmobilizuję Rudzielca.

- Skąd wiesz, że to lubię? – zapytała, a ja cicho parsknąłem śmiechem.

Nagle wyobraziłem sobie scenę, w której uderzyłem ją w pośladek. Jęknąłem dość głośno. Nie dość, że mój pęcherz wołał o opróżnienie, to jeszcze znalazłem się o krok od erekcji. Pijany czy nie, nie miałem z tym najmniejszego problemu.

- Kociaku, ja cię proszę. Spróbuj otworzyć bagażnik. Obiecuję, że ci to wynagrodzę. – Wziąłem głęboki oddech. Marzyłem o tym, by wyprostować nogi, odpryskać się i wyjść z tej pieprzonej puszki.

- Przecież próbuję! – westchnęła. – Może pobiegnę po pomoc? Albo wezwę ślusarza?

- Nie zostawiaj mnie tutaj! – Nie, żebym bał się zostać sam. Bardziej mnie martwiło, że Mackenzie zdążyłaby o mnie zapomnieć. – Spróbuj jeszcze raz, w końcu drgnie. Słoneczko? – Wolałem nie denerwować dziewczyny, żeby czasem nie przyszło jej do głowy nic głupiego.

- Ja pierdolę! – Mackenzie niespodziewanie kopnęła w klapę, aż zadudniło. – Ostatni raaaaz! – sapnęła i nagle drzwi odskoczyły do góry. Przez chwilę patrzyłem na stojącą przy aucie kobietę, po czym ocknąłem się i zacząłem gramolić, aby wydostać się z pułapki. – Udało się! – pisnęła z zadowoleniem, podskakując niczym małe dziecko.

- Jesteś niesamowita – przyznałem, spoglądając na jej włosy, które tańczyły wokół twarzy.

Naraz zapomniałem dosłownie o wszystkim – liczyła się tylko ta chwila i ta dziewczyna. Nie byłem trzeźwy, lecz nie byłem też do tego stopnia pijany, żeby nie wiedzieć, co robię. Zapragnąłem spełnić fantazję, która narodziła się w mojej głowie. Chwyciłem Mackenzie w pasie i przyciągnąłem do siebie jednym ruchem. Jej głos zamarł na ustach. Ustach, w które wpatrywałem się zachłannie. Pochyliłem się i skosztowałem ich delikatnie, powoli. Odsunąłem się powoli i zatopiłem spojrzenie w szmaragdowych oczach.

- Jake... – wyszeptała, po czym nagle zarzuciła mi ręce na szyję i sama przycisnęła swoje wargi do moich.

Mogłem walczyć z własnym pragnieniem, ale nie z pragnieniem, które zżerało także Mackenzie. Tym razem pocałunek nie był powolny i delikatny niczym muśniecie motyla. Był zachłanny, głęboki, przepełniony namiętnością, która gwałtownie w nas wybuchła. Był zaskakujący. Nasze języki wirowały we wspólnym tańcu, dłonie dziewczyny wsunęły się w moje włosy, a ja przycisnąłem jej ciało do swojego, jakbym próbował scalić nas w jedność. Mackenzie smakowała tequilą i prawdziwą kobietą. Zupełnie zapomniałem o tym, gdzie się znajdowaliśmy.

- Znaleźlibyście sobie jakiś pokój, a nie tak na widoku publicznym! – zawołał oburzony głos, który z trudem dotarł do mojej świadomości.

- Spierdalaj! – warknąłem w stronę, z której dochodził.

Kiedy podniosłem wzrok, dostrzegłem umykającą sylwetkę kobiety. Nie mogłem stwierdzić, czy młodej, czy starej; twarz utonęła już w mroku, do którego nie docierało światło z pobliskiej latarni.

Wtedy spojrzałem na Mackenzie, która przyglądała mi się z rozanielonym wyrazem twarzy. Miałem na nią ochotę i w jej oczach tliło się to samo pragnienie, które rozpalało mnie od środka. Chciałem ponownie się nad nią pochylić, kiedy w mojej głowie zawył alarm.

Nie mogłem zrobić tego Rudzielcowi. Gdybym się nie powstrzymał, trafilibyśmy do łóżka. Nie widziałem w tym problemu, mój penis również nie, bo stwardniał jak cholera i domagał się wypuszczenia na wolność. Byłem tylko facetem, który wciąż miał swoje potrzeby, a które przez bardzo długi czas ignorowałem. A teraz trzymałem w ramionach ponętną kobietę, o której fantazjowałem i oboje znajdowaliśmy się pod wpływem alkoholu. Mackenzie nie podarowałby mi, gdybym wykorzystał sytuację i zaciągnął ją do mieszkania na seks. Chciałem tego, ale pod warunkiem, że oboje będziemy trzeźwi.

- Dlaczego przerwałeś? – spytała, nie kryjąc rozczarowania.

Ogień w jej oczach wcale nie zmalał, wręcz przeciwnie: odnosiło się wrażenie, że wybuchł większym płomieniem.

- Odprowadzę cię pod drzwi i wrócę do siebie. Pragnę cię, lecz nie możemy tego zrobić, gdy jesteśmy pijani. Rano zabiłabyś mnie nożem do krojenia chleba – zażartowałem, choć podejrzewałem, że taki scenariusz był realny.

- Stępił się. – Mackenzie oblizała usta, a ja natychmiast przymknąłem powieki.

Bałem się, że ulegnę pokusie, a naprawdę nie mogłem. Nie teraz.

- Nie powiem, żeby ta informacja mnie nie ucieszyła, jednak naprawdę powinienem jechać. Porozmawiamy, kiedy wytrzeźwiejemy, dobrze? – Otworzyłem oczy i zatonąłem w głębokiej zieleni tęczówek Rudzielca.

- Cholera, a ja naprawdę liczyłam na seks mojego życia – zachichotała, a ja zagryzłem zęby, żeby nie cofnąć słów, którymi przekreśliłem wspólną noc. – Pozwolę ci jutro zadzwonić do mnie – westchnęła i oparła głowę na mojej klatce piersiowej.

- Pozwalasz? Serio, Mackenzie? – Roześmiałem się, rozbawiony jej stwierdzeniem. – Chodź, powinnaś się położyć. Jesteś zmęczona. – Odsunąłem ją od siebie i chwyciłem za dłoń.

Kilka minut później dotarliśmy pod mieszkanie. Gdy otworzyła drzwi, pocałowałem ją w policzek. Wolałem nie kusić losu i nie całować jej w usta. To z pewnością skończyłoby się seksem. W końcu zniknęła we wnętrzu swojego lokum, a ja odetchnąłem z ulgą i jednocześnie z frustracją. Trzeba było wrócić do siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro