4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

💎💎💎


Powroty czasem bywały trudne. Niekiedy spokojne i ciche. Innym razem – niepokojące i wybuchowe.

Tego dnia nie czuł nic – żadnych obaw, czy najmniejszego lęku. Po prostu pustka, poczucie, że gdzieś musiał przynależeć i w rzeczywistości tak przecież było.

Całą drogę w metrze spędził w akompaniamencie najlepszego przyjaciela oraz jego dziewczyny i zarazem dobrej przyjaciółki. Uwielbiał ich. Traktował nie gorzej od własnej rodziny, być może nawet lepiej – w co nie wątpił – od rodzonej siostry. Czasem rozmyślał nad tym, dlaczego tak było? Co sprawiało, że obdarowywaliśmy taką sympatią obcych nam ludzi, podczas gdy nie potrafiliśmy dogadać się z rodzeństwem, czy którymś z rodziców? Jak to było możliwe, że byliśmy w stanie zaufać nieznanej nam wcześniej osobie?

Chris miał tylko siedemnaście lat – nie posiadał dużego, życiowego doświadczenia, takiego jak starcy. Nie przeczytał tylu książek i manuskryptów, co sławni geniusze minionych epok. Nie posiadał potężnej, magicznej mocy, jak greccy bogowie, zasiadający na szczycie olimpijskiej góry – niedostępnej dla ludzkich oczu. Nie wypracował jeszcze majątku, nie dzierżył władzy i prawdopodobnie nigdy w pełni nie stanie się tym, kim chciał być, zadowalając przy tym ojca, a na końcu samego siebie. Nie było takiej cechy, czy rzeczy na tym świecie, które pomogłyby mu podwyższyć rangę w oczach wiecznie niezadowolonego rodziciela. Nie miał lekko. Ciągłe analizy, zastanawianie się – coś mogłem zrobić inaczej. Może źle się wyraziłem? Przepraszam, następnym razem się postaram i będzie lepiej. Ale nie było. I wiedział, że nigdy nie będzie. Oszukiwał samego siebie i znosił to w ukryciu.

Zapominał kiedy był z nimi, lecz gdy wracał do smutnej codzienności – ukrywał się we wnętrzu pomieszczenia, które pełniło funkcję jego własnego pokoju, z tym że nawet w nim nie czuł się bezpiecznie. Ojciec – jako pan i władca tego przybytku i ziemi – mógł wejść kiedy chciał i skonfrontować swoje żale i pretensje z synem. Totalny dramat.

Przesiedział u Yvesa dwie godziny. Czas w domu przyjaciela mijał w zawrotnie szybkim tempie. Mama Yvesa – kobieta o niezwykle czarnych, połyskujących w świetle żarówek włosach i czekoladowych oczach – ciągle pytała, czy aby na pewno czegoś nie potrzebuje. Głód to jeden z największych wrogów człowieka, zwykła mawiać, po czym razem z Yvesem wybuchali tak głośnym i podobnym w tonacji śmiechem, iż na ustach Chrisa również pojawiał się uśmiech. Najpierw mniejszy, później gdy dołączał do nich jeszcze ojciec chłopaka, który opowiadał zasłyszane w warsztacie żarciki, nie mógł już powstrzymać szczęki od rozszerzania się i wykrzywiania na wszystkie strony.

Wizyta u Yvesa bez bólu szczęki i brzucha (oczywiście w pozytywnym sensie) była dniem straconym. Podczas kolejnych odwiedzin w domu Latynosa, dostrzegał coraz to nowsze różnice między atmosferą panującą w jego własnym domu, a tą u państwa Rodriguezów. Nieśmiało przyznawał to przed samym sobą – leżąc samotnie w łóżku, oczekując na sen – że największym sprawcą wszystkich problemów, jakie miały miejsce w gronie jego małej rodziny był ojciec – wśród wielu uważany za autorytet, stróża prawa i porządku... lecz nie w stosunku do bliskich.

Nie lubił powrotów, ale gdzie miał się podziać? U Yvesa? Coralin? Nie chciał naprzykrzać się innym przyjaciołom, więc nawet o nich nie pomyślał, chociaż przez krótką chwilę, zanim przekręcił klucz w zamku, przez umysł przeleciało mu krótkie wspomnienie twarzy bruneta – siedzącego na szkolnej ławce, zwróconego centralną częścią twarzy ku bramie.

Nie patrzył na niego, ale Chris wiedział, że wsłuchiwał się w każde jego słowo. Rozumiał go, bo czuł coś podobnego. Nie dogadywał się z bratem, często kłócili się, ale teraz to się zmieniło. Wkroczyli na pokojową ścieżkę i Drake dużo o nim opowiadał. Najwięcej o siostrze, ale bardzo często mówił też o bracie. Że jest dobry, że mu pomógł, że teraz zrozumiał o co w tym wszystkim chodziło. Czy Chris kiedyś też to zrozumie? Śmiał wątpić.

Westchnął, odwracając się za siebie. Po co to uczynił? Zanim przedostał się na podwórko, zauważył zaparkowany wóz ojca. Wrócił już z pracy, to oznaczało, że był w środku. Może nawet siedział teraz w kuchni. Zobaczy, jak Chris wchodzi do domu i zapyta, gdzie był tak długo. Przecież zajęcia skończyły się o trzeciej po południu.

Spuścił wzrok. Prócz spokojnej ulicy, kilku domów, samotnych latarni, ładnie przystrzyżonych, rozkwitających krzaczków, bram i pochmurnego nieba, nie zobaczył już nic co dodałoby mu nadziei. Przekręcił klucz, słysząc jak mechanizm ustępuje. Wszedł do środka, pokrzepiając się znajomym zapachem dochodzącym z kuchni. Szybko zdjął kurtkę – nie patrząc w kierunku korytarzyka prowadzącego do gabinetu ojca, bojąc się, iż zaraz wyskoczy zza ściany – odwiesił ją na miejsce, które najczęściej zajmowała, a następnie zdjął buty. Zabrał plecak, zmierzając cichutko jak myszka w kierunku schodów.

– Chris!? To ty!? – Delikatny, kobiecy głos dotarł aż do podnóża schodów u których się znajdował.

Zacisnął powieki, odwracając się za siebie, domyślając się, iż jego matka zdecyduje się podążyć ku niemu, aby osobiście się z nim przywitać – cecha, która odróżniała ją od ojca. Zawsze cieszyła się na jego widok i gdy inni go nie zauważali i traktowali jak toksyczne powietrze, ona ciągle przy nim była, podnosiła na duchu i pokrzepiała dobrymi słowami.

W tym momencie zapragnął stać się niewidzialnym, lecz nie dla oczu matki – wystarczyło, że ojciec nie zainteresuje się jego osobą i wszystko jakoś się ułoży.

Pani Browna wkroczyła do przedpokoju, powolnym krokiem, obdarzając syna spokojnym uśmiechem.

– Cześć mamo – Kiwnął na znak powitania.

– Byłeś gdzieś ze znajomymi? – zapytała jakby nigdy nic, jakby była to najnormalniejsza sprawa w całym wszechświecie – zapewne dla niej, jako matki, tak było w rzeczywistości.

Chris pokręcił sprzecznie głową, czochrając nieułożoną czuprynę.

– Nie. Spędziłem czas z Jennifer i Yvesem. Uczyliśmy się u niego w domu. Karina i Coralin były na próbie teatru, a Drake pojechał na przesłuchanie do zespołu muzycznego. Jestem przekonany, że świetnie sobie poradził, ponieważ przyniósł do szkoły gitarę i zagrał nam jeden kawałek. Zdolniacha z niego – Ucieszył się, że jego mama zapytała o tak – z pozoru proste, być może dla niektórych błahe, czy mało znaczące – sprawy. Każda taka rozmowa, wymiana tych krótkich zdań, dawała mu pewność, że prócz przyjaciół, był tam ktoś jeszcze, kto pragnął jego szczęścia, być może nawet bardziej niż swojego.

Alyson wysłuchała syna w milczeniu, po czym dodała.

– Na pewno jesteś głodny. Zrobiłam lasagne. Jest jeszcze ciepła.

– Dobrze. Zaraz przyjdę, tylko umyję dłonie i przebiorę się w coś luźniejszego – Zdążył postawić stopę na pierwszym schodzie, gdy całą jego uwagę skradł niski ton niewysokiego mężczyzny, którego zwał ojcem.

Tak jak się chłopak tego spodziewał, wysunął się nagle, dosłownie tak jakby przeszedł przez ścianę, bezdźwięcznie jak duchy, po czym stanął w rozkroku, mierząc surowym wzrokiem posturę syna, chociaż ten jeszcze nic nie uczynił – a może właśnie zrobił i stąd ta złość? Poczuł niewyobrażalnie silne poczucie dyskomfortu i strachu, paraliżujący impuls przepływający przez wszystkie mięśnie składające się na to marne ciało.

– Najpierw porozmawiamy Alyson, a później będzie mógł zjeść. Zajmie nam to tylko pięć minut. Zapraszam do mojego gabinetu.

Chris patrzył na ojca rozszerzonymi oczami, obserwując każdy poczyniony przez niego ruch. Mężczyzna cofnął się, machając ręką, dając mu do zrozumienia, iż powinien podążyć za nim we wskazanym kierunku. Chłopak westchnął. Obdarzył matkę przelotnym spojrzeniem, po czym bez cienia sprzeciwu na twarzy poszedł za ojcem do jego gabinetu. Nawet nie zaczekał, nie upewnił się, czy aby na pewno obrał ten same kierunek, intuicyjnie wiedział, że złamał jego wolę. Dał jasno i wyraźnie do zrozumienia, kto dominował w tym zestawieniu i lepiej dla Chrisa, że nie musiał ubiegać się o żadną pozycję. Naprawdę wolał ukorzyć się przed ojczulkiem i mieć to już wszystko za sobą.

Wszedł cichutko do pomieszczenia, zamykając ostrożnie drzwi. W pokoju zaświecono bardzo jasne światło, które na chwilę poraziło jego oczy, przyzwyczajone do miłego półmroku panującego w przedpokoju. Przesunął ledwo stopy na przód, a już został zaatakowany następnym poleceniem.

– Siadaj.

Chris utkwił wzrok w rozłożonej dłoni ojca. Kilkoma palcami wskazywał miejsce – fotel, obity ciemnobrązową skórą, spoczywający zaraz naprzeciwko dużego, lśniącego od czystości i porządku biurka. Ostatnim czasem piętrzyła się na nim sterta papierów, teraz nie pozostała tam już ani jedna mała karteczka przypominająca o niedawnej sprawie.

Chris z powrotem ruszył do przodu posuwając mozolnie stopy. Nie ośmielił się rozejrzeć się po gabinecie – jedyne co udało mu się zauważyć – kątem przysłowiowego oka – to zsunięte do samego parapetu rolety, poukładane na regale segregatory i książki, a także co ciekawe przełożony zestaw samurajskich mieczy, których ojciec nigdy nie dotykał – no chyba, że był bardzo zdenerwowany i czuł potrzebę, aby kogoś, lub coś przekroić na pół.

Wziął głęboki wdech, siadając niezdarnie w fotelu, nie spuszczając z oczu twarzy ojca, jakby za wszelką cenę starał się mu udowodnić, że był posłusznym synem i wszystko robił tylko i wyłącznie dla niego.

James również zasiadł za biurkiem, odkładając do czarnego futerału okulary, których używał do czytania. Zmarszczył wąskie, ledwo widoczne jasne brwi, po czym ściągnął usta w widoczną podkówkę. Jedną dłoń położył swobodnie na biurku, drugą ulokował gdzieś pod nim, zapewne na kolanach, poza zasięgiem wzroku niebieskookiego chłopaka, który nie wiedział, co powinien począć w tej sytuacji, jak zareagować?

Z ogarniających go nerwów i nie najlepszych przeczuć zaczął skubać rękaw bluzy. W myślach krzyczał, aby ojciec wreszcie rozpoczął tę rozmowę i powiedział, co takiego miał mu do przekazania. Może gdyby nie miał nic na sumieniu, nie denerwowałby się tą rozmową.

– Ja poprawię te oceny z matematyki. Obiecuję, tylko ostatnio trener Campbell trochę nas przycisnął. Przygotowujemy się do mistrzostw, zależy mi, żeby wypaść na nich jak najlepiej, żebyśmy wygrali. Oczywiście cały czas mam na uwadze szkołę, zajęcia...

– Nie będziemy rozmawiać ani o szkole, ani o matematyce. Nie dzisiaj – James wstał wywołując przy tym złowrogie skrzypienie ogromnego fotela, w którym często wypoczywał.

Chris mimowiednie spojrzał na niego, utożsamiając się z jego posturą – był jak ten przedmiot, piszczał gdy na niego napierano i wzdychał z ulgą, łapiąc chwilę spokoju, nie narażając się na ciężką obecność człowieka, któremu zawdzięczał życie.

Okrążył potężny, mahoniowy stolik, a następnie oparł się o niego jednym biodrem, zakładając ręce na piersi, nadal wpatrując się w oblicze syna.

– Dobrze. Więc o czym będziemy rozmawiać? – Zaśmiał się nerwowo, żałując, że w ogóle się odezwał.

Na ustach jasnowłosego mężczyzny wykwitł sarkastyczny uśmieszek, zwiastujący już tylko jedno – kłopoty. Pewnie podczas przesłuchań też go używał, nie dając szans na dobre zakończenie.

– Znałeś Arthura Powella? – Rozluźnił ręce, wkładając je do kieszeni, mrużąc oczy.

Chris zesztywniał. Szybko odwrócił wzrok od twarzy ojca, kierując go na powierzchnię biurka. Ledwo łapał oddech, miał wrażenie, że gardło skurczyło się do rozmiarów wkładu od długopisu. Jeśli nie odpowie, ojciec uzna, że coś kręci. Musiał w miarę szybko odpowiadać na zadawane mu pytania, aby nie wywoływać dodatkowych, niepotrzebnych podejrzeń.

– Nie znam go – Pokręcił przecząco głową. Zbyt energicznie, ale nie zwrócił na to uwagi, gdyż na ustach człowieka, którego zwał ojcem, znów pojawił się ten – diaboliczny, parzący, wywołujący poczucie winy i wyrzuty sumienia – uśmiech.

– Ale na pewno o nim słyszałeś. Głośna sprawa. Mówili o niej w wiadomościach.

Chris nie odpowiedział, nawet nie otworzył ust, nie pokręcił głową, nie uczynił niczego, czując jak ogarnia go bezsilność – wpadł w sieć pytań utkanych przez jego własnego ojca. Tylko czekał na błąd, pomyłkę z jego strony, a wtedy zbombarduje go gradem słów. Już nigdy więcej nie ośmieli się przeciwstawić wypracowanemu przez niego zdaniu. Usilnie skupiał się na biurku, zaciskając usta, jakby od tej czynności zależało całe jego życie (nie ukrywając, tak było w rzeczywistości).

Brown niecierpliwił się zwłoką syna. Podejrzewał, że nie pójdzie na łatwą współpracę. Zapewne zamierzał bronić tego kryminalisty, którego nazywał przyjacielem.

– Wiedziałeś, że spotykał się z siostrą Townshenda? Twojego kolegi z klasy. Na pewno dobrze go znał. Co wiesz o tej sprawie Chris? – Nieznacznie pochylił się nad przygarbioną posturą jasnowłosego chłopaka, odczuwając niewyobrażalną satysfakcję z prowadzonego przez siebie spektaklu. Przechylił głowę, aby mieć lepszy pogląd na jego twarz – zakłamaną i nie wyrażającą ani krzyny szacunku. Jedynie podły, tchórzliwy strach.

Wówczas wydarzyło się coś, czego prawdopodobnie obaj się nie spodziewali. Chris uniósł sztywno głowę i spojrzał ojcu prosto w źrenice, wypatrując w nich czegoś więcej, niż tylko czerni, która się w nich zagnieździła.

– Nie wiem kim był ten człowiek. Nic nie wiem na ten temat. Mogę już iść? Jestem zmęczony. Chciałbym odrobić jeszcze pracę domową na angielski i...

– Zamknij się smarkaczu i przestań kłamać! – James nie wytrzymał. Uderzył zwiniętą pięścią w stół, doprowadzając znajdujące się na nim przedmioty do drżenia.

Jeden z długopisów, który znajdował się najbliżej krawędzi, przeturlał się po gładkiej powierzchni biurka i upadł z charakterystycznym, piskliwym brzękiem, znikając obok komputera.

Chris odprowadzał go zazdrosnym wzrokiem. Jakże teraz zapragnął stać się zwyczajnym, nikomu nie potrzebny przedmiotem. Chciał zniknąć, ukryć się przed gniewem rodziciela, który zdemaskował jego kłamstwa, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, czy zrobić. Stał na straconej pozycji. Nie potrafił wykrztusić ani jednego słowa, a James wciąż naciskał.

– Za kogo ty mnie uważasz!? No słucham! Za kogo!? Myślisz, że jestem tak głupi jak ty! Wiem, że grzebałeś w policyjnej bazie danych. Nawet nie zaprzeczaj. Wszystko sprawdziłem. Datę dostępu, wejścia. Znalazłeś informacje o Arthurze Powellu i co potem? Przekazałeś je swojemu koleżce, tak? Drake'owi Townshendowi? Do czego były mu potrzebne te wszystkie dane? Czy ten wypadek to jego sprawka? – Powściągnął nerwy, przyjmując na twarz maskę opanowania, a ton zniżając do brzmienia chłodnej kalkulacji. Znów przeistoczył się w rasowego, surowego glinę. Kamienny człowiek, twarde przekonania.

Najbardziej rozsierdzał go fakt, że jego rodzony syn był takim mięczakiem. Nie dziwił się dlaczego ciągle wpadał w jakieś tarapaty – on po prostu najzwyczajniej w świecie się o nie prosił. Nie podejmował żadnej inicjatywy, aby odeprzeć ataki, aby jakoś się przed nimi obronić. Przyjął taktykę korzącej się przed biczem pana owieczki. Rozzłościł się jeszcze bardziej.

Chwycił go za materiału bluzy, swobodnie leżącej na jego ramieniu, zmuszając go do jakiejkolwiek reakcji, lecz blondyn pozostawał niewzruszony, jakiś taki drewniany (o ile tego typu odniesienia można było przypasować do człowieka). Nie bronił się, całkowicie poddał się jego woli, szalonym wymysłom. Słowa przeistaczały się w oliwę, dolewaną do ognia gniewu – a on unikał go ze wszystkich sił i wewnętrznych możliwości. Wciąż nie kierował na mężczyznę wzroku. Oszczędzał sobie tego widoku – oskarżycielstwa, niepokonanej buńczuczności, wreszcie niezadowolenia i kpiny.

– Zdajesz sobie sprawę z tego co zrobiłeś? Chyba w ogóle nie liczysz się z konsekwencjami czynu, którego się dopuściłeś! Ten przestępca był w tym domu, może nawet w tym pomieszczeniu. W moim gabinecie, a ty mu na to pozwoliłeś... – Wolną dłonią wykonał kilka uderzeń w pierś, następnie wskazując wyprostowanym palcem w kierunku jasnowłosego nastolatka, aby poniżyć go jeszcze bardziej. – Jak możesz zadawać się z takimi zakałami?

– Nie obrażaj moich przyjaciół... – Chłopak powoli wstał z fotela, nie zważając na wyzywające spojrzenia starszego mężczyzny. Drżał na całym ciele, choć już nie ze strachu, a z nerwów. Zacisnął pięści, gdyż bał się, że zaraz uczyni coś bardzo nieodpowiedniego.

W ekstremalnych sytuacjach – które wymagały walki o przetrwanie (nie ważne jaki przyjęłoby ono wymiar) – dręczona ofiara stawała się wojownikiem, predatorem depczącym pobielałe od słońce kości własnych prześladowców.

– Przyjaciół? Nazywasz ich przyjaciółmi? Ćpun i kryminalista. Ładne połączenie – James zakpił w żywe oczy chłopaka, który w czasach dawnego, zapomnianego już dzieciństwa uważał go za najwyższy autorytet, bohatera w niebieskiej pelerynie, walczącego ze złem.

Nie przejął się, gdy dostrzegł w jego jasnych oczach pierwsze oznaki łez. A gdy spłynęły po zaczerwienionych, młodzieńczych policzkach – coś się w nim poruszyło, ale nie było to coś z czego powinien odczuwać dumę – przeistaczał się w bezwzględnego sadystę, który karmił się strachem i cierpieniem bliskich. Nie przeszkadzało mu to. Szkolił i trenował rodzinę pod własne dyktando i wygórowane widzimisię. Jakiś smarkacz nie będzie mówił mu co miał robić. Już on nauczy go szacunku i posłuszeństwa. Po lekcji życia jaką zaraz mu zaserwuje, będzie chodził jak w szwajcarskim zegarku.

Intensywnie pocierał prawą dłoń, która zaczęła go swędzieć. Tłumione odruchy domagały się realizacji, wydobycia z głębokich zakamarków mrocznej psychiki. Już dawno nie odczuwał tego uczucia – nie dające spokoju koszmary nawiedzały go od pierwszego dnia tych okropnych morderstw i od tamtego czasu nie zamierzały odejść. Zagościły w jego pamięci i psychice już na zawsze, pozbawiając go wszelkiej empatii, nawet wobec własnego potomka.

Chris nie cofnął się, ani nie zbliżył do ojca. Kręcił głową w milczeniu, rozwierając drżące usta i dłonie.

– Nie znasz ich. Nie wiesz kim są. Nie możesz tak o nich mówić – wydukał dławiąc się własną śliną. Przez przypadek opluł się, nie myśląc już o tym, czy ojciec uzna go za totalne zero, czy nie.

Gdy w grę wchodził straszny glina – mroczna połowa jego rodziciela – wszystko przestawało mieć już jakiekolwiek znaczenie. Modlił się, żeby ta rozmowa wreszcie dobiegła końca.

– Doskonale znam takich jak oni. Nie urodziłem się wczoraj Chris. Wiem, że ci chłopcy, a w szczególności Townshend, mają na ciebie zły wpływ. Mógłbyś być lepszym, mieć dobre wyniki w nauce, być świetnym sportowcem, wreszcie coś osiągnąć, zapracować na sukces i być kimś w życiu, ale nigdy tego nie osiągniesz, gdyż oni wiecznie będą cię spowalniać. Przytłaczać własnymi błędami, namawiać na podążanie za ich wyborami. Wkrótce staniesz się taki jak oni. Bezwartościowym nieudacznikiem, który o wszystko obwinia wymiar sprawiedliwości. Skończysz na ulicy, albo gorzej, w więzieniu, razem z Townshendem, który...

– Dosyć! Dosyć już tego! Nie pozwolę, żebyś tak o nim mówił! To mój przyjaciel i mam gdzieś, co sądzisz na jego temat! Ja swojego zdania nie zmienię! Będę przyjaźnił się z nim nawet jeżeli mi zabronisz! – wrzasnął z całych sił, ledwo łapiąc powietrze, nasłuchując głuchego pisku rozsadzającego od zewnątrz głowę – niczym stado przelatujących wróbli, gdzieś w pobliżu, bardzo blisko, wręcz pod czaszką, wewnątrz samego mózgu. Przeskakiwał spojrzeniem od jednego, do drugiego oka słownego oprawcy.

Nie cofnął się, nawet gdy ten zmniejszył panujący między nimi dystans. Nie czuł już nic, tylko wściekłość, żal z powodu niezrozumienia. Dlaczego nie pragnął zaakceptować jego wyboru? Matka nigdy nie miała z tym problemu. Jak taka dobra kobieta wytrzymywała z kimś takim? Trząsł się na całym ciele, a spotęgowane dreszcze dawały mu pewność, że miał jeszcze siłę walczyć, odeprzeć kolejny atak, który zapewne zostanie na niego przypuszczony. Zaciskał i rozluźniał pięści, chłonąc zlodowaciałą maskę imitującą twarz rozmówcy.

James stanął naprzeciwko syna, który w dodatku nie był o wiele niższy od niego – mógł rzec, że szczycili się tym samym wzrostem, jednak cieszył się znacznie lepszą budową ciała od Christophera, chucherka, które zasłaniało się silniejszymi kolegami, gdyż nie potrafiło samo przeciwstawić się nadarzającym się, losowym przeciwnościom. A tu proszę, proszę. Szczerze go zaskoczył. Nie przywykł do myślenia o nim w takich kategoriach, lecz bojowa i zacięta postawa Christophera sprowadziła kolejny wstrząs, erupcję piekielnego wulkanu, trzęsienie ludzkich emocji.

Mimowiednie złapał go za oba ramiona, potrząsając jak szmacianą lalką, tracąc nad sobą panowanie, nie zastanawiając się nad tym, co będzie potem. Czuł i zachowywał się, jak zupełnie ktoś inny, nie zachowując kontroli nawet nad własnymi myślami. Usilnie wpatrywał się w jego młodą twarz, przelewając na nią całą swoją frustrację, w tym samym czasie wygarniając mu, jakim podłym i złym jest synem. Jak bardzo nie był z niego dumny i jak bardzo żałował, że w ogóle kiedykolwiek się urodził.

– Nie będziesz się panoszyć! To mój dom i masz robić co ci każę! Zaraz odechce ci się tych kłamstw! Masz szlaban! Na imprezy! Na jakiekolwiek wyjścia i spotkania ze znajomymi, a w szczególności z Townshendem! Przestań się z nim widywać i rozmawiać!

– Nie...! – Ledwo zdążył wypowiedzieć, lecz chyba lepszym określeniem byłoby – wycharczeć to jedno, krótkie słowo, gdy nagle coś ciężkiego i ciepłego (co później okazało się być dłonią jego własnego ojca) osiadło na jego lewej stronie twarzy, z siłą kuli armatniej, a może nawet pociągu, wywołując nieprzyjemny zawrót głowy i rozlewające się od wewnątrz gorąco i chwilowe znieczulenie.

Zachwiał się na nogach, machając rękoma, zapierając się na nogach, broniąc się przed upadkiem, ale nie zdołał. Zaskoczenie dopadło go znienacka i powaliło na podłogę, niestety nie był to najlepszy kompan w tego typu sytuacjach. Uklęknął na kolanach, kładąc blade, obleczone siatką niebieskawych żył dłonie na rozgrzanej podłodze – nawet ona obróciła się przeciwko niemu, nie dając ukojenia. Wszystko sprzeniewierzało się, by tylko nie pozostać w drużynie przegranego. Zamknął oczy, próbując powstrzymać tę okropną wirówkę i uczucie, że zaraz utka dywan z własnych wnętrzności. Przełknął ślinę, smakując własnej krwi, która wydała mu się taka bez wyrazu, mdła i nijaka, jak cała ta bezsensowna kłótnia o nic. Powoli podniósł się z podłogi i zbliżywszy się do ściany, położył na niej jedną – w dodatku skrwawioną dłoń.

W tym samym czasie do gabinetu wparowała przestraszona Alyson. Podsłuchiwała całą rozmowę, stojąc nieopodal drzwi. Od momentu spotkania Chrisa z Jamesem wiedziała, że coś niedobrego się wydarzy i nie przeliczyła się. Najpierw spojrzała na męża – mężczyznę, któremu ślubowała miłość i wierność, aż do śmierci. No cóż przynajmniej pocieszała się myślą, że życie było krótkie, a śmierć długa. Nie poznawała go. Odkąd zajął się tą okropną sprawą związaną z morderstwami, przeistoczył się w okrutnika, kata znęcającego się nad własną rodziną. Nie radził sobie z problemami, więc wszystkie skrywane w ciągu dnia frustracje, przenosił do domu, przelewając je na własne dzieci i ich matkę. Stracił charyzmę i siłę, za którą niegdyś go pokochała. Stał z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, jakby nigdy nic, patrząc obojętnie na stojącego pod ścianą chłopaka.

– Chris... – Czym prędzej do niego podeszła, wystawiając w jego kierunku dłoń, ale on uskoczył w bok, jakby bojąc się następnego uderzenia, po czym wybiegł nie odwracając się za siebie.

James odprowadzał go wzrokiem, nie wyrażając widocznej skruchy z powodu popełnionego przez siebie czynu.

– Jak mogłeś? To twój syn – zająknęła się, zdając sobie sprawę, że tymi słowami mogła wywołać kolejną burzę, napad gniewu, lecz on odwrócił się od niej, podchodząc do biurka.

– To kłamca, nie mój syn.

Pokręciła głową z niedowierzaniem, nie mogąc dać wiary, w to co przed chwilą usłyszała. Wyszła z gabinetu zamykając za sobą drzwi, nie chcąc narażać się na kolejną kłótnie. Zamierzała porozmawiać z Chrisem, jakoś dodać mu otuchy. Podążając w stronę schodów zauważyła, że chłopak w pośpiechu zakładał buty. Miał już na sobie swoją ulubioną kurtkę.

– Chris, a kolacja...? – Tym razem udało się jej złapać go za ramię, lecz chłopak po raz kolejny ją zignorował, wychodząc za drzwi. Nie mogła go tak zostawić – samego, skrzywdzonego. Wyszła za nim, prosząc, aby się zatrzymał. – Dziecko! Proszę, porozmawiaj ze mną? – Znów złapała go za ramię, ale szybko puściła, gdy ujrzała ten grymas bólu na jego twarzy.

James również go tam dotykał, złapał, zacisnął i potrząsał, aby ukazać rozlewającą się w nim wściekłość.

– Skarbie...

– Chcę być sam – wyszeptał pomiędzy ciężkimi oddechami. Słone łzy spływały po policzkach, docierając do rozciętej wargi – pamiątce zafundowanej przez jednego z bardziej szanowanych ludzi w tym mieście.

Krew zdążyła już zaschnąć, uczynić kilka wzorków na brodzie, ozdabiając małymi kropeczkami materiał bluzy. Otarł skapujące łzy, żeby nie czuć się jak ostatnia ofiara losu, dla której słońce nigdy nie wschodziło na nieboskłonie.

– A kolacja? Nic nie zjadłeś – Nalegała, gdyż bardzo nie chciała, żeby Chris szwendał się po ciemnych, londyńskich ulicach, w dodatku sam jak palec.

– Mamo, nie martw się. Pojadę do Coralin. Chcę to przemyśleć – Spuścił wzrok, wiedząc że ranił jej dobre uczucia, ale nie czynił tego złośliwie. Po prostu wiedział, że nie mógł zostać w domu.

– No dobrze, ale zadzwoń proszę jak będziesz na miejscu. Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć. Zawsze.

– Wiem mamo. Dziękuję.

Kobieta nieśmiało zbliżyła się do niego, tuląc mocno do siebie. Odwzajemnił ten gest.

Chwilę tak stali, zanim Chris odepchnął lekko matkę, aby dać jej do zrozumienia, że musiał już iść. Po pożegnaniu z matką podążył w stronę najbliższego przystanku, kontaktując się z Coralin o zaistniałej sytuacji.

Alyson odprowadzała go spojrzeniem, a gdy Chris zniknął już za czarnym horyzontem, nie udała się z powrotem do domu. Cały czas stała w tym samym miejscu, wgapiając się w końcówkę chodnika, tę którą mogła dostrzec, czekając na coś, co mogłaby tam ujrzeć – ale co to mogło być, nie była pewna. Nie zwracała uwagi na chłodne powiewy wiatru, gładzące skórę.

Kolejna bitwa stoczona i niestety tym razem zwyciężona przez potomków zrodzonych z ciemności – przez żal i gniew. Sądził, że przyjdzie mu to z większym trudem, ale z głęboko skrywaną satysfakcją stwierdził, iż nie poczuł nic czego by nie chciał. Zawsze go uczono, żeby mieć własne zdanie, bronić go, choćby cały świat stanął przeciwko niemu. Tym razem było podobnie. Ale obiecał sobie, że nie spocznie póki nie doprowadzi do końca i nie rozwiąże tej sprawy. Nie wypowiedział jeszcze ostatniego zdania.

Frontowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Stłumiony płacz kobiety rozniósł się po korytarzu. Kolejna mała szpileczka ugodziła w rozszarpane nerwy, przecinając ostatnią niteczkę opamiętania. Zanim wybiegł z okupowanego gabinetu, krwawe znamię pozostawione na ścianie, wyżebrało ostatnią sekundę uwagi, zwracając na swój kształt i nieregularność. Należało mu się. Należało. I tak niedługo wróci. Zrozumie, że bez niego, bez tych, którzy kierują tym przybytkiem był nikim.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro