2.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

********

Obudził ją jakiś dźwięk i okropne pragnienie, palące gardło.

Delikatne promyki słońca muskały jej bladą twarz nie dając ukojenia. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że jej twarz płonie. Ledwo przezierała na oczy. Nie mogła ich otworzyć, gdyż jaskrawe światło drażniło przyzwyczajone do ciemności źrenice.

Powoli uniosła się z ziemi, trzymając się za głowę. Nie pamiętała co się wydarzyło. W głowie panowała pustka, ani jedna, najdrobniejsza myśl nie przebiegła tamtejszą trasą, pozbawiając kobietę poczucia sensu.

Wyprostowała się i oparła o wystający z ziemi pień. Wciąż nie otworzyła oczu. Piekły niemiłosiernie, ale jeśli chciała stąd odejść musiała się odważyć. Rozwarła delikatnie powieki, wpuszczając odrobinę światła. Doznała światło wstrętu, krzywiąc twarz i pocierając zmęczone oczy. Źle się czuła. Chciało jej się pić. Miała wrażenie, że dawno nie moczyła gardle w żadnym płynie. Gdzie się znajdowała? Ile czasu tam spędziła? Dlaczego?

Oczy, twarz powoli przyzwyczaiły się do jasności. Uczyniła kolejną próbę, tym razem skuteczną. Jakież było jej zdziwienie, gdy dostrzegła przed sobą całkiem inny świat. Wszystko było takie idealne, nasycone barwami i kolorami, prawdziwe dzieło matki natury.

Rozejrzała się wokół, nie mogąc nacieszyć oczu tymi cudami. Chyba przeniosła się do innej rzeczywistości. Może tak właśnie wyglądał raj, ale.... Musiałaby umrzeć, by się do niego dostać.

Lekki wiatr zakołysał wierzchołkami drzew, potęgując zapachy i wonie otaczające jej osobę. Jej zmysły zarejestrowały coś bardzo interesującego, coś bez czego nie mogła się obejść.

Skoczyła na równe nogi, lecz nie musiała daleko szukać. Nieopodal leżało jakieś pokrwawione zawiniątko. Młoda kobieta uklęknęła przy nim, łapiąc skrawek materiału – który okazał się być kawałkiem jej spódnicy – po czym zbyt gwałtownie odwinęła je. Przekrzywiła głowę na bok, lecz po chwili ze zgrozą stwierdziła, iż to martwe niemowle. Chłopiec, który w dodatku.... Był jej niedawno narodzonym synem.

Odskoczyła od dziecka, gdyż nawiedzały ją dziwne pokusy, nad kórymi próbowała zapanować. Nie wiedziała co się z nią dzieje. Przycisnęła ciało do drzewa, łapiąc palcami za jego chropowatą korę. Patrzyła na małe ciałko wygłodniałym wzrokiem bestii, która czai się na niczego nieświadomą ofiarę, by zaatakować, a następnie pożreć. Tego właśnie pragnęła - zaspokojenia głodu, który zdawało się, że trawił jej własne wnętrzności.

Zaślepiona przez morderczy instynkt, z powrotem ruszyła w stronę dziecka lecz spłoszył ją dźwięk przelatujących w oddali ptaków. Ona słyszała to tak wyraźnie, jakby działo się to zaraz obok niej. Mechanicznymi ruchami obracała się wokół własnej osi, szukając zagubionego sensu i wtedy coś ją olśniło.

Jeszcze raz spojrzała na kawałek materiału, a źrenice rozszerzyły się do niewyobrażalnie dużych rozmiarów, przysłaniając niegdyś niebieski kolor tęczówek. Fala wspomnień wezbrała, wypełniając czarną dziurę zaścielającą jej umysł. Przypomniała sobie. Wszystko, z najmniejszymi szczegółami.

Kotara nieświadomości rozdarła się ukazując kolejne fakty i brutalne wydarzenia. Załkała. Upadła na ziemię, opierając o nią dłonie. Twarz pochyliła, by nikt nie mógł jej dostrzec. Jedyne co się na niej malowało to obrzydzenie i ból, którego nie można było pojąć. Dlaczego jej to zrobili?

Śmierć rodzeństwa, dziecka. Oszczędzili ją. Skazali na żywot wypełniony cieniem zgryzoty i poczucia winy. Podczołgała się do drzewa, gdzie skulona przesiedziała całą noc, aż do następnego dnia.

Miała stawić się przed świtem w dokach, ale nie uczyniła tego. Statek odpłynął, grzebiąc niezrealizowane marzenie. Dała w końcu za wygraną. Nie mogła ich tak zostawić.

Wróciła do domu. Nie zastała w nim ojca, ani drugiego oprawcy, którego do niedawna zwała mężem. Nie wiedziała skąd u niej tyle odwagi, by wkraczać na nieprzyjazny grunt. Zabrała ich ciała. Tamci nie zdążyli ich pogrzebać. Wykopała dla nich płytki grób, nieopodal cmentarza na którym spoczywała jej matka. Ułożyła ich obok siebie, a w środku położyła małe, pokrwawione ciałko owinięte w kawałek brudnej szmaty.

Była ciemna noc, gwiazdy wraz z księżycem pochowały się za gęstymi, ciemnymi niczym atrament chmurami. Dźwięk przesypującej się ziemi był jednym dźwiękiem, który towarzyszył jej w tamtym momencie.

Jeszcze długo po tym, odtwarzała go we własnej głowie. Jak najsmutniejszą melodię.

********

Była jesień.

Nie miał swej ulubionej pory roku, ale gdyby miał wybierać najgorszą, najmniej lubianą – to wybrałby właśnie tę. Ciężka, depresyjna. Przytłaczająca.

Stracił już wszystkich, na których mu zależało. Matkę i cztery siostry na samym początku koszmaru. Później najstarszą siostrę. Zmarła na tyfus. Następnie siostrę bliźniaczkę, która odeszła kilka dni wcześniej.

Słabość i brak wiary w lepsze jutro zawładnęły jej ciałem i umysłem, popychając w ramiona śmierci. Błagał ją, by go nie zostawiała. Wiedział, że bez niej jego dni również będą policzone. Czekał na śmierć.

Prawie utonął w tej beznadziei, gdy nagle posłyszał jakieś hałasy. Dzikie poruszenie, krzyki, wydawane rozkazy. Unoszący się wszędzie swąd spalenizny, kurzu. Wreszcie charakterystyczny dźwięk przywodzący na myśl upadanie murów, bądź walenie się ścian jakiegoś budnyku. Słabość zawładnęła jego ciałem.

Ledwo uniósł się z koca, na którym leżał. Podreptał w stronę zakratowanego okna, wychylając załzawione i popuchnięte oczy i powieki.

W wyniku przeprowadzanych na nim bestialskich eksperymentów, stracił wzrok w jednym oku, a drugie bolało i piekło, jakby ktoś wsypał mu tam garść soli. To całe poruszenie wydawało mu się takie obce, niezrozumiałe, egzotyczne.

Odepchnął się rekoma od ściany, po czym ruszył w stronę uchylonych drzwi. Pozostali pacjenci żegnali go tęsknymi, wypalonymi spojrzeniami. Żadne z nich nawet się nie poruszyło, nie widziało w tym sensu.

Chłopak wyszedł na zewnątrz, kulejąc i potykając się o własne nogi. Miał wrażenie, że zaraz upadnie i już nigdy się nie podniesie. Strażnicy zewrzeli szyki. Biegali, krzyczeli, mobilizowali siły, nawołując się nawzajem. Lecz co najważniejsze w tym całym niespodziewanym zamieszaniu nie mogli wszystkiego kontrolować, objąć nadzorem. Zrozumiał, że być może to jego jedyna szansa na jakąkolwiek ucieczkę.

Trzymając się z dala od rozbieganych więźniów - których rozpoznawał po pasiakach – oraz rozwrzeszczanych strażników, ruszył szybszym chodem wzdłuż baraków. Próbował nawet powolnego sprintu, lecz zmęczenie, niedożywienie i liczne rany uniemożliwiały mu żwawiejsze ruchy. Mimo to walczył z tym, bo bardzo chciał, jak najszybciej znaleźć się poza osądzającymi spojrzeniami. Modlił się, by żaden ze strażników nie okupował w tym momencie wieżyczek strażniczych – w innym wypadku posłaliby w jego stronę kulę, szybciej niż zdążyłby mrugnąć.

Ledwo łapał palące powietrze, co chwile masując obolałą pierś. Serce biło jak szalone, nie nadążając za ruchami młodzieńca. Czuł coraz większą słabość, a czarne mroczki przysłaniały szary krajobraz.

Nie wiedział dokąd biegnie. Oby jak najdalej od tego miejsca. Miał szczęście, jeszcze nikt go nie zauważył. Wokół panował ogromny chaos, wypełniony salwami – okrutnych i rozpaczliwych krzyków.

Dotarł do ogrodzenia, w którym znajdowała się mała wyrwa. Najwidoczniej już ktoś tędy przechodził. Położył się na brudnej ziemi, czołgając się pod ogrodzeniem. Adrenalina dodawała mu sił. Nie myślał już o niczym innym, jak o wydostaniu się z tego piekła.

Ostatkiem sił, które znajdowały się na granicy wyczerpania, podciągnął się, by po chwili uklęknąć, powoli prostując plecy. Zimny pot zrosił brudną, wychudzoną twarz. Wstał na równe nogi, oddychając ciężko i mobilizując mięśnie do ponownego wysiłku. Pogrzebany duch walki powrócił, dodając mu sił.

Podniosół się i ruszył w stronę rosnących na horyzoncie drzew. Miał nadzieję, że zdąży umknąć nim ktokowiek zorientuje się o jego nieobecności.

Wtem posłyszał męskie, zbulwersowane głosy, dochodzące zza jego pleców. Nie chciał tego, ale musiał się odwrócić, by przeanalizować sytuację, która na jego nieszczęście zwiastowała smutny koniec.

Spostrzegli, że znajdował się poza kolczastym ogrodzeniem. Wykrzykiwali w jego stronę niezrozumiałe słowa. Jeden ze strażników niósł w dłoniach karabin, którego lufa wymierzona była prosto w jego osobę.

Zlęknął się, gdyż właśnie uświadomił sobie, że biegną tu, by pozbawić go życia. Odwrócił się, nie patrząc śmierci w oczy, biegnąc na oślep, szukając po omacku tej upragnionej wolności.

Wbiegł w las, a rosnące tam drzewa pochłonęły szczupłą, tyczkowatą posturę młodego Żyda. Był bardzo wysoki, lecz przez niedożywienie sprawiał wrażenie modliszki, patyczaka. Prawdziwa skóra i kości. Ledwo powłóczył nogami, lecz nie ulegał zmęczeniu. Tak bardzo pragnął żyć. Jeszcze tylu rzeczy nie zrobił w swym życiu, a myśl, że miałby nigdy ich nie zrealizować przytłaczała go smutkiem.

Otaczające obozowy kompleks ogrodzenie stało się przeszkodą dla strażników, dzięki czemu chłopiec mógł zniknąć im z oczu i pokonać większy dystans. Nie widział ich, ani nie słyszał. Od czasu do czasu wykręcał tułów, by sprawdzać otoczenie. Nawet pomimo tego, iż był sam nie czuł się komfortowo. Miał wrażenie, że ktoś za nim podąża. Oby to nie była śmierć.

Potknął się o wystającą z podłoża gałąź i wywrócił się, boleśnie raniąc przy tym już i tak poobijane i kościste kolana. Syknął z bólu, a do ciemnych, zapadniętych oczu napłynęły mu łzy.

Spojrzał przed siebie, dostrzegając miejsce, w którym nie rosło ani jedno drzewo. Wpadł w panikę. Nie potrafił, nie mógł, nie dał rady szukać nowej kryjówki. Nie zdoła schować się w szczerym polu. To było przecież nie możliwe. Ale z drugiej strony może gdzieś nieopodal znajdowała się jakaś mała wioseczka. Wciąż miał na sobie obozowy pasiak, ale miał nadzieję, że gdy ujrzą jego osobę – zlitują się i udzielą schronienia tylko na jedną noc.

Ledwo wstał na równe nogi, ciężko wydychając powietrze. Powoli i bardzo rozważnie stawiał krok za krokiem, nie przejmując się tym, iż z poharatanych kolan wypływała obficie krew. Nie pierwszy raz krwawił, przyzwyczaił się do tego. Robione mu gorsze rzeczy, swiństwa a on w żaden sposób nie był zdolny do tego, by się im przeciwstawić.

Mrużył jedno oko, by lepiej widzieć. Światło słoneczne przedzierające się pomiędzy czubkami drzew, oślepiało źrenice nieprzyzwyczajone do dziennego światła.

Błądził, wystawiając ręce na boki, łapiąc się drzew, bądź powietrza. Znużenie przejmowało kontrolę nad słabym ciałem. Nie doszedł zbyt daleko. Wkrótce przeklął ludzką słabość.

Nie zapomnieli o nim. Gonili go. Dodatkowo wypuścili psy. Te okrutne zwierzęta, rzucające się na konających więźniów. Skracające ich żywot.

Darek nie chciał zginąć taką śmiercią, być zagryźonym przez szatańskie bestie.

Odetchnął głęboko, ocierając pot z czoła. Opuchnięte oczy zaczęły go piec i szczypać. Rany na kolanach dawały się we znaki. Zwierzęta ujadały w oddali, lecz z każdym wykonanym przez niego krokiem, były coraz bliżej. Zdawało się, że zaraz wybiegną spomiędzy drzew, atakując długimi, brudnymi zębiskami.

Wyobrażał sobie ich skrwawione pyski. To dało mu motywację, by przyspieszyć kroku i znaleźć się na rozłożystej polanie. Ponurej, wycieńczonej, bez życia. Przypominającej dosłownie martwą naturę. On też był martwy.

Łąka nie była duża, w kształcie nierównego prostokąta, może koła. Nie był w stanie tego oszacować. Kolejna partia drzew, wysokich, rozłożystych, z nagimi gałęziami rozpościerała się na horyzoncie, kilkanaście, może kilkadziesiąt kroków przed nim. Nie zdąży do nich dobiec. Nie zdąży ukryć się w ich królestwie.

Usłyszał głośny charkot, a temu odgłosowi towarzyszył piekący ból w nodze, promieniujący aż do brzucha i klatki piersiowej. Wtedy oprzytomniał.

Upadł na skraju łąki, wierzgając się na wszystkie strony. Drugą, wolną nogą kopnął psa w głowę, lecz ten nie zaprzestał brutalnego procederu. Jeszcze mocniej zacisnął zębiska, powarkując groźnie, połykając wypływającą krew.

Chłopak zaczął głośno krzyczeć. Wiedział, że i tak nikt go nie usłyszy, ale nic innego mu nie pozostało. Ból był tak okropny, iż modlił się o to, by ten koszmar weszcie się zakończył.

Gęsta slina zwierzęcia skapywała na nagą skórę, paląc niczym kwas.

Młody Żyd złapał palcami za trawę podciągając się do tyłu, jak najdalej od rozwścieczonego psa. Choć nie miał szans, podejmował kolejne próby, nie wierząc w ich powodzenie. Więc dlaczego ciągle to robił? Czy nie łatwiej było się poddać? Przestać walczyć i wreszcie zaznać odrobiny spokoju, który oferowała kostucha?

Nagle wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Zwierzę, jak rażone prądem, odskoczyło od młodzieńca, kuląc ogon i z przestrachem cofając się do tyłu, by po chwili zniknąć za nogami, dwóch przybyłych Niemców.

Wzrok owczarka, tak mętny, nieobecny, przerażony, zdezorientował ledwo zipiącego chłopaka. Sam czuł się jakoś inaczej. To przez stres, ale zaraz wszystko się roztrzygnie.

- Wracaj głupi kundlu!  – wrzasnął grubym głosem, niski Niemiec o krępej budowie ciała.

Przypominał takiego pączka, ale z pewnością wnętrza nie miał tak słodkiego. Jego twarz czerwona od złosci, a może także od zmęczenia wyrażała wściekłość na czającego się za drzewami owczarka.

- Wykonał robotę. Już nam nie ucieknie.

Drugi, wysoki, o ciemnych - do góry zaczesanych - włosach oraz jasnych oczach, obdarzył leżącego chłopaka szarlatańskim uśmiechem. Jego zęby tak piękne, równe i zadbane wyróżniały się na tym nijakim tle.

- Myslałeś, że nam zwiejsze, co paskudo? – rzekł spokojny tonem, z mocno wyczuwalnym niemieckim akcentem.

Kopnął go ciężkim buciorem w pulsującą bólem nogę.

Młody Żyd podkulił instynktownie nogi i przewrócił się na bok, dławiąc się od płaczu. Nie płakał ze strachu, czy bólu. Płakał, gdyż przegrał. Tak łatwo poddał się oddając własne życie.

- Takie brudne wszy jak ty już dawno powinny gryźć piach. Bo tylko do tego się nadajacie. Spójrz mi w twarz.

Złapał go za koszulę, tym samym kierując opuchniętą twarz Żyda w swoją stronę.

- Nawet nie wyglądasz jak człowiek. Nie jesteś godnym, by nosić to miano. Wkrótce oczyścimy tę planetę ze zbędnych produktów przemiany ukochanej matki natury. Będziemy wolni od robactwa, które określasz mianem własnego ludu.

Popchnął go.

Ciało chłopaka bezwładnie uderzyło w ziemię, odbijając się od niej. Łzy i pot zalały mu twarz. Ledwo dostrzegał rysy oprawcy.

- Wykończ go. Musimy wracać do obozu...

- Nie ty rozdajesz tutaj rozkazy, więc zamknij się! Będę tu stał i pastwił się nad nim ile tylko zechcę!

Odwrócił się w stronę kompana, mierząc go od stóp do głów mściwym spojrzeniem.

Tamten tylko się cofnął, nie wyrażając już żadnej opinii. Zapewne znajdował się niżej w hierarchii.

- Jestem bardzo zły i niezadowolony z faktu, iż chciałeś nas opuscić. Nie ładnie postąpiłeś Żydku. Musisz ponieść karę. Za popełnienie tego, jakże niegodziwego przestępstwa skazuję cię na śmierć. Jakieś ostatnie słowa? – wykonał teatralny gest, po czym wyciągnął mały, srebrny pistolecik, z długą lufą.

Przyglądał się milczącemu młodzieńcowi. Jego popękane wargi zacisnęły się w wąską kreskę, nie przepuszczając żadnych słów. W oczach tliły się ogniki nienawiści do całego rodzaju ludzkiego. Do świata, w którym przyszło mu żyć i człowieka, który nad nim stał.

- Do zobaczenia w piekle.

Cichy, drżący głos dotarł do uszu oprawców wywołując w jednym z nich rezerwę i niemałe zaskoczenie, w drugim – głęboką satysfakcję, a zarazem coś na kształ podziwu. Pomimo beznadziejnej pozycji, w której się znajdował miał jeszcze na tyle odwagi i perfidii, by wyrzec te słowa.

- O nie, nie. Nawet piekło dzieli się między bezwartościowymi gnojami, a szanowanymi szujami.

Wykrzywił usta w rekinim uśmiechu, co miał w zwyczaju czynić.

Wymierzył lufę pistoletu prosto w serce chłopaka i oddał strzał.

Głośny huk spłoszył osiadłe na na nagich gałęziach, czarne wielkie ptaszyska. Mężczyzna obserwował, jak wznoszą się w przestworza, by zniknąć w bezkresie błękitu. Inspirujący widok.

Oderwał oczy od nieba przenosząc je na postać zamyślonego kompana. W jego oczach dostrzegł pustkę.

- Co z ciałem? Nie zabierzemy go? – zapytał z lekka czerwieniąc się.

Nabrzmiałe policzki poruszały się w takt wypowiadanych przez niego słów.

- Nie. Coś grasuje w pobliżu. Pewnie jakieś zwierze. Spłoszyło tego strachliwego kundla. Wracamy do obozu. To coś na pewno się nim zainteresuje.

Spojrzał na nieruchome ciało młodzieńca, z którego boku wypływała szkarłatna krew.

Wokół było bardzo cicho, jakby powietrze zatrzymało się w miejscu, nie chcąc przegapić rozgrywającego się wydarzenia. Mężczyzna przeczesał wzrokiem mur drzew, po czym odwrócił się i podążył w przeciwną stronę pogwizdując.

Wkrótce dołączył do niego drugi Niemiec, nie spuszczając oczu z wysokich, ciemnych butów, które miał dziś na sobie.

Szedł powolnym, równocześnie miarowym tępem. Wkrótce oboje zniknęli, pozostawiając zimne, prawie martwe ciało chłopaka.

Dla niektórych śmierć to początek końca, przejście do nowej rzeczywistości, którą cieżko zrozumieć, ogarnąć rozumem.

Dla innych zaś smierć to zalążek nowego życia, wypełnionego złudnymi nadziejami. Egzystencją pustej, kruchej skorupy, czekające aż ktoś sprawi, że pęknie.

🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹

Równo dziesięć dni temu zmarł doktor Tadeusz Rybacki. Oficer Wojska Polskiego i najstarszy żyjący więzień KL Auschwitz. Przeżył 102 lata, piękny wiek...

Szanujmy takich ludzi. Czasem są jedynym dowodem na okrucieństwo panujące w tamtych czasach. Niech spoczywa w pokoju! (*)

1917 - 2019.

🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹

To już ostatnia część prologu. Wkrótce opublikuje pierwszy rozdział! Do zobaczenia 😊😊

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro