„Opowieści z Królestwa Turelionu" | szekspir_z_salem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Opowieści z Królestwa Turelionu" autorstwa vhoneyxoo to opowiadanie fantasy osadzone w fikcyjnym quasi-średniowiecznym świecie ubogaconym o osoby przejawiające nadnaturalne zdolności oraz doprawionym magicznymi stworzeniami. Widać w nim inspirację „Wiedźminem", do czego sama autorka się przyznaje, oraz motywy luźno zaczerpnięte z kultury słowiańskiej.

Generalny zamysł historii był naprawdę porządny — wpisujący się w kanon fantasy, może nie nazbyt odkrywczy, ale czyż nie jest to format, który od czasów Tolkiena wszyscy uwielbiamy i przerabiamy na swoją modłę? Potencjał był więc znaczący, same pomysły fabularne również niegłupie. Niestety, przez całą historię towarzyszyło mi wrażenie, że nie czytam finalnego produktu przeznaczonego dla czytelnika, a pierwszy szkic, prywatne notatki autora, w które ten wrzuca surowe pomysły. Sceny są rozpisane, ale to wciąż tylko baza pod coś, co trzeba przejrzeć jeszcze parę razy, uzupełnić w odpowiednich miejscach, rozwinąć, dopracować.

Tym słowem wstępu zapraszam do dalszego czytania i — jak zawsze — przestrzegam przed spoilerami!

Dodatkowa informacja: opowiadanie przechodzi obecnie przebudowę, recenzja powstała w większości na podstawie oryginalnej wersji.


ESTETYKI

Opis jest bardzo typowy dla gatunku. Same konkrety, bez zbędnego filozofowania dowiadujemy się, o czym traktować będzie opowieść. Myślę, że miłośnika formatu fantasy sword & sorcery mógłby spokojnie zachęcić do wrzucenia historii na listę „do przeczytania".

Zdjęcie na okładce i kolorystyka przyciągają uwagę. Szczególnie za to drugie należą się graficzce pochwały; kolory są ślicznie zrobione i jeśli nie był to preset, jestem pod wrażeniem. Sama zawsze męczyłam się nad barwami niezmiernie i wiem, jak ciężko je dopracować. Choć tytuł mógłby zostać odrobinę lepiej dopasowany do stylu tła, to generalnie nie jest zły, dobrze wygląda w pomniejszeniu, spokojnie da się go rozczytać, a to najważniejsze.

Na wstępie witają czytelnika karty postaci, których nie mogę pochwalić tak, jak chwaliłam okładkę. Tutaj spójność i kolorystyka są nie tyle neutralne, ile wręcz kuleją. Font podpisów również, moim zdaniem, niezbyt trafnie dopasowano. Pokusiłabym się na miejscu autorki o zdobycie bądź samodzielne złożenie nowych.

Ponadto mnogość postaci tam przedstawionych początkowo wzbudziła mój niepokój, lecz okazało się, że absolutnie niesłusznie. Wyłączając drobne wyjątki, nie miałam problemu ze zorientowaniem się, kto jest kim. Bohaterowie byli bardzo charakterystyczni i nie mieszali się ze sobą.

Kolejnym elementem estetycznym jest mapka, która wypadła, w odróżnieniu od kart, wzorowo. Po raz kolejny byłam pod wrażeniem zdolności artysty, świetna robota.

„Wielka księga wiedzy" zawierająca nakreślone pokrótce sylwetki bohaterów to również z pewnością miły dodatek. Początkowo umocnił on obawy, których nabrałam po zobaczeniu kart, lecz nie miałam ani razu potrzeby zaglądnięcia do tego kompendium. Zaalarmowało mnie w tej części jednak głównie to, że tylko jedna postać była powyżej trzydziestki; reszta bohaterów to dzieci i dwudziestoparolatkowie. Zapala mi się zawsze w takich przypadkach czerwona lampka, ponieważ literaccy młodzi dorośli i nastolatkowie w znakomitej większości nieziemsko mnie drażnią. I w tej kwestii niestety nie spotkało mnie w trakcie czytania pozytywne zaskoczenie, ale do tego wątku dotrzemy w kolejnych sekcjach.


JĘZYK

Jeszcze nim przejdę do omówienia właściwej części tworu, chciałabym krótko zwrócić uwagę na niedociągnięcia językowe i zaproponować autorce znalezienie korektora do współpracy. Trafiały się na przestrzeni całego tekstu między innymi błędy interpunkcyjne czy powtórzenia. Niekiedy również niezręcznie bądź wręcz niewłaściwie użyte słowa oraz inne drobne błędy. Nic, co drastycznie wpływałoby na komfort czytania, jednak warto o to zadbać.


FABUŁA

Początkowe rozdziały nie są ze sobą połączone ściśle ciągiem przyczynowo-skutkowym i przy lekkich zmianach można byłoby kolejność niektórych z nich spokojnie poprzestawiać. Tym sposobem każda część stanowi oddzielną przygodę, nieco jak w opowiadaniach wiedźmińskich. Bohaterowie, podróżując, mierzą się z potworami i innymi wyzwaniami stającymi im na drodze. Nie mam co narzekać na samą tę konwencję, jest jak najbardziej w porządku, jednak miałam wrażenie, że przygody były zbyt marginalnie przedstawione. W kilku przypadkach większość rozdziału zajmowały rozmowy bohaterów o wszystkim i o niczym, a z problemem przychodziło im się mierzyć dopiero za połową tekstu, jak na przykład w przypadku mściwego bankiera. Rozwiązywano te konfliktowe wątki bardzo szybko (zazwyczaj drogą bitki) i nie miały one żadnych konsekwencji dla postaci ani dalszej fabuły. Wątek bankiera przykładowo zahaczał o przeszłość Elwana; pojawiły się pytania: skąd mężczyzna miał cały skarbiec złota, skoro podobnież był wyrzutkiem i złodziejem? o jakiej zdradzie mowa? Niestety, nie otrzymaliśmy na nie odpowiedzi — a przynajmniej ja ich nie zauważyłam, mea culpa, jeśli gdzieś rozwiązano te wątki. Sama Rhena, główna bohaterka, również zbytnio nie drążyła tematu i pozwoliła mu odejść w zapomnienie tak, że całą przygodę można byłoby w gruncie rzeczy wyciąć.

Otrzymujemy zatem litanię zarysów różnych historii. Zbiór tarapatów rozwiązywanych pięścią (czy też mieczem lub magią) w niezbyt angażujący sposób, ponieważ z racji dysproporcji sił trudno wątpić choćby przez moment, że bohaterowie sobie nie poradzą. Do dysproporcji, swoją drogą, jeszcze wrócimy.

Były również sceny dość niezręcznie wpisane w całość z... niewiadomego powodu. Prawdopodobnie jedynie po to, żeby podbić stężenie sassu i badassu postaci, jeśli można mi to tak określić. Tak więc w oryginalnej wersji otrzymaliśmy popis umiejętności strzeleckich Elwana praktycznie bez kontekstu. Widać jednak, że autorka sama przy poprawkach zorientowała się, że coś tu nie gra i przepisała tę scenę o wiele lepiej: teraz to wystąpienie ma ręce i nogi, jest elegancko wplecione w fabułę. Bardzo mi się to po korekcie spodobało i potwierdza jedynie moją tezę, że warsztatu autorce nie brakuje, a wcześniejsza wersja była... no cóż, niedoskonałym zarysem potrzebującym szlifu.

Na podobną przypadłość cierpi scena z rozdziału piętnastego. Zupełnie bez kontekstu Zoffira atakuje wrogi mu z nieznanego powodu bard. Autorka przedstawia to jako zazdrość, ale... mało to przekonujące, aby podjąć próbę zabójstwa wobec dopiero co poznanej osoby, bo ładnie brzdąka na strunach. Potem pojawia się podejście do uzasadnienia tego ataku ustami Rozemut, ale... no wciąż się to kupy nie trzyma. Mało tego: nie ma absolutnie żadnego skutku. Nawet nie przerwano przyjęcia, a po wszystkim wymieniono o całym zdarzeniu może ze trzy zdania.

Fragmenty, które nie miały żadnego znaczenia dla fabuły i nie pełniły konkretnej funkcji, zdarzały się w początkowych rozdziałach dość często. Ba, cały rozdział drugi sprzed poprawek można byłoby, moim zdaniem, całkowicie wyrzucić albo przynajmniej skondensować go do jednej sceny niebędącej samoistną częścią, ponieważ jako taka nie był się w stanie zbytnio wybronić; był o niczym. Widać jednak z biegiem czasu poprawę i im dalej w historię, tym mniej takich potknięć się zdarzało.

Pomyślałabym również nad alternatywnym sposobem zaserwowania czytelnikowi ekspozycji. Jest ona bardzo nijaka, bohaterowie opowiadają swoje historie jak wpisy encyklopedyczne. Zwykle jest to podane w formie monologu bądź relacji narratora, z niewielkim zaangażowaniem, a przez to niekoniecznie zapada w pamięć, nie niesie żadnego ładunku emocjonalnego dla odbiorcy. Ciężko też czasem wychwycić, co jest ważną dla zrozumienia dalszej akcji informacją, a co jedynie ciekawostką rzuconą mimochodem.

Tyczy się to nie tylko sposobu przekazywania backstory bohaterów, ale i nakreślenia konfliktu. Konfliktu, który w pierwszych rozdziałach — muszę przyznać — był dla mnie nie do końca zrozumiały. Informacje były podane dość chaotycznie i łatwo było się w nich pogubić. Ostatecznie — być może coś źle zrozumiałam — wszystko się sprowadza wyłącznie do tego, że z niewyjaśnionego powodu zły król chciałby wyrżnąć w pień wszystkich zorai — czyli obdarowanych nadnaturalnymi zdolnościami. Nie do końca byłam w stanie sobie ułożyć jego motywacje w głowie, nie przybliżono nam jego sylwetki tak solidnie, jak powinno się, według mnie, przedstawiać głównego antagonistę. Po prostu gdzieś tam sobie był i wysyłał za protagonistami wojsko.

Średnio też widziałam logikę w eksterminacji zorai, kiedy o wiele korzystniej jawiło się eksploatowanie ich zdolności. W dalszych rozdziałach dowiadujemy się bowiem, że są oni w stanie wygenerować nieskończone wręcz zasoby. Widzimy to między innymi po tym, jak Rhena swobodnie materializuje/transformuje przedmioty: ubrania czy broń były na porządku dziennym. Dowodzi tego również uposażenie twierdzy zorai, która obfituje we wszelkie fikuśne dobra, jakich nie spodziewalibyśmy się zobaczyć w znajdującej się na końcu świata kryjówce osób prześladowanych; dóbr pozyskanych — jak sugeruje sama autorka — za pomocą magii. Opcja tym bardziej kusząca, że pokazana jest nam technologia (magia?), która pozwala neutralizować moce zorai, a którą dysponują ich przeciwnicy.

Chciałabym również zwrócić uwagę na to, jak lekkomyślnie rozporządza śmiercią autorka. Trup ściele się niby gęsto, lecz jakby nie było go wcale. Choć mordów było na przestrzeni historii naprawdę sporo, to tak naprawdę może jeden zapadł mi mocniej w pamięć — śmierć matki Delmiry, o której jest nam od czasu do czasu przypominane. Pozostałe — nie dość, że opisane dość mętnie — raczej poszły w niepamięć. Mała dziewczynka, niespełna dziesięcioletnia, była świadkiem śmierci matki i sama zamordowała człowieka, ale nie miało to — zdaje się — dramatycznego wpływu na jej psychikę. Ot, od czasu do czasu może uroni łzę i wspomni o tym w rozmowie z Rheną, ale na tym koniec. Podobnie bliźniaczki, które straciły kolejno matkę, ojca i dziadka, w tym dwoje z nich na własnych oczach, czy brat Neiry, którego vampiria trzymała martwego w ramionach. Szybko o nim zapomniała, a ja wraz z nią i gdy zobaczyłam jego imię w notatkach, nie miałam pojęcia, o kogo chodzi. Wszyscy mają do tych zgonów — przedstawianych początkowo jako wielkie traumy i tragedie — podejście na zasadzie: „no przykro, było minęło". Przeszłość nie ma odbicia w akcji bieżącej.


STRATEGIE I PLANY

Choć punkt ten winien nazywać się raczej „całkowity brak strategii i planów". Nie spotkałam się z dobrze opracowaną sceną bitewną czy choćby sensownym planem boju dającym wrażenie, że ktoś myślał nad nim dłużej niż dwie minuty. I normalnie przymknęłabym oko, ale w momencie, gdy w co trzecim rozdziale postaci biorą udział w większej bitce, przyjemnie byłoby zobaczyć coś więcej niż: „zaatakujemy tych i tych".

Zapowiedź tego, jak będzie wyglądało pokonywanie trudności przez bohaterów, dostajemy już w rozdziale szóstym. Rhena, aby uniknąć czegoś na kształt kontroli paszportowej, próbuje sprzedać strażnikom ckliwą, wymyśloną wcześniej historyjkę o tym, że Lem jest jej chorą córką i koniecznie muszą dotrzeć do miasta, do uzdrowicielki. Z tym że zapomniała o tym planie powiedzieć samej dziewczynce, którą — zamiast poinstruować odpowiednio wcześniej — musi szturchnąć w trakcie konfrontacji z funkcjonariuszami, aby ta ni z tego, ni z owego odegrała rolę chorej. Czy to było rozsądne? Polemizowałabym. Mało tego, bohaterka przemyślała tę historię tak dobrze, że zapomniała sprawdzić podstawowych faktów mogących obalić jej słowa. Ostatecznie sprytny plan upada (o dziwota!) i wracamy do starych dobrych metod: magii, a konkretnie Rheny kontrolującej umysły straży.

Innym błyskotliwym planem, który wyróżnił się swoją wątpliwą jakością na tle licznych, zawadiackich okrzyków: „hurra, będziemy ich bić!", były działania po porwaniu Lem. W obliczu uprowadzenia dziecka przez oddzialik wrogich wojów nasza dziarska drużyna... postanawia zjeść kolację i iść spać, aby zastanowić się nad planem działania rano. Słów mi brakło, aby opisać tę głupotę. Doskonale zdawali sobie sprawę, że dziewczynka jest zabierana do fortecy, sami o tym mówili. Zatem zamiast dogonić grupę konnych, póki ci nie oddali się nadto, protagoniści poczekali spokojnie, aż wrogowie zabiorą porwaną do lochu w strzeżonej fortecy. Bo — jak wiadomo powszechnie — ciężej napaść grupkę jeźdźców niż zdobyć twierdzę. Ręce mi opadły.

Potem błyskotliwy plan zakładał, że jedna osoba przeciśnie się przez dziurę w murze i otworzy reszcie od wewnątrz drzwi, żeby mogli urządzić rzeź na zastępie uzbrojonych ludzi na ich własnym terenie. Tak, to cała strategia. Wyciągnięta bardziej z bajki dla dzieci niż czegoś pretendującego do opowiadania fantasy dla widowni powyżej dwunastego roku życia.

Równie zaawansowany był plan ataku zorai chcących obalić rządy hrabiego-uzurpatora. Jedynym konkretem na temat ataku w trakcie narady wojennej było: „wchodzimy za pięć dni".

Wszelkie działania wojenne z „Turelionu" przywodzą mi na myśl wypowiedź Jasia Kapeli: „no wchodzę, rozwalam go i idę na imprezę". No i tak się to toczyło z grubsza w każdym wypadku. Moim zdaniem, kwestia potraktowana bardzo po macoszemu jak na opowiadanie, które w połowie niemal stanowią wątki walk.


DZIURY LOGICZNE

1. W rozdziale czwartym człowiek dobrego statusu, w dodatku w zaawansowanym wieku udaje się w czterodniową podróż w celu... zakupu wstążek do włosów dla córek. Czy od takich rzeczy nie powinien mieć służby bądź jakiegoś najemnego kuriera? Skoro stać go na ośmiodniową w sumie wyprawę za taką błahostką, to czyż nie powinno być go stać i na kupienie takiej usługi? Ba, takowa mogłaby prawdopodobnie wyjść taniej po przeliczeniu generalnego balansu zyski-straty.

2. Ten sam rozdział: skonsultowałam scenę ucieczki ze znajomym z bractwa rycerskiego i dowiedziałam się, że zbroi nie da się założyć w pojedynkę, nawet przy niepełnej może być kłopot. Doświadczenie niestety tutaj cudów nie zdziała; są granice, których nawet przy latach doświadczenia po prostu się nie przeskoczy.

3. Wciąż rozdział czwarty: gdy czyjaś noga zostaje przebita na wylot mieczem, jak to zostało przedstawione, to nie jest coś, co pozostawiamy zupełnie bez reakcji i od razu obracamy się na drugiej nodze, żeby rąbać przeciwników. Wątpię, czy są takie ilości adrenaliny, które byłyby to w stanie usprawiedliwić.

4. Rozdział piąty: dziadek bohaterek trzyma śmiertelnie niebezpieczny przedmiot na wyciągnięcie ręki dzieci, a jedynym, czym jest on chroniony, jest ustna przestroga: „nigdy tego nie ruszajcie". Rażąca bezmyślność. Gdy nie chcesz, żeby twoje pociechy dobrały się do przeklętego sztyletu, chowasz go tak, aby nie wiedziały w ogóle o jego istnieniu. Jest tyle opcji, które drastycznie zmniejszają prawdopodobieństwo, że nastolatka przypadkiem odkryje schowek: obluzowana klepka podłogi, skrytka w ścianie, szkatułka z podwójnym dnem. Już nawet głupia szuflada z bielizną by się lepiej nadała niż książka w salonie, gdzie każdy domownik ma dostęp.

5. Rozdział siódmy: gdy bohaterowie przybywają do wioski, stosy ciał wciąż płoną, niektóre zwłoki są opisywane jako dopiero zajmujące się ogniem, a jednak pozostałe trupy są przedstawione jako gnijące. Nie do końca się to spina: strawienie ogniem stosu zwłok to rząd wielkości kilku godzin, znaczący postęp procesów gnilnych — przynajmniej kilkunastu. Jest to więc grubymi nićmi szyte, szczególnie że podobnież towarzyszy bohaterom zimna pora roku, co dodatkowo opóźniłoby rozkład, a zwłoki rzekomo zdążyły dotrzeć do etapu wydzielania przykrego zapachu.

6. Rozdział dziewiąty: sołtys decyduje się od ręki wydać nagrodę za ubicie olbrzyma, mimo że bohaterowie nie dostarczyli mu żadnego dowodu na poparcie swoich deklaracji. Jest to dość naiwne działanie i wątpię, aby ktoś się pokusił o udzielenie obcym pieniędzy „na słowo honoru".

7. Rozdział dziesiąty: mieliśmy wielokrotnie okazję zobaczyć, że Rhena jest w stanie dokonywać bezproblemowo transmutacji przedmiotów jak broń czy ubrania oraz potrafi stworzyć „coś z niczego" (np. rozmnożenie strzał w kołczanie Elwana). Ze zdobyciem miecza czeka jednak na wizytę u losowego kowala. Samo zaś dopasowanie oręża, który będzie jej towarzyszył przez resztę opowieści, ogranicza się do przetestowania jednego przedmiotu, mimo że to nie byle jaka decyzja.

8. Rozdział czternasty: jest nam powiedziane, że z jakiegoś powodu zorai oczekujący protagonistów doskonale znali ich upodobania i dopasowali perfekcyjnie kwatery pod ich preferencje. W sypialni Rheny znajduje się jednak szkatułka z biżuterią, której ta nie nosi, co wygląda nieco jak wtrącone tylko po to, aby zaznaczyć, że bohaterka nie jest jak wszystkie inne i jej nie założy.

9. Ten sam rozdział: bohaterowie znajdują się w sali jadalnej, w której jest kilka spożywających osób, jednak Neira, zamiast spojrzeć po nich i wydedukować, do czego służy widelec, pyta się towarzyszy, czy to posiłek. Trochę to uwłacza jej inteligencji. Poza tym jej niewiedza jest tym bardziej wątpliwa, że jeszcze w rozdziale dwunastym bohaterowie, w tym Neira, odwiedzają karczmę. Istnieje olbrzymie prawdopodobieństwo, że miała wtedy do czynienia z ludzkimi zwyczajami zachowania przy stole.

10. Bez wskazywania konkretnego rozdziału: teoretycznie bohaterowie podśmiewają się z Serviny, która nigdy nie ściąga zbroi, ale praktycznie to jest naprawdę dobre pytanie i wypadałoby to wytłumaczyć, a nie tylko uczynić elementem komiczno-estetycznym. Taka zbroja to lekką ręką minimum dwadzieścia kilogramów dodatkowej wagi i szereg innych, absolutnie zbędnych niedogodności, które w chronionej twierdzy bardziej przeszkadzają, niż pomagają.


KONSTRUKCJA ŚWIATA

Da się wyraźnie zauważyć, że autorka podjęła próbę wykreowania fikcyjnego świata fantasy. Mamy do dyspozycji mapkę i przewodnik po uniwersum. Na kartach opowieści przewijają się takie szczegóły jak autorska waluta, zarys polityki czy odrębne kultury poszczególnych mieścin.

Niestety towarzyszy temu wszystkiemu duża niekonsekwencja. Wykorzystanie informacji o świecie przypomina raczej losowe komentarze autora na marginesie, często wspomniane raz, bez konsekwencji dla dalszych wydarzeń. Nie tworzy to spójnego, harmonijnego obrazu.

Przykładem niech będzie pojedyncza wzmianka o tym, że kobiety kulturowo nie powinny nosić spodni. Choć połowa bohaterek ubiera się w nie na porządku dziennym, nie ma to żadnych skutków. Powiedziane jest również, że Rhena postanawia się zbuntować i ubrać sukienkę sięgającą łydek, ale nikt w gruncie rzeczy nie zwraca na to dalej najmniejszej uwagi. Wprowadzanie elementów obyczajowych, których się potem nijak nie egzekwuje, jest nieco drażniące. Jeśli autor nie planuje zrobić z danej informacji użytku, a jedynie napisze o niej raz i zapomni, to lepiej w ogóle jej nie podawać, coby nie siać zamętu i nie rozpraszać uwagi czytelnika.

Czasem też pojawiają się elementy kulturowo właściwe naszej cywilizacji, a których źródeł ciężko się dopatrzeć w świecie przedstawionym. Mowa tu między innymi o określaniu danych zachowań „satanistycznymi", mimo że nie ma w uniwersum żadnej religii, a już na pewno nie chrześcijańskiej.

Na miejscu autorki skupiłabym się przy poprawkach na dodaniu światu spójności, nakreśleniu nawet dla samej siebie konkretnych podstaw i fundamentów, od których będą potem odchodziły dalsze, mniej znaczące szczegóły.


MAGIA A RHENA

Nie przyczepiłabym się w ogóle systemu magii w uniwersum, gdyby nie jedna, szczególna postać — główna postać, Rhena. Większość bohaterów „Turelionu" ma jedną, czasem dwie powiązane ze sobą supermoce, co jest standardową — i rozsądną, moim zdaniem — praktyką w większości produkcji z motywami mutantów. Przed szereg wyłamuje się jednakże — jak wspomniałam — Rhena. I wyłamuje się w bardzo nieprzyjemnym stylu.

Nie chcę być źle zrozumiana: nie uważam archetypu potężnego wybrańca za coś złego. Na tym w końcu opiera się większość tekstów kultury, i mowa tu nie tylko o fantasy, a praktycznie każdym gatunku. Na tym polega cała zabawa: chcemy czytać o kimś, kto wyróżnia się czymś spośród szarej masy. Trzeba to jednak robić z rozwagą, szczególnie w uniwersach, w których występują elementy nadnaturalne, bo łatwo przesadzić.

Zacznę może od wymienienia niektórych umiejętności naszej protagonistki. Niestety zaczęłam je wynotowywać dopiero pod koniec czytania, więc istnieje prawdopodobieństwo, że coś przegapiłam.

Są to: transmutacja, władanie umysłami i penetrowanie ich, kontrola roślin, telekineza, generowanie tarcz, uzdrawianie, lewitacja, transfer energii magicznej, wyczuwanie istot, materializacja przedmiotów i zmiana ich właściwości, kontrola pogody (bez udziału woli).

Imponujące, co? Gdybym była Mistrzem Gry i ktoś mi przyniósł na sesję taką postać, to bym go zapytała, czy to żart, i cofnęła bez jakiejkolwiek dyskusji.

Odnoszę wrażenie, że sama autorka do końca nie wie, jakie supermoce ma jej bohaterka, i wymyśla, jak leci, co akurat potrzebne do fabuły. Tworzy to monstrualną dysproporcję sił pomiędzy Rheną a resztą świata. Takie postaci mają rację bytu w momencie, gdy mierzą się z postaciami podobnego kalibru, nie wojakami wymachującymi szabelkami czy podrzędnymi stworami. Nie bez powodu marvelowska Phoenix mierzy się z Galactusem, Scarlet Witch z Thanosem, a Doctor Strange z Dormammu. Rhena występuje z supermocami porównywalnej skali jedynie przeciwko oddzialikom konnicy czy innych łuczników.

Niemniej byłabym się w stanie zgodzić, że istnieje sposób na napisanie dobrze postaci o nieokreślonej potędze bez dawania jej wroga równie potężnego. Wypada jednak spełnić wtedy przynajmniej część z poniższych warunków.

— Szkolenie. Bohater powinien dopiero się rozwijać, nie być u kresu swoich możliwości. Stopniowo szlifować umiejętności, popełniać błędy, nie radzić sobie z niektórymi rzeczami, docierać mozolnie drogą prób i błędów do swojej potęgi, poznawać ją z czasem. Tymczasem Rhena czego się nie dotknie, wychodzi „od pierwszego strzału". Cały proces treningowy odbywa się bez mentora, za pomocą medytacji, której wyjaśnieniu i opisaniu autorka nie poświęca dużo uwagi. Po prostu od czasu do czasu dziewczyna przysiądzie gdzieś z boku i pogrąży się w myślach.

— Słabości. I nie, wyczerpanie czy mdlenie (zawsze swoją drogą dopiero po bitce, nigdy w trakcie), z którego bohaterka jest w stanie wykaraskać się po godzinie snu, to NIE JEST słabość. To żenujący brak słabości. Autorka próbowała coś robić w tę stronę, próbowała udawać, że zdolności Rheny są słabsze, gdy jest ona z dala od natury, ale wcale nie było tego widać. Ani trochę tego nie odczułam, mimo że próbowano mi to jako czytelnikowi wmówić. Bohaterka szastała magią na zamkniętych przestrzeniach równie rezolutnie co na ukwieconych łąkach, niestety.

— Spójność. Obieramy jedną drogę, decydujemy, czy to genetyka, czy rzecz wyuczona. A w „Turelionie" raz nam Rhena mamrocze zaklęcia pod nosem (mimo że nigdy nie widzimy, aby się jakichś uczyła), raz działa samą siłą umysłu.

— Wyraźna gradacja. Powinno być widać, co przychodzi jej z łatwością, co wymaga więcej. Tymczasem leczenie ran czy kontrola umysłów są opisane tak samo beztrosko jak telekineza użyta na drobnym przedmiocie.

Na ten moment Rhena jest OP. Połowa moich notatek pobazgrana jest olbrzymim, czerwonym „OP" z wykrzyknikami. Wyciągnęłam nawet z opowiadania cytat, który najlepiej podsumowuje ten problem: „Leczenie nie kosztowało dużo czasu ani wysiłku". To mówi wszystko o tym, z jaką lekkością praktykowana jest przez bohaterkę magia.

Niestety magia nie jest jedynym problemem, jaki mam z Rheną. Bardzo nie lubię beztroskiego szafowania terminem Mary Sue, który jest jedną z ulubionych obelg internetowych recenzentów i analizatorów, jednak... ciężko mi nie myśleć o tej postaci w tych kategoriach.

Nie tylko ma ona graniczące z boskością supermoce, ale również dorównuje w walce mieczem najlepszej, niepokonanej wojowniczce z twierdzy zorai. Ponadto wzbudza we wszystkich albo chorobliwą zazdrość, albo nienawiść, albo uwielbienie i podziw. Już w pierwszych dniach jest poproszona przez przywódczynię twierdzy o mentorowanie pozostałych, mimo że sama — o ile mi wiadomo — nie przeszła żadnego formalnego szkolenia ani nie miała nauczyciela. A to wszystko przy wieku ledwo dwudziestu dwóch lat.


RELACJE

Grzechem głównym w relacjach pomiędzy bohaterami „Turelionu" jest nadmierne zaufanie wobec obcych i błyskawiczne, nieuzasadnione fabularnie zacieśnianie więzi. Schemat powtarza się w przypadku każdej osoby dołączającej do drużyny: grupa spotyka osobę niewiadomego pochodzenia i natychmiast, na życzenie niejako, wciela ją do swojego zespołu. Pozwalają takiemu nieznajomemu spać w ich obozowisku, nie pilnują takiej osoby, nie sprawdzają, czy przypadkiem nie jest to podstawiony agent króla lub nawet po prostu pospolity przestępca bądź łowca nagród. Rozdział później natomiast wszyscy są już ze sobą zżyci, jakby chowali się razem od maleńkości i znali na wylot. Mało to rozsądne, szczególnie gdy jesteś „zagrożonym gatunkiem" i podróżujesz z dzieckiem.

Pierwsze symptomy tej literackiej choroby dostrzegamy już przy spotkaniu Rheny i Elwana. Postanawiają sobie nawzajem zaufać jedynie na podstawie tego, że czasem widywali się w okolicach jakiegoś drzewa i ostatecznie wspólnie walczyli przeciwko wojsku. Jakkolwiek zaufanie Rheny w pewnym sensie rozumiem ze względu na to, że mężczyzna nie wykorzystał jej momentu słabości i się nią zaopiekował, to jego już nie bardzo. Nie wie on, kim jest dziewczyna, którą uratował, ale nie przeszkadza mu to w odsłonięciu przed nią swojego największego atutu po kilku godzinach znajomości. Instynkt samozachowawczy podpowiadałby, aby z rezerwą podchodzić do prezentowania obcym, jak dokładnie działają nasze supermoce, ale Elwanowi to nie przeszkadza w ukazaniu pełnego wachlarzu swoich mocnych i słabych stron. No cóż... jego decyzja?

Rozdział później troje milusińskich — Lem, Rhena i Elwan — jest już jak rodzina, a tych dwoje ostatnich, mimo że nie mieliśmy do czynienia z przeskokiem czasowym, wręcz jak stare małżeństwo nieustannie się nawzajem podgryzające. Miałam na przestrzeni całej historii wrażenie, że brakuje mi przynajmniej kilku fragmentów układanki. Kiedy oni przeszli od nieznajomych do tak ufających sobie towarzyszy? Wszystko to okraszone przez autorkę złudzeniem konfliktu między wcale-nie-zakochaną parą. Konfliktu powierzchownego, nieuzasadnionego, mającego raczej rangę kłótni strzelających w piaskownicy fochy sześciolatków niż dorosłych ludzi uciekających przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Kolejnym wybitnym osiągnięciem było wcielenie do drużyny Zoffira, przypadkowego grajka, który zadeklarował, że pomoże im dotrzeć do twierdzy zorai. Wszelkie wątpliwości względem jego osoby dziarska grupa rozważała całe trzy akapity, a argumentem, który ich przekonał, był fakt, że miły pan się przedstawił i powiedział, że nie zamierza ich zadźgać w nocy. Nie wiem jak wy, ale ja już zostałam kupiona.

Wracając jeszcze do relacji Rheny i Elwana, chciałam zwrócić szczególną uwagę na to, o czym już pisałam — konflikt między nimi. Konflikt oparty na antypatii wziętej znikąd, w oryginalnej wersji opowieści skonstruowany na bazie szczeniackich zagrywek, mimo że obie strony mają ponad dwadzieścia lat. Pomyśleć by można, że osoby w tym wieku prezentują już jakiś poziom mentalnej dojrzałości, a jednak zwątpiłam, gdy przeczytałam, że w ramach ich wojenki Elwan rzucał w Rhenę... szyszkami. Zupełnie na poważnie, nie w ramach żartu.

Generalnie w swoim romansowaniu oboje są równie zręczni co zawstydzone trzynastolatki żyjące zasadą: „kto się lubi, ten się czubi". Rhena jest nam prezentowana jako twarda, dojrzała kobieta, której nie złamie byle kto, lecz gdy dochodzi co do czego, nie potrafi z mężczyzną porozmawiać w cywilizowany sposób. Zachowuje się irracjonalnie, nie panuje nad swoimi emocjami w karykaturalny wręcz sposób. Nie postuluję tutaj oczywiście portretowania w literaturze jedynie postaci dojrzałych i stabilnych emocjonalnie, absolutnie. Uważam jednak, że autor powinien mieć świadomość tego, co robi, powinien umieć przekonać czytelnika, że wie, jak głupiutkie są konflikty jego postaci i zająć wobec tego stanowisko. Niestety mam wrażenie, że relacje między Rheną a Elwanem są traktowane jako uzasadnione i do pewnego stopnia poważne.

Szczególnie absurdalnym wątkiem jest to, jak histerycznie Rhena reaguje na jakąkolwiek wzmiankę Elwana o tym, że ten nie zostanie z nią na zawsze. Mężczyzna dosłownie od początku powtarza jej, że będzie przelotnym towarzyszem, który po odeskortowaniu jej do twierdzy pójdzie własnymi drogami. I rozumiem, że mogła się do niego przywiązać, ale takie fochy, wściekle zawistne teksty i wyrzuty, jakie wobec niego wystosowywała (twierdząc jednocześnie, że wcale go nie lubi), gdy jej o tym przypominał na różnych etapach, absolutnie nie korespondowały z wizerunkiem opanowanej, samowystarczalnej i zdystansowanej wojowniczki, jaki starała się nam sprzedać autorka. Przymknęłabym może oko na jeden taki incydent, ale to nie była pojedyncza rzecz.

Drugim paringiem pojawiającym się w historii była Neira i Zoffir — uczucie, które zmaterializowało się z rozdziału na rozdział. Jakkolwiek między Rheną i Elwanem cokolwiek iskrzyło — dziecinnie, bo dziecinnie, ale iskrzyło — tak ich relacja wyszła niemalże znikąd. Wszystko odbyło się poza okiem czytelnika... a przynajmniej poza moim, bo jeśli to było przed ogłoszeniem faktu sygnalizowane, to nie na tyle wyraźnie, abym zwróciła uwagę.

Co bardzo mnie ubodło, to sposób, w jaki zostały potraktowane relacje nieromantyczne i nie quasi-rodzicielskie uczucia wobec Lem. Ubodło mnie, że mimo przejścia wspólnie tylu przygód, nie wykształciły się między bohaterami żadne bliższe przyjaźnie. Po części rozumiem, że nie zawsze charakter postaci pozwala na stworzenie ich i być może tak było w tym przypadku, ale odniosłam wrażenie, że autorka po prostu o tym zapomniała. A szkoda, bo chętnie obejrzałabym Elwana i Zoffira w jakiejś scenie poświęconej tylko im dwóm; może próba nawiązania braterskiej więzi? A może Rhena i Neira, które uczą się wzajemnych różnic, są w stanie złapać wspólny język i odnaleźć w tej pozornej odmienności głębsze podobieństwa? Przyjemnie byłoby zobaczyć eksplorowanie takich nieromantycznych wątków w relacjach, nie ukrywam.


BOHATEROWIE

Samej kreacji bohaterów pierwszoplanowych nie mam wiele do zarzucenia. Nie jest to może mistrzowski poziom i czasami zachowują się oni jak rozwydrzone małolaty, ale naprawdę przyzwoicie wypadli. „Turelion" miał wiele istotniejszych problemów niż protagoniści i nawet jeśli ci mieli niedociągnięcia czy gorsze elementy, dało się na to przymknąć zwykle oko.

Gdybym proponowała coś przy nich zmieniać, to na pewno w pierwszej kolejności skupiłabym się nad odjęciem Rhenie odrobiny boskości, bo to bardzo rzucało się w oczy. Pisałam już o tym wyżej, więc nie będę powtarzać tych uwag.

Chciałam też podnieść kwestię traktowania Neiry nieco po macoszemu. Mam wrażenie, że z grona wiodących bohaterów to ona dostała najmniej uwagi. Jak pozostali mieli tam jakieś swoje indywidualne perypetie, ona była jakby na doczepkę i dla samego faktu bycia. Definitywnie zmarnowany potencjał!

Z ogólnych porad dotyczących kreacji postaci, powtórzę to, o czym pisałam przy projektowaniu świata: konsekwencja, spójność, relacje przyczyna-skutek. Postaci są w moim odczuciu za mocno oderwane od swojej przeszłości, a to właśnie ona jest podstawą naszej osobowości, buduje charakter. Same historie zresztą są raczej szczątkowe, oparte o jedno-dwa wydarzenia z życia.

Szczególnie na tym tle wybija się — jakże by inaczej — Rhena. Ja rozumiem całkowicie, że w zamyśle autorki to miała być tajemnicza postać znikąd, o której nic nie wiadomo, ale taką tajemnicę też trzeba dobrze skonstruować i poprowadzić. W momencie, w którym czytelnik jest pozostawiony z postacią z próżni, o której nic nie wiadomo, prędzej czy później (raczej prędzej) straci nią zupełnie zainteresowanie. Wypadałoby rzucać jakieś wskazówki, podsycać poszczególne wątki, aby płomień ciekawości w odbiorcy nie został zduszony. Stawiać pytania, przekazywać niejednoznaczne, chaotyczne sygnały. Myślę, że po dwudziestu rozdziałach czytelnik zasługuje już na jakąś choćby pojedynczą informację, ale wciąż niestety nie wiem, kim jest główna bohaterka i niezbyt mnie to na tym etapie interesuje.

Wracając jeszcze na chwilę do konsekwencji: Elwan zostaje nam odmalowany jako nieco obślizgły typ, jednak narracja szybko o tym zapomina i zachowuje się on jak całkowicie normalny facet. Od czasu do czasu jedynie autorka sobie przypomina, że miało być z niego niezłe ziółko, więc dostajemy raz na kilka części pojedyncze sceny czy zdania, jak chęć wizytowania burdelu czy wzmianka o tym, że ukradł z twierdzy kilka rzeczy. Średni ten złodziejaszek.

Nie mogę też nie wspomnieć o tym, jak napisano: „on [Elwan] nigdy nic do nikogo nie poczuł, nigdy". Wywołało to u mnie skojarzenie z edgy obrazkami z Tumblra anno domini 2014. Nie odmawiam, oczywiście, prawa do tworzenia zdystansowanych postaci, ale trochę mnie taki sposób przedstawienia sytuacji rozbawił. Nie w negatywnym sensie, coby nie było!

Jeśli chodzi natomiast o postaci drugoplanowe i epizodyczne, dzieliły one dwie, irytujące momentami cechy. Były karykaturalne i tendencyjne. Sama karykaturalność miała swoje uroki, choć niekiedy wypadała trochę pokracznie. Przykładem takiej bohaterki epizodycznej jest prostytutka z rozdziału szóstego.

Same stereotypy postaci są nieodłącznym elementem każdej fikcji literackiej, widocznym mniej lub bardziej. Opowiadając kompletną historię i kreśląc szczegółowy portret każdego bohatera, jakiego napotykamy, autor za mocno rozpraszałby czytelnika od głównego wątku, a takie uproszczenia, które u większości odbiorców wzbudzą skojarzenia z konkretnym archetypem, są drogą do rozwiązania problemu. Czasami jednak w „Turelionie" ta karykatura i stereotyp były dla mnie zbyt... kiczowate, zbyt mocno odstające od ogólnego charakteru opowieści. Nie było to jednak bardzo nachalne wrażenie, więc pozostawiam je jedynie pod ewentualną rozwagę.

Trochę mnie natomiast irytowało takie rozwiązanie w przypadku postaci drugoplanowych, ponieważ warunek karykatury i tendencji spełniały również przykładowo bliźniaczki, obie niebywale irytujące istoty. Choć można je na upartego podciągnąć pod nastoletnią naiwność i głupotę, to... mam wrażenie, że mogłoby to lekko uwłaczać szesnastolatkom. Wydaje mi się, że to już nie ten wiek, kiedy ludzie dzielą się na tak skrajnych edgy lordów i rozbrykane słoneczka. Być może się mylę; nie mam za wiele do czynienia z osobami w takim wieku, a — wiadomo — własne wspomnienia bywają zdradliwe.

Odnotowałam również, że autorka jasno i kategorycznie wyznacza, kogo mamy lubić, a kogo nie, gdy przychodzi do postaci drugoplanowych. Mamy więc Feminę — radośniejszą z bliźniaczek — którą widzimy jedynie z perspektywy jej siostry, a więc jest nam odmalowana jako głupiutka, próżna, dziewczyńska (jakby to była obelga), irytująca, paplająca jak najęta, uczuciowa; same negatywne cechy, nie spotkałam się chyba z tym, aby jakaś postać skomentowała ją za tę wrażliwość, doceniła jej dobre słowo. Podobnie Parvenesse — autorka robi wszystko, żebyśmy zrozumieli, że to arogancka, zaborcza, wredna zołza, która — naturalnie — nie lubi głównej bohaterki.

Generalnie postaci epizodyczne, choć można byłoby nad nimi się trochę głębiej pochylić, nie grzeszą aż tak, jak postaci drugoplanowe. Przy tych ostatnich definitywnie polecałabym odrobinę zróżnicować charaktery, nie dzielić ich jedynie w kategoriach białe-czarne, skoro odgrywają w opowieści jakąś konkretną rolę i nie znikają po jednym rozdziale.


STYL

Odniosłam wrażenie, że styl w opowieści był bardzo nierówny. Raz autorka kreśli przed czytelnikiem czarujące, plastyczne opisy, raz idzie po łebkach i ciężko sobie zwizualizować, jak wygląda scena. Z czasem doszłam do wniosku, że wynika to z osobliwej kompozycji. Postaci zanurzają się w głębokich przemyśleniach w sytuacjach niesprowokowanych żadnym bodźcem, niekiedy wręcz nieadekwatnych do okoliczności, jak środek bitwy. Obszerniejsze opisy między innymi pejzaży czy osób pojawiały się natomiast niespodziewanie i równie niespodziewanie znikały. Jakkolwiek warsztatowo, jako samoistne byty, były solidne, brakło mi odrobinę płynności w ich wprowadzaniu i zamykaniu w kontekście całej narracji, szczególnie w początkowych rozdziałach.

Duży problem miała też autorka z przekazaniem emocji i to chyba największy zarzut, jaki przedstawię w tej sekcji. Sceny tragiczne nie wyciskają z oczu łez, sceny walki nie zapierają tchu w piersiach, sceny wzruszające nie roztapiają czytelnikowi serca.

Zacznę może od tych ostatnich, co zobrazuję sytuacją z rozdziału szóstego, a mianowicie sceną, w której główna bohaterka nuci kołysankę, która porusza dogłębnie ją, ale niestety nie czytelnika. Dowiadujemy się, że to piosenka, którą śpiewała Rhenie matka (a przynajmniej tak to zrozumiałam z kontekstu, bo kwestie dialogowe zostały opisane tak chaotycznie, że równie dobrze mogła wspomnienie o matce wypowiedzieć Lem), lecz nie wiemy, co się stało z matką kobiety oprócz tego, że nie żyje. Sama piosenka ma podane jedynie słowa, nie jest opisane, jak stopniowo załamywałby się kobiecie głos przy kolejnych wersach, nie widzimy drżenia rąk ani grymasu. Wiemy tylko, że śpiewa i łka, bo jej matka nie żyje.

Sceny walki to kolejna kwestia, która nie do końca mnie zadowoliła, a — jak wspominałam w poprzednich sekcjach — była kluczowa dla fabuły, ponieważ opowiadanie składało się w znakomitej większości z motywów bitewnych. Walki grzeszyły różnie: czasem brakiem dynamiki i napięcia, czasem brakiem realizmu i niekonsekwencją, czasem zbyt ogólnymi i chaotycznymi opisami, czasem nudą i powtarzalnością. A czasem nawet wszystkim na raz. Łapałam się na tym, że korci mnie pominięcie tych fragmentów i gdyby nie to, że chciałam, aby recenzja była maksymalnie rzetelna, zapewne tak bym robiła. Z prostych powodów: znałam z góry wynik, byłam w stanie przewidzieć z grubsza przebieg, a narracja była pogrążona niekiedy w takim chaosie, że ciężko się było połapać.

Bitwy, które pojawiały się średnio raz na dwa-trzy rozdziały, charakteryzowały się zwykle następującym schematem: Rhena rżnie wrogów mieczem/mocą, Elwan strzela, Zoffir przemienia się w zwierzę i tak dalej; wrogowie mają znaczącą przewagę liczebną i wydaje już się, że bohaterowie nie mają szans, ktoś z protagonistów odnosi rany mniejsze lub większe, w krytycznym momencie Rhena aktywuje którąś z supermocy i wszystkich ratuje, uzdrawia, po czym pada wycieńczona i będzie musiała odespać godzinkę lub dwie.

Jest to bardzo powtarzalne, po pewnym czasie nużące. Praca nad naprawieniem scen walki to definitywnie coś, nad czym autorka powinna się przy poprawkach pochylić; pomyśleć, jak może zmniejszyć dysproporcję sił i uczynić te fragmenty trochę bardziej atrakcyjnymi.

Ostatni punkt na mojej liście to problem śmierci. Częściowo łączy się to z tym, o czym napisałam już wcześniej: śmierci mają miejsce, ale o zmarłych i ewentualnej traumie postaci tracącej bliskich pamięta się przez jeden rozdział. Sam jednak sposób przedstawienia samego momentu jest przykry w bardzo wymuszony sposób. Na przykładzie śmierci brata Neiry: jedyną oznaką rozpaczy kobiety jest zaznaczenie faktu, że płakała i krzyczała, co powtórzono nam trzy razy — cobyśmy byli pewni, że jej przykro — bez podania jakiegokolwiek dodatkowego szczegółu. Wracam do tego, co wspomniałam w przypadku Rheny: cierpienie wyraża się nie tylko poprzez łzy i zawodzenie. To również gamma innych, bardziej drobiazgowych zachowań, które składają się na obraz rozpaczy. Niech Neira przy martwym bracie próbuje desperacko otrzeć krew z jego twarzy i go obudzić, niech ściska jego ręce, niech dławi się własnymi łzami, cokolwiek wpadnie do głowy autorce.


PODSUMOWANIE

Mimo kilku niepochlebnych słów, które padły, opowiadanie nie jest takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Głównym problemem — jak zaznaczyłam na początku — jest fakt, że dzieło przypomina bardziej surowy szkic niż gotowy produkt. Większość niedociągnięć, które wskazałam, opiera się na braku czegoś. Nie trzeba więc przewracać pomysłu do góry nogami, burzyć fundamentów i tworzyć od zera. Obecny szkielet jest porządny, należałoby jednak rozwinąć kilka rzeczy, gdzieniegdzie coś dodać, czemuś poświęcić więcej uwagi czy delikatnie coś zmienić. Żadnych rewolucji generalnych.

Sama autorka zdaje się dostrzegać swoje błędy, ponieważ widać kolosalną różnicę pomiędzy rozdziałami przed i po poprawkach, co pozwala mi żywić nie byle jakie nadzieje względem przyszłości tego opowiadania.

Pozostaje trzymać kciuki za prowadzone poprawki.


Korekta: szekspir_z_salem

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro