6.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy dotarli wreszcie pod budynek, w którym mieściło się owe muzeum, przy wejściu przywitała ich bardzo miła kobieta. Ubrana w normalny strój. Nie zdawała się być nachalna, czy dziwnie radosna, jak pozostali, a Drake nie kupował tego całego szczęścia. Jak to mawiają nie należy kupować kota w worku, bez sprawdzenia go, i tak właśnie było w tej sytuacji.

Każdy zapłacił za swój wstęp, bo tak umówili się wcześniej. Żadne z nich, no może prócz Drake'a i Selene nie było obrzydliwie bogatymi ludźmi, chociaż nie powodziło im się też najgorzej.

Ojciec Christophera był szanowanym, znanym w całym mieście policjantem, szefem wszystkich służb mundurowych w całym Londynie. Dowodził specjalnymi jednostkami, stał na czele grupy zadaniowej, która rozpracowywała największe, londyńskie szajki. Niezaprzeczalnie cechował się twardością, determinacją i nieugiętością w postępowaniu. Matka Chrisa, kobieta której brunet nie miał okazji jeszcze poznać, ponoć z wykształcenia była lingwistką. Pracowała w jednej firmie transportowej, jako tłumaczka. Znała świetnie kilka języków, nawet chiński, co blondynowi oraz jego kolegom nie mieściło się w głowie. Dlatego też jego idealna siostra – zresztą tylko jedyne rodzeństwo jakie posiadł – postawiła sobie za cel, żeby być lepszą od starszego brata i powzięła trud nauki tego języka. Nie szło jej najgorzej, co ojciec uznał za niebywały talent. Jego promyczek był tak inteligentny, jak tatuś. Żona też była mądra, nawet dwa koty, które srały do kuwety, tylko syn jakiś taki, pewnie dzieło ostatniego plemnika.

Rodzice Coralin, państwo Roberts, mieszkający w tej samej dzielnicy co państwo Brown – zresztą dzięki temu ich dzieci mogły się poznać – również nie mogli narzekać na brak funduszy. Ojciec Coralin pracował, jako budowlaniec, trochę złota rączka, obecnie inżynier, konstruktor budynków i mostów. Mama blondynki na początkowym etapie małżeństwa nie pracowała, ponieważ zajmowała się dwójką dzieci. Najstarszym synem i córką. Rodzeństwo Coralin było od niej odpowiednio o jedenaście i trzynaście lat starsze. Brat obecnie posiadał już własną rodzinę – żonę i dwójkę małych dzieci, dwóch przecudnych chłopczyków. Siostra nastolatki mieszkała w Leicester wraz z narzeczonym. Wkrótce mieli się pobrać. Po tym, jak dwójka starszych potomków wyfrunęła z ciepłego, domowego gniazda, pozostała im jeszcze mała, słodka, czasem kapryśna Coralin, która stała się oczkiem w głowie kochających rodziców. Gdy dziewczynka zaczęła dorastać, mama Coralin podjęła pracę w charakterze urzędnika, pracując w urzędzie miejskim.

Co do rodziców Kariny. Jej tata zajmował się księgowością. Takie też wykształcenie osiągnął, dlatego też pragnął, by jego córka w przyszłości była kimś znaczącym. Ukończyła dobry uniwersytet i zdobyła znaczący zawód. Tego jej życzył. Wiedział, że jego mała córeczka marzyła o studiach medycznych. Był w stanie poświęcić wszystko – zgromadzone oszczędności, w ostateczności duszę – by Karina osiągnęła upragniony cel. Mama Kariny parała się florystyką. Prowadziła własną kwiaciarnię, w której można było zakupić kwiaty najróżniejszej maści, bukiety, bukieciki, czy złożyć okolicznościowe zamówienia. Głównie zajmowała się dekoracją sal, kościołów, czy nawet sukien ślubnych, na specjalne życzenie klientek. Karina podziwiała mamę za ten zmysł i dryg do tego zajęcia. Cechowała ją niezwykła kreatywność i umiejętności manualne. Była swego rodzaju kwiatową artystką. W wolnych chwilach, lecz zazwyczaj w okresie wakacyjnym młoda brunetka pomagała swej rodzicielce w kwiaciarni, na przykład przy podlewaniu roślin, myciu ich – tak niektóre wymagały odpowiedniej pielęgnacji – przesadzaniu, ozdabianiu, a nawet jeśli jej się poszczęściło, rodzicielka zabierała ją ze sobą, jako pomoc w przystrajaniu sal, czy budynków. Zawsze po skończonej pracy wykonywały pamiątkowe zdjęcia, by utrwalić piękno martwej, kiedyś żywej natury.

Co do rodziców Jennifer, znacząco różnili się od pierwszych trzech przypadków typowych rodziców. Zastanawiacie się pewnie dlaczego? A to za sprawą niezwykłych zawodów, jakie uprawiali. Otóż rodzice Jennifer, państwo Evans byli tak zwanymi freelancerami, czyli ludźmi, którzy wykonywali swoją pracę na zlecenie, bez wychodzenia z domu. Zarówno ojciec, jak i matka rudowłosej dziewczyny zajmowali się głównie fotografią, ale także szeroko pojętą grafiką, a mama Jen prowadziła także bloga o podróżach, w których umieszczała wykonane przez siebie zdjęcia i opisywała miejsca, które udało jej się odwiedzić wraz z mężem i jedyną córką. Nie dziwota więc, że szczuplutka Jen wychowywała się w atmosferze poszanowania względem innych kultur, życia, czy jakiejś takiej wolności, błogości, a może lepszym określeniem na ujęcie tego cało stanu była lekkomyślność – może czasem, ale nie zawsze, gdyż wbrew pozorom rodzice młodej Brytyjko – Irlandki nie byli tacy głupi, na jakich się wydawali i mieli przysłowiowe głowy na karkach.

Ostatnim z gromadki przyjaciół był Yves, którego sytuacja rodzinna nie wyglądała tak dobrze, jak u wcześniej wymienionych nastolatków. Pochodził z rodziny francusko – hiszpańskiej, stąd jego imię. Ojciec Yvesa Carlos, rodowity Hiszpan przyjechał do Londynu wraz z ciężarną żoną i piątką urwisów przy boku, w poszukiwaniu lepszego życia, może nie zamożności, ale dostatku. W Hiszpanii ojciec młodego Latynosa przez dłuższy okres czasu był bezrobotnym, nie mógł znaleźć nowej pracy. Jego żona również nie parała się żadnym dochodowym zajęciem, poza zajmowaniem się domem, przez co bardzo ciężko było im wychować piątkę dzieci, plus jeszcze to, które wkrótce miało przyjść na świat. W związku z tym postanowili wyjechać na północ, pozostawiając za sobą znajome okolice, życzliwych sąsiadów, dom, ale przede wszystkim rodzinę, wszystkich tych, których znali i darzyli szacunkiem. Brutalna rzeczywistość popchnęła ich ku nieznanemu, ku nowym doznaniom, które mogły okazać się albo lepsze, albo gorsze w zależności od tego, jak wykorzystaliby otrzymaną od losu szansę. Nie było tak najgorzej jak przypuszczali. Pan Rodriguez dosyć szybko znalazł zatrudnienie, jako mechanik. Znał się nie tylko na samochodach, specjalizował się także w naprawie przeróżnych maszyn i urządzeń. Yves poniekąd podzielał zainteresowania ojca. Czasem majsterkowali razem, ale głównie to najstarszy brat Yvesa, Jose zajmował się tym zajęciem na poważnie. Miał dwadzieścia dwa lata i pracował razem z ojcem, żeby polepszyć podupadającą sytuację finansową rodziny. Drugim, najstarszym z rodzeństwa był siedemnastoletni Yves, który uczył się w jednej z placówek o profilu medycznym. Państwo Rodriguez pragnęli, by ich syn stał się kiedyś w przyszłości szanowanym, dobrym specjalistą, żeby nigdy nie musiał się martwić o jutro, o to, czy będzie miał co włożyć do garnka. Całe swe fundusze i oszczędności przeznaczali na poszerzanie i pogłębianie posiadanych przez ich potomstwo talentów. W szczególności wspomagali Yvesa, który usilnie dążył do spełnienia marzeń drogich i kochanych rodziców. Nie chciał być dla nich obciążeniem, dlatego też starał się pomagać ze wszystkich sił, jak tylko potrafił. W wakacje pracował, w czasie trwania roku szkolnego pomagał matce w zajmowaniu się domem i opieką nad młodszym rodzeństwem – szesnastoletnim Javierem, czternastoletnią Yazminą, dziesięcioletnim Leonem i czteroletnią Blancą, która w dodatku zaraz po narodzinach stała się oczkiem w głowie starszego rodzeństwa. Yves uwielbiał spędzać czas z najmłodszą siostrzyczką. Czuł, że w ten sposób przygotowywał się do przyszłej roli ojca, jaką – miał nadzieję - przyjdzie mu odegrać. Największą wartością w jego własnej familii, była właśnie rodzina, traktowana jako świętość, nienaruszalny fundament szczęścia. Chłopak marzył, żeby i on kiedyś posiadał tak kochającą się, szanującą i szczęśliwą rodzinę. Nauczony prostych wartości, pragnął prostych, małych rzeczy. Myślał krótko, zwięźle i w sposób spartański, nie rozwodząc się za bardzo nad tym czego nie miał, a mógłby posiadać. Nie było to dla niego, aż tak istotne. Syndrom posiadania, materializmu nie dotykał jego osoby. Czasem żyli biednie, czasem żyło im się dostatniej, ale nigdy z ust żadnego z nich nie padło słowo skargi, wyrzutu. Obrażalstwo nie było im znane, bo póki mieli siebie, to tak naprawdę mieli wszystko i niczego więcej do szczęścia już nie potrzebowali.

Nie zazdrościł przyjaciołom pieniędzy, domów, samochodów, czy ubrań. Dla niego w życiu liczyła się prostota i nie posiadał się ze szczęścia, wiedząc, że te kilka osób, które przyjęło go do paczki, ceniło w nim jego uczucia, charakter, poczucie humoru, które nigdy go nie odstępowały oraz przede wszystkim tę jego prostotę, wyrażającą się w ruchach, słowie i czynach.

Drake znał zaledwie tylko niewielką część historii, którą Latynos miał do zaoferowania. Gdyby tylko wiedział o nim więcej niż dotychczas, mógłby rzecz, iż młody chłopak był pod pewnymi względami podobnym do niego. Swego czasu, ludzkiego czasu także posiadał dużą rodzinę i jako jeden z najstarszego rodzeństwa, troszczył się o jej potrzeby. Pomagał ojcu i matce w codziennych obowiązkach, czasem w pracy, ucząc się dyscypliny, wytrwania, siły, ale przede wszystkim cierpliwości i wyrozumiałości względem drugiego człowieka. Ale również czegoś w rodzaju wrażliwości na potrzeby innych, łagodzenia cierpienia drugiego człowieka, oferowania mu swej pomocy, w zamian za uśmiech i drobną życzliwość. Taki był kiedyś.

Niewątpliwie upływ czasu, zmiana okoliczności, w których przyszło mu żyć, to kim później się stał i na końcu wybór mrocznej strony sprawił, że zabił w sobie te zdolności. Zapomniał o nich, nie wykopując resztek, które po nich pozostały. Bo i po co? Istoty ludzkie nie zasługiwały na miłosierdzie, na wrażliwość, na spełnianie każdego ich polecenia. Ludzie byli chciwi, plugawi. Od zarania dziejów niszczyli planetę, na której przyszło im żyć, depcząc ją i czerpiąc z jej pokładów, jak najwięcej korzyści. Tym potworom w ludzkich skórach nie zależało na dobru drugiej, podobnej istoty. Tak naprawdę w grę wchodziła tylko własna strefa komfortu, własne ''ja". Rozbuchane ego, pełna gęba, portfel, dostatek i pieniądze, powoli przysłaniające zdrowy rozsądek, czyniąc ślepych głupców z pustych ciemniaków.

Po tym wszystkim co w życiu go spotkało nie odczuwał współczucia, aż nagle było mu żal... Najzwyczajniej w świecie było mu żal, bo nie potrafił być takim, jak inni, choć bardzo się starał. Ciągle walczył, a ta bitwa nie przynosiła oczekiwanych rezultatów.

The Magical Ice Kingdom była jedną z najtłumniej odwiedzanych atrakcji w całym Winter Wonderland. Niewielka grupka znajomych na przedzie z przywódcą (przedstawionym wcześniej Chrisem) przecisnęła się przez przepływające morze ludzi, kierujące się głównym wyjściem, aż do alejek prowadzących do innych miejsc, głównie z jedzeniem, w postaci gorących dań i napojów oraz pamiątkami (tandetnymi i świątecznymi, bo wszystko musiało posiadać ten urokliwy klimat.) Widoczny z daleka, jasnoniebieski neon układający się w zdanie: The Magical Ice Kingdom ozdabiał dużych wielkości ciemnogranatowy namiot, w którym ulokowana była cała zgromadzona na tę okazję wystawa, czyli posągi wykute z prawdziwego lodowca.

Drake chciał przekonać się na własne oczy, czy było to prawdą. Brał pod sceptyczny osąd słowa ciemnowłosej koleżanki. Przed wejściem opowiedziałam im co nieco o tym miejscu – to znaczy w szczególności zwracała się do Selene oraz mało zainteresowanego Drake'a - który wciąż zachowywał się, jak urażony chłopczyk, któremu mama nie zakupiła wypatrzonej zabawki.

Każdego roku w Magicznym Lodowym Królestwie w Winter Wonderland panował jakiś motyw przewodni. W tym roku była to Arktyczna Przygoda. Jej! Drake czuł się tak podekscytowany, jak podczas jedzenia śledzi z puszki. Czuł, że będzie mógł porównać te dwa wydarzenia do siebie i nic konkretnego nie wniosą one do jego skomplikowanego życia.

– W broszurce, którą przeczytałam napisali, że do wykucia wszystkich rzeźb zużyto ponad 500 ton lodu i śniegu – zapewniła ich Karina.

– Dla mnie osobiście to coś niesamowitego. Po raz pierwszy w życiu będę w takim miejscu – zgodziła się z nią Selene.

Rozglądała się naokoło, potrząsając głową, obserwując uważnie wszystko, na co napotkał jej wzrok. Jej oczka iskrzyły, a uśmiech przeistaczał się w coraz szerszy i spokojniejszy. Wreszcie osiągnęła stadium chwilowego zapomnienia. Odepchnęła od siebie wszelkie troski i zatopiła się we wnętrzu Krainy Lodu, czując się jak Zimowa Królowa władająca nieruchomymi, narażonymi na pęknięcia Eskimosami, błyszczącymi, stwardniałymi psami zaprzęgowymi i całymi wioskami zimowych ludów.

Wyciągnęła własny telefon, żeby wykonać kilka zdjęć. Znajomi porozchodzili się, żeby pooglądać interesujące ich rzeźby i wystawy. Tylko Drake nie potrafił znaleźć dla siebie zajęcia. Wewnątrz pomieszczenia było dosyć chłodnawo. Termometr wskazywał na minus dziesięć stopni. Nie najgorsza temperatura w porównaniu z tą, która królowała poza szałasem.

Chłopak ruszył do przodu, tracąc na chwilę z oczu siostrę i kolegów z klasy, ale przecież nie mogli się zgubić. Wystawa nie była duża. Zaledwie kilka igloo, pare grupek Eskimosów, wykonujących różne czynności, jakieś foki na lodzie (pamiętajcie, prawie wszystko było z lodu), morsy, inne leśne zwierzęta typu łosie, lisy, wilki, zauważył tam nawet dużą, białą głowę psa z rozwartym pyskiem, wewnątrz którego żarzyło się czerwone światło, pewnie sztucznie zasilane. Lodowe kły zwisały groźnie, strasząc przechodzące tamtędy dzieci, doprowadzając je do ataku histerii, pisku i płaczu. Poza zwierzętami i ludźmi można było znaleźć tam jeszcze budyneczki, coś w rodzaju pałacyków, lub ponurych, w tym świetle kryształowych zamczysk, ze strzelistymi wieżami, okrągłymi kolumnami wykonanymi w stylu gotyckim, a także barokowym i podłużne mosty.

Przystanął przy jednej z takich budowli, zachowując odpowiednią odległość, bojąc się, iż ukryty w czarnym kamieniu demon nagle mógłby zechcieć trochę popsocić i przysporzyć kłopotu panu, rozwalając zimową wystawę, która pewnie kosztowała krocie. Drake przytrzymał dłonią miejsce w okolicach piersi, w którym wyczuwał kształt wisiorka. Przycisnął go do siebie, pochłaniając żarzące ciepło, nieznaną, jeszcze nieodkrytą siłę. Oderwał dłoń i wyprostował się, gdyż zmysł słuchu zarejestrował poruszenie w bliskiej odległości, dosłownie zaraz obok jego osoby.

Dziewczyna na chwilę przystanęła, popatrzyła po rzeźbach i zwróciła spokojny wzrok na jego niewyrażającą żadnych emocji, chłodną twarz. Miała wrażenie, że mógłby konkurować z twardymi bryłami o to, które z nich było zimniejsze, mniej poruszone tym całym rozgardiaszem. Włożył niedbale ręce do kieszeni, denerwując się trochę jej obecnością, a szło mu już tak dobrze. Dlaczego zawsze musiał być taki okropny w byciu dobrym? To pytanie non stop nurtowało niespokojną głowę.

Jednorożec spoglądał zadowolony na przepychających się ludzi, trzymany zadem do wystawy, wykrzywiając nitkowy uśmiech, zachęcających obcych do podejścia i pogłaskania go. Miłe to było zwierzę. Spokojne, nie wierzgające się, nieruchome, martwe. Wszystko, co martwe było takie spokojne, więc dlaczego ludzie obawiali się martwych? Powinni obawiać się tych, którzy wciąż żyją, w których pała żądza nienawiści i mordu.

– Podoba ci się? – zadbała o to, by żadna ze strun głosowych nie zadrżała w nieodpowiednim rytmie, ale pomimo kalkulacji i obmyślonych sposobów, jak tu zagadać do bruneta, klika z nich nie okazało posłuszeństwa. Róbta co chce ta – pomyślała brunetka i z jakiegoś dziwnego, dotąd nieodczuwanego powodu zachciało jej się śmiać. Powstrzymując ten wybuch, zadrżała od nadmiaru emocji nagromadzonych w jej ciele. Trochę się opanowała, mało brakowało.

On natomiast od razu pomyślał, że jej zimno i nie wiedząc dlaczego cała jego poprzednia wściekłość gdzieś się ulotniła. Machinalnie sięgnął do suwaka kurtki, rozpinając ją powoli, wpijając w oblicze brunetki ospałe, oniemiałe spojrzenie, nigdy wcześniej nie doświadczając takiej kompilacji uczuć.

– Idziemy coś wszamać?! – rozradowany tenor ciemnoskórego Latynosa sprowokował spojrzenie Kariny, która oderwała je od dziwnie zachowującego się Drake'a.

Yves klapnął otwartą dłonią w plecy młodego wampira, powodując odepchnięcie jego dłoni od zamka. Drake nie zdążył zmierzyć go spojrzeniem, gdyż Yves przebiegł zaraz obok niego, wpychając się pomiędzy nim, a Kariną. Złapał dziewczynę za rękę i zaczął nią potrząsać.

– Dziękuję, że wpadłaś na ten pomysł! Tutaj jest tak pięknie, że aż się wzruszyłem! – Otarł teatralnie oczy. – Zgłodniałem od patrzenia na te lodowe zwierzątka. Mam ochotę na ogromny kubek z gorącą czekoladą i cheeseburgera! – Kątem oka dostrzegł Jennifer i szybciutko do niej podbiegł owijając rękę wokół jej tali.

Dziewczyna chętnie uległa i przytuliła się do wyższego od niej Hiszpana. Jen była najniższa z grupki przyjaciół, być może dlatego też sprawiała wrażenie słodkiej i niewinnej.

– Cheeseburger zawiera mięso. Przedtem powiedziałeś, że przerzucasz się na wegetarianizm, bo nie możesz patrzeć na tych polujących Eskimosów –  Coralin zaśmiała się perliście, wodząc oczami, po wszystkich tam zgromadzonych.

– Eeee daj spokój. Tak się tylko wygłupiałem. Jak człowiek głodny to głupoty gada – żachnął się Yves, machając ręką, jakby odganiał od siebie upierdliwą muchę.

– Też chętnie napiłbym się czegoś ciepłego. Dłonie mi zmarzły – Chris chuchnął w złożone w łódeczkę dłonie, po czym zaczął rozmasowywać palce.

Wszyscy zgodnie ustalili, iż teraz przyszła pora na zjedzenie porządnego, wysokokalorycznego posiłku, poza Jen, która starała się protestować. Wciąż miała problemy z jedzeniem, a obecność Drake'a i jego siostry troszeczkę ją krępowała. Wreszcie dała się namówić na napełnienie żołądku w jednej z polowych knajpek.

Obejrzeli menu, zamówili dania i usiedli przy jednym stoliku rozkoszując się zapachem i smakiem jedzenia. Nie było takie najgorsze, jak na wesoło miasteczkowe standardy. Na pochwałę i szczególne wyróżnienie zasługiwała rozcieńczona do płynnego stanu, gorąca czekolada, która oczarowała smakiem nawet Drake'a. Chłopak lekko się rozpogodził, pijąc ten cudowny napój. Nie przeszkadzało mu nawet, że siedzący naprzeciwko niego Yves ciągle machał pod stołem nogami i kupał go mokrymi buciorami. Ani nawet to, że Selene niby to przypadkowo trącała go łokciem w ramię, albo przedramię. Raz walnęła go tak niespodziewanie, że kubek w jego dłoniach podskoczył, a odrobina czekolady wyruszyła w podróż po zakamarkach wewnętrznej strony jego nosa.

Odstawił kubek, ocierając brązowy nos, usta oraz co gorsza brodę. Znajomi, jak to oni śmiali się, a do głowy przychodziły im głupie żarciki.

– Fajny zarost! – zachichotał Chris.

– Taki a la Hitler – dorzucił Yves.

– Bardzo zabawne – odgryzł się Drake.

Spokojna brunetka siedziała zaraz obok Jennifer, jedząc powoli ciepłą zapiekankę. Z nad serowej powierzchni unosiła się jeszcze cienka smużka, gorącej pary. Ona i Selene najmniej odzywały się w tej grupie – Selene nie rozpoczynała żadnego tematu, ponieważ mało znała przyjaciół młodszego brata, młoda brunetka zaś wolała pozostawać cicha w tym zestawieniu. Tak jak zawsze zresztą.

– Teraz twoja kolej Selene. Co chciałabyś zobaczyć, albo czym się przejechać? – Coralin zakończyła, jakże interesujący temat chłopaków pod tytułem piłkarskie rozgrywki sprowadzając ich nieco na ziemię, dając tym samym odsapnąć reszcie i zabrać chociaż jakikolwiek głos w tej rozmowie.

Blondynka nie znosiła, gdy Chris i Yves zaczynali trajkotać na temat piłki. Mogli robić to w nieskończoność, a zauważyła, że dziewczyny powoli zaczynały się nudzić. Nawet Drake nie udzielał się w tej rozmowie, a wydawać by się mogło, że ten kanon nie był mu obcy. Zmienił się, po raz kolejny podczas tego wieczoru. Zachowywał chłodny dystans. Mierzył brunetkę niespokojnym spojrzeniem, ale gdy ona zaczęła zwracać na niego uwagę, on po prostu odwracał oczy i skupiał je na czymś innym. Czy to na tekturowym kubku z kawą, czy na hamburgerze i frytkach. Zwrócił uwagę także na przechodzącą obok stolika dziewczynę, która posłała mu zalotny uśmieszek. Od razu sprawdził, czy Karina to widziała, lecz dziewczyna zdawała się nie zwracać na to uwagi. A niech to!

– Po drodze widziałam dom śmiechu. Może tam zajrzymy? – zaproponowała niebieskooka siostra Drake'a.

Coralin pokiwała głową, przytykając kubek do ust i przechylając go.

– Życie to jeden wielki kabaret i wszyscy odgrywamy w nim główne role – rzekł niewyraźnie Yves, przeżuwając zamówionego cheeseburgera.

– Tak. Śmiertelnie zabawny kabaret. Dosłownie padasz ze śmiechu, a inni świętują. Juhu – skomentował Drake, wymachując cienką frytką przed twarzą Yvesa.

Chłopak próbował za nią chwycić, ale nie zdążył i kawałek ziemniaka wylądował na brudnej i mokrej ziemi. Zresztą jeden kawałek tu, jeden kawałek tam nie robił żadnej różnicy. Wszędzie walało się mnóstwo śmieci – kubki po piwie, czy innych napojach, paczuszki po żelkach, cukierkach, chrupkach, papierowe talerzyki, podkładki pod zapiekanki, plastikowe białe sztućce, a nawet wesołe, świąteczne ozdóbki w postaci uszu królika, czy rogów – będące oznaką przemieszczających się ludzkich fal.

Jedni odchodzili, drudzy przychodzili, by zając ich miejsca, także wszędzie miało się wrażenie otoczenia i takiej tłoczności. Siedmioro znajomych siedziało przy jednym stoliczku, mimo to z każdej strony otaczały ich obce osoby – rodziny, znajomi, zakochane pary, które można było spotkać prawie na każdym kroku i ogólnie przeogromna ilość zagranicznych turystów. W tak dużym skupisku ciepłych ciał temperatura podskoczyła. Szkoda, że tak szybko opuścili to miejsce. Chwilkę jeszcze porozmawiali, lecz wkrótce udali się do atrakcji, którą zaproponowała Selene. Wymyśliła również, że chętnie zapłaci za wszystkich w ramach urodzin Drake'a, a on po raz kolejny miał ochotę zamknąć siostrzane usta.

Pozostała piątka upierała się, że będzie im głupio, jeśli brunetka zapłaci za ich wstęp, ale ona nie zważając na szerokie i głośne protesty, po prostu podeszła do kasy i zapłaciła.

💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎💎

Święta, święta i po świętach! W tym rozdziale jeszcze nieco świątecznego klimatu 😂 ale się złożyło. Nawet tego nie planowałam, aby publikować te rozdziały w takim okresie!
Oby więcej takich przyjemnych zrządzeń losu!
Pozdrawiam! 😘

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro