„Drogi Pamiętniczku" | Qubit_13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Napisanie recenzji dobrego tekstu jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać, szczególnie jeśli nie chce się zdradzać szczegółów fabuły. Powód jest prosty – ostatecznie ile razy i na ile sposobów można napisać, że tekst jest dobry?

„Drogi pamiętniczku" autorstwa TarenPL jest pod wieloma względami opowieścią bardzo nietypową i to nie tylko jak na Wattpada. Autor zdecydował się na dość ciekawy sposób prowadzenia narracji, który z jednej strony pozwala mu zgrabnie uniknąć wielu pułapek technicznych, z drugiej zaś świetnie się sprawdza w formule publikowania historii w odcinkach.

Ale zacznijmy od początku. „Drogi pamiętniczku" wita nas dobrze przemyślanym projektem okładki z czytelnym tytułem. Całość prezentuje się na tyle atrakcyjnie, że faktycznie przyciąga uwagę i zachęca do kliknięcia. Mówię to z własnego doświadczenia – opowieść TarenPL jest na mojej liście pozycji do przeczytania nieco dłużej, niż datuje się moja „kariera" recenzencka. Cieszę się, że autor zgłosił się z tym tekstem właśnie do mnie, bo dało mi to wreszcie impuls do rozpoczęcia lektury.

Wstęp dobrze opisuje poruszaną tematykę i tylko pozornie zdradza, z czym przyjdzie się nam mierzyć podczas poznawania historii głównego bohatera. Jeśli coś mnie w nim zastanawia, to dobór tagów – nie potrafię powiedzieć, w jakim sensie miałby to być fanfik. Ale też człowiek nie zna wszystkich dzieł (pop)kultury.

Do formy, w jakiej opis został podany potencjalnemu czytelnikowi, jeszcze wrócę, to bowiem jeden z głównych problemów dotyczących tej opowieści.

Jak wspominałam, nie chciałabym zdradzać za wiele z samej fabuły. Podczas lektury miałam nieodparte wrażenie, że ta historia, mimo że niezmiennie emocjonująca, jest tylko pretekstem do przedstawienia bardzo specyficznych czasów i pewnych dylematów, z jakimi człowiek musi borykać się w życiu.

Strona techniczna

„Drogi pamiętniczku" ma format krótkich migawek – pojedynczych dni z życia głównego bohatera i jego otoczenia, przewijających się przed oczyma czytelnika jak obrazy w kalejdoskopie. Ponieważ urywki te mają charakter retrospekcji, w zasadzie od samego początku wiemy, do jakiego końca zmierza ta opowieść, co jednak w żaden sposób nie przeszkadza w cieszeniu się fabułą i nie zmniejsza ładunku emocjonalnego, jaki ona ze sobą niesie. Ponieważ retrospekcje sięgają niemal ćwierć wieku wstecz, znajomość zakończenia nie zniechęca. Przeciwnie, wzmaga tylko napięcie, ponieważ podczas lektury nie sposób zapomnieć o pytaniu, jaka spirala zdarzeń doprowadziła bohatera do sytuacji, w której spotykamy go po raz pierwszy.

Forma, którą posłużył się autor, ma jedną zasadniczą zaletę – pozwala mu w znacznym stopniu unikać niespójności fabularnych. Ponieważ każde z przedstawionych wydarzeń dzieje się w pewnym odstępie od pozostałych, a informacje ukazywane w poszczególnych częściach zwykle nie mają zasadniczego wpływu na dalszy ciąg zdarzeń, TarenPL musi w zasadzie panować jedynie nad ogólnym kształtem losów swojego bohatera. Przypomina to trochę czytanie zbioru opowiadań z jednym wątkiem przewodnim, przy czym wątek ten jest tu zarysowany bardzo mocno.

Oczywiście ma to również gorsze strony. Autor ma zdecydowanie mniej czasu na przedstawianie rozwoju emocjonalnego swoich bohaterów – większość zmian w ich psychice zachodzi poniekąd w tle, a czytelnik otrzymuje tylko wgląd w ostateczny wynik podejmowanych decyzji. Mimo to TarenPL bardzo sprawnie wykorzystuje możliwość prowadzenia monologów wewnętrznych oraz ogólny, retrospektywny charakter opowieści, by przywoływać w myślach postaci te momenty, które były kluczowe dla przedstawianych właśnie zdarzeń, choć mogły one mieć miejsce „poza kadrem".

Fabuła i świat przedstawiony

Tego tematu nie uniknę, choć bardzo chciałabym nie zdradzać szczegółów tej historii. Rzecz osadzona jest w Stanach Zjednoczonych, w drugiej połowie XX wieku. Głównego bohatera, Raymonda Gibneya, poznajemy w dość ponurym okresie na kartach historii tego kraju – w latach tak zwanych „polowań na czarownice" i działalności niesławnej komisji McCarthy'ego.

Bohater, jak sam o sobie mówi, jest typowym everymanem, szarym człowieczkiem w szarej rzeczywistości, borykającym się z trudami codziennego życia. Ma na utrzymaniu rodzinę – chorą matkę i młodszą siostrę – a (nieliczne) wolne chwile spędza w towarzystwie jedynego przyjaciela. Całe dnie pochłania mu praca i ponure rozmyślania: czy wystarczy mu pieniędzy, czy będzie mógł zapewnić matce leczenie, a siostrze dobre życie.

Przypadek stawia na jego drodze Briana Vernonsa, który okazuje się członkiem dobrze zakamuflowanej siatki komunistycznej działającej w miasteczku, w którym żyje Raymond. To przypadkowe spotkanie staje się zapalnikiem dalszych, dramatycznych wydarzeń i nakręca spiralę przemocy prowadzącą bohatera do sytuacji, w której zastajemy go w prologu.

Tu muszę pochwalić autora za starannie odrobioną pracę domową. Świat, który nam ukazuje, to rzeczywiście dobry obraz minionych czasów. Trafiamy do Ameryki lat 50., którą znamy z filmów, a w ogólniejszym ujęciu do czasów, których wspomnienia można znaleźć na fotografiach w rodzinnych albumach. Biorąc pod uwagę, że autor zna je tylko z opowieści, radzi sobie ze wszystkimi szczegółami bardzo dobrze. Świat jest odmalowany z wyczuciem, szczegóły w stylu marek przedmiotów codziennego użytku czy pewnych typowych w przedinternetowych czasach zachowań dodają opowieści kolorytu i naprawdę pięknie budują klimat. W zasadzie można niemal poczuć zapach pyłu na drodze czy kurzu na starej maszynie do pisania, a to nieczęsto spotykana w wattpadowych tekstach cecha.

Nie obyło się bez drobnych zgrzytów, ale do tego jeszcze wrócę.

Bohaterowie

„Drogi pamiętniczku" to w zasadzie opowieść o jednym człowieku i świecie, w jakim przyszło mu żyć. Raymond Gibney, zwykły listonosz z małej mieściny, jest poniekąd cząstką próbną – bohaterem na tyle nie wyrazistym (przynajmniej do czasu), by doskonale nadawać się do przedstawiania problemów społecznych charakterystycznych w czasach lęku i olbrzymiej polaryzacji społecznej.

Raymond oczywiście nie żyje w próżni – poznajemy bliżej jego matkę i siostrę, a we wspominkach także ojca i brata. Z czasem mamy szansę zobaczyć go w relacjach z przyjacielem jeszcze z czasów szkolnych, a wraz z rozwojem fabuły także w sytuacjach bardziej intymnych z wybranką serca.

Wszystkie te postaci drugoplanowe są odmalowane w naturalny, nienachalny sposób. Każda z nich ma własny charakter, nie sposób ich ze sobą pomylić i zwykle autorowi udaje się utrzymać bohaterów w przypisanych im rolach. Czasem może niektóre z nich wpadają lekko w stereotypy (piję tu głównie do przełożonego naszego bohatera), ale prawda jest taka, że stereotypy nie biorą się znikąd. Tacy ludzie jak Wesoły Roger Johnson niestety trafiają się aż nazbyt często.

Pisałam już, że sposób prowadzenia fabuły nie daje autorowi wiele miejsca na ukazywanie ewolucji postaci, ale to nie znaczy, że ona nie zachodzi. Po prostu częściej ma to miejsce we wspominkach przedstawianych nam jako wewnętrzne monologi bohaterów. Co ciekawe, zabieg ten dodaje opowieści realizmu, bowiem zwykle człowiek orientuje się, że w jego charakterze zaszły jakieś zmiany, właśnie gdy zaczyna porównywać siebie z dziś do siebie z przeszłości. Niewielu z nas potrafi je rejestrować na bieżąco i zwykle kierunek tej ewolucji bywa dla nas zaskakujący.

Tak właśnie przedstawia się sprawa z przemyśleniami Raymonda Gibneya – bohater, nie wiedzieć kiedy, wpada w matnię zbyt głęboko, by móc się z niej wydostać. Dodatkowo to, jak zmienia się jego postawa i punkt widzenia na życie, mocno go zaskakuje (i wcale nie cieszy). Zdecydowanie Raymond Gibney nie jest bohaterem, jakim każdy z nas chciałby być, za to większość ludzi raczej nie będzie miała problemów, żeby móc postawić się na jego miejscu.

Język...

Czy zatem „Drogi pamiętniczku" to historia bez wad? Aż tak dobrze niestety nie jest. Główne zastrzeżenia do niej mam w warstwie językowej. Z jednej strony jest nieźle, bo nie rzucają się w oczy żadne rażące błędy ortograficzne czy interpunkcyjne, z drugiej frazeologia... no cóż, nie znajduję na to lepszego określenia – leży i kwiczy. O ile sama nie jestem mistrzem panowania nad związkami frazeologicznymi, o tyle to, co dzieje się w opisie historii i początkowych jej rozdziałach, sprawiało, że krzywiłam się momentami z lekkim niesmakiem. Pozwolę sobie przytoczyć tylko jeden przykład: „Raymond Gibney zalicza się do ofiar tej sentencji". To z opisu. Zasadniczo wiem, co autor próbował przekazać, ale niestety widzę też, co przekazał faktycznie.

Podejrzewam, że przynajmniej częściowo winę za to ponoszą dobre chęci. Autor stara się momentami być bardziej elokwentny, niż jest to potrzebne, co skutkuje dziwnymi porównaniami i pokracznymi konstrukcjami językowymi, które często prowadzą do błędów logicznych. Mam wrażenie, że z czasem ta tendencja nieco słabnie, ale nie wykluczam, że po prostu przestałam zwracać aż taką uwagę na język i skupiłam się głównie na fabule.

Są też błędy bardziej typowe:

Wielkie litery w tytule. Autor zapisuje tytuł „Drogi Pamiętniczku", ja z pełną premedytacją usuwałam w tym tekście wielką literę z drugiego wyrazu. W tytułach zasadniczo wielka jest tylko pierwsza litera pierwszego słowa (pomijam oczywiście nazwy własne itp.). Wielka litera oznaczałaby szacunek, a tu – na ile mogę to ocenić – nie ma na niego miejsca.

Problem z odmianą anglojęzycznych imion i nazwisk (szczególnie tych kończących się na „y"). To trudna sprawa, ale jest dość dobrze opisana w słownikach. Proponuję autorowi, by zapoznał się szybko z rządzącymi tym regułami i wprowadził korekty.

Problem z utrzymaniem narracji w odpowiednim czasie gramatycznym. Mamy tu liczne przykłady typowego kłopotu z przeskokami w narracji między czasem przeszłym i przyszłym. Niektórym to nie przeszkadza, ale formalnie jest błędem.

Drobne problemy interpunkcyjne, szczególnie w pobliżu wyrażeń okolicznikowych. W polskim zwykle nie oddzielamy ich przecinkiem od reszty zdania.

Problemy z utrzymaniem logicznego ciągu myśli – niekontrolowane zmiany podmiotu w zdaniu lub kilku zdaniach, np.: „Od czasu zachorowania na Alzheimera, powoli tracił kontakt ze swoją rodzicielką. Chyba będzie musiał znaleźć pracę na kolejny etat". Te dwa zdania w zasadzie ilustrują doskonale problemy podane w punktach 2–4. Z pierwszego zdania wynika, że to bohater zachorował na Alzheimera, a czas przyszły w zdaniu drugim kłóci się z czasem przeszłym w zdaniu pierwszym. Dodatkowo: „Od czasu zachorowania na Alzheimera" to właśnie wyrażenie okolicznikowe – ponieważ nie ma w nim orzeczenia, przecinek jest zbędny.

Mam też zanotowany jeden błąd znaczeniowy. „Lufcik" to zwykle nieduże uchylne okno, a nie pomieszczenie. Może to regionalizm, ale słowniki go nie notują.

...i inne drobiazgi

Świat przedstawiony jest tak barwny i oddany w tak daleko idących szczegółach, że niestety obudził we mnie złośliwego chochlika – zaczęłam sprawdzać, na ile autor dał radę oddać faktyczne realia ówczesnej Ameryki. No i dogrzebałam się pewnych niespójności, szczególnie w zakresie tła społeczno-ekonomicznego.

Główny bohater jest listonoszem, czyli pracuje jako urzędnik państwowy. To bezpieczna i dobra posada, a w 1951 r., gdy rozpoczynają się retrospekcje, listonosze zarabiali w Stanach około 3000–4000 USD. Była to kwota przekraczająca nieco średnią krajową i pozwalała utrzymać na dobrym poziomie czteroosobową rodzinę, w której tylko jedna osoba pracuje.

Mam tu na myśli dokładnie klasyczny American Dream – nasz bohater zamiast mieszkać w ruderze, powinien móc pomyśleć o domu dla swojej rodziny. Nawet biorąc pod uwagę to, że jego matka była chora, nie powinien znajdować się w tak opłakanym stanie finansowym. Mniej więcej rok czy dwa lata wcześniej USPS załatwiła dla swoich pracowników zbiorowe ubezpieczenia zdrowotne, które zdaje się obejmowały także ich rodziny. Warto też sprawdzić, czy w tamtym okresie istniały już leki na chorobę Alzheimera i ile kosztowały. Ogólnie amerykańska służba zdrowia działa na zasadach tak bardzo nam obcych, że warto tu zagłębić się dokładniej w temat, żeby nie potknąć się na szczegółach.

Druga sprawa to pieniądze, które nasz bohater otrzymuje od swoich towarzyszy (zbieżność określeń nieprzypadkowa). Dwieście dolarów w tamtych czasach było rzeczywiście znaczną kwotą, ale wątpię, by mógł się za nią utrzymać z rodziną przez aż kilka miesięcy. Może miesiąc czy półtora, ale kilka to już chyba lekka przesada. Te 200 USD odpowiadało zapewne połowie, może ¾ miesięcznej pensji Raymonda.

Problemy, o których pisze autor, powinny pojawić się jakieś 2–3 lata później, gdy Eisenhower wprowadzał swoje reformy i odrzucał kolejne ustawy planujące podwyżki dla listonoszy. Na początku lat 50. Raymond rozpaczałby raczej nad tym, że zamiast dwóch kursów z listami musi robić dziennie jeden (cięższa torba), a jego trasa się znacznie wydłużyła (brak możliwości zjedzenia lunchu na poczcie, brak toalet publicznych). Nie wnikam w to, czy w małym mieście listonosz mógłby pracować również w okienku pocztowym – wydaje się to mało prawdopodobne, ale tu przyznaję, że już nie sprawdzałam tak daleko.

Czasami zgrzytała mi też postawa głównego bohatera, który w jednej chwili zachowywał się jak zaprawiony w bójkach oprych, a chwilę wcześniej trząsł się jak osika. Nie twierdzę, że to niemożliwe; po prostu mam wrażenie, że motyw ten jest lekko nadużywany w pierwszej części opowieści (podobnie jak motyw problemów żołądkowych).

Narracja prowadzona „w odcinkach" sprawia też, że czasami pewne wydarzenia zdają się być nieco zbyt karykaturalne. Pierwsze spotkanie z siatką komunistyczną i niemal spontaniczny szturm na kryjówkę lokalnego gangu sprawiają wrażenie tak oderwanych od rzeczywistości, że niemal komiksowych. Tu właśnie zabrakło miejsca na spokojne zbudowanie napięcia, zaplanowanie akcji i dylematy bohatera. W zasadzie był to jeden z nielicznych kiksów związanych z fabułą, dlatego też zwracam na niego uwagę – mocno rzucił się w oczy.

Podsumowanie

Ogólnie historia wciąga na tyle, że przypuszczalnie zostanę z nią do końca. Język momentami raził, ale nie na tyle, by odrzucić mnie od czytania. Bohaterowie i świat budzą takie emocje, a sam sposób prowadzenia fabuły i poruszane w tej historii problemy są na tyle nietypowe, że chętnie przekonam się, co dalej zaserwuje nam autor.

Sugerowałabym tylko albo przejrzeć porządnie całość pod kątem błędów, albo znaleźć dobrą betę – najlepiej kogoś z porządnym zapleczem językowym – żeby oznaczył(a) te niezręczności. To zwykle drobne sprawy, wymagające lekkiego przeformułowania myśli (czasem literówki), a ich usunięcie naprawdę zwiększyłoby przyjemność z obcowania z tym tekstem.

Korekta: szekspir_z_salem

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro