„Wyroki Gwiazd - Edyp i Sfinks" | szekspir_z_salem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przedmiotem poniższej recenzji jest retelling historii o Królu Edypie autorstwa FannyBrawne99, „Wyroki Gwiazd". Opowieść przedstawia alternatywną wersję wydarzeń, w której Edyp wdaje się w romans ze Sfinks, ludzką czarodziejką przybierającą jedynie cechy zwierzęcia.

Autorka bez wątpienia wiedziała, co chce czytelnikowi przekazać, miała pomysł na swoją pracę i nie był to pomysł zły, lecz niestety samo wykonanie pozostawiło trochę do życzenia.

Recenzja — jak zawsze u mnie — jest spoilerowa.

    SŁOWEM WSTĘPU O PRZEDMOWIE

Retelling, który Fanny opisywała jako nie-fanfiction-Riordana, był dla mnie obiecującym pomysłem. Bardzo lubiłam mitologię jako dziecko; można powiedzieć wręcz, że pasjonowałam się tymi tematami i podziwiałam osoby, które czuły się w nich swobodnie. Jeśli można mi dopuścić się takiego osobistego wybiegu, to mitologia — szczególnie grecka — ma specjalne, sentymentalne miejsce w moim sercu, które przypomina mi, jak z nudów przeglądałam po szkole stare, zakurzone książeczki z mitami w domu moich dziadków. One albo atlasy roślin i grzybów, wybór więc był oczywisty!

To powiedziawszy, muszę wspomnieć, że moje zainteresowanie jako narodziło się w podstawówce, i w podstawówce zmarło. W gimnazjum zafascynowały mnie komiksy o superbohaterach, w liceum i po nim czasu na takie rzeczy nigdy już nie miałam. Trudno byłoby mi stąd tytułować się ekspertem, skoro w ostatniej dekadzie jedyną styczność z tematem miałam na lekcjach polskiego, a wszyscy wiemy, ile mniej więcej wynosi się ze szkoły. Nie uważam jednak, aby akurat w przypadku retellingu, luźnej zabawy literackiej, szczegółowa znajomość była konieczna. Nawet gdyby pojawiły się w opowiadaniu jakieś nieprawidłowości mitologiczne, nie powinno się nadto tym przejmować, ponieważ oryginały stanowią jedynie podstawkę.

Wspomniane jednak wcześniej nadzieje spłonęły szybko, bo już w przedmowie. W tematyce mitologicznej zawsze cicho liczę na historie z patosem, o podniosłym charakterze, może nawet trochę przerysowane w swojej pompatyczności i pokazujące graficznie okrucieństwo. Tutaj raczej klimat był lekki, świeży — współczesny, powiedziałabym — a trudne tematy (pedofilii, gwałtów, mordów, etc.) owinięto w grubą warstwę amortyzacyjną. Nie ma w tym niczego złego, absolutnie, jednak nie do końca wpisuje się to w moje gusta.

Gdybym miała opisać moje subiektywne odczucia jako czytelnika — odsuwając na bok merytorykę, do której przejdziemy w dalszej części — wskazałabym przede wszystkim znużenie, za które zapewne odpowiada niedopasowanie gatunku, ale niekiedy było ze mną niestety i zażenowanie.

    DETALE

GRAFIKA I OPIS

Okładka promująca „Wyroki Gwiazd" jest... poprawna. Sam wybór obrazu jest doskonały i to on robi większość roboty; wycięto go na tyle dobrze, że na miniaturowej okładce wygląda przyzwoicie. Kolorystyka nietypowa i interesująca, choć polemizowałabym z tym, czy pasuje klimatem do historii. Font tytułu jest z kolei, według mnie, średnio dopasowany; grafik mógł poświęcić więcej czasu na zabawę jego efektami. Zrezygnowałabym też z zawijasów w nicku autorki.

Opis mający zwracać uwagę czytelnika nie był szczególnie intrygujący, jednak dobrze oddawał treść historii. Zniechęciły mnie natomiast błędy: użycie dywizu zamiast pauzy, „nie opisowy" i „nie ukazany" (powinny być zapisane łącznie) czy braki przecinków. Jest to pierwsze, co widzi potencjalny czytelnik, wizytówka opowiadania, stąd warto byłoby zadbać szczególnie o poprawność.

ESTETYKA

Każdy rozdział otwiera cytat oraz piosenka — ciekawy szczegół, który pokazuje, że autorce zależy na dopracowaniu tego, co publikuje, jednak dla mnie osobiście zbędny i jedynie pobieżnie przeleciałam te fragmenty wzrokiem. Jeśli jednak ktoś lubi takie rzeczy, chociażby dla immersji, na pewno mu się spodoba.

W Parodosie natomiast umieszczono moodboardy bohaterów, o ciekawym wyborze elementów, jednak nieszczególnie spójne kolorystycznie. Dobrze następnym razem byłoby zrobić coś w stronę ich ujednolicenia.

JĘZYK

Szczególnie w pierwszych rozdziałach napotkałam wiele błędów językowych; później albo się to poprawiło, albo przestałam zwracać aż taką uwagę. Chciałabym móc powiedzieć, że były to błędy niewielkie i mało znaczące, jednak niekiedy kulała podstawowa interpunkcja czy zapis dialogów. Wyjątkowo w oczy rzucały się cudzysłowy zapisane jako dwa przecinki i angielski cudzysłów górny; dostrzegłam też literówki.

Standardowo polecam nawiązać współpracę z jakąś solidną betą.

    FABUŁA

TEORIA

Sposób konstrukcji fabuły był jednym z najpoważniejszych problemów, jakie zauważyłam. Napięcie w ogóle nie narastało, konflikt utrzymywał się na stabilnym poziomie, a bohaterowie pozostawali wobec niego pasywni. Przez większość czasu postaci były bierne, a konflikty najczęściej rozwiązywano słowem, nie czynem. Opowiadano więc sobie o problemach, próbowano przekonywać się nawzajem do swoich racji, jednak nikt tak naprawdę nie podejmował żadnych przełomowych decyzji ani działań. Wszystko toczyło się za kulisami, poszczególne postaci nie miały pojęcia o rozterkach innych i rozgrywał się przed czytelnikiem rozlazły spektakl niedomówień, w których odbiorca mógł się łatwo pogubić. Sama czasem musiałam wertować poprzednie partie tekstu, żeby sprawdzać, kto wie o czym i kto ma jakie motywacje.

Toczyło się równolegle zbyt wiele drobnych konfliktów i intryg, wśród których bladł wątek główny — a więc odnalezienie mordercy Lajosa. Nie miałam pojęcia, komu w tej sytuacji kibicować; nie mogłam zidentyfikować antagonisty, ponieważ wszyscy byli tak naprawdę ofiarami nieporozumienia.

Obyłoby się jednakże i bez antagonisty, za którego można byłoby uznać sam los. Obyłoby się, gdyby autorka zrekompensowała to kunsztem w budowaniu napięcia i budzeniu niepewności u czytelnika. Nie czułam niestety ani przez sekundę, aby nad bohaterami wisiało prawdziwe niebezpieczeństwo. Niczego nie tracili, nie mierzyli się na bieżąco z żadnymi mniejszymi przeszkodami — jedynie cierpieli i mieli przed sobą widmo mogących-być–może-nadejść-w-przyszłości kłopotów.

A gdy kłopoty w końcu nadeszły, w rozdziale 10., zostały rozwiązane w dokładnie tej samej części. Naprawdę, nie przesadzam. Na początku rozdziału Edypa i Sfinks uwięziono, a pod jego koniec byli już oboje po zakończonej sukcesem ucieczce. Ba, ucieczce, która odbyła się bez żadnych komplikacji. Po prostu wyszli z lochów z pomocą swoich sprzymierzeńców. Nie opisano nawet napięcia i strachu towarzyszących takiemu przedsięwzięciu. Nic.

Fabuła była przez to bardzo jednostajna, monotonna. Brak zagęszczającej się powoli akcji, wizji niebezpieczeństwa i niepewności bardzo zniszczyły to opowiadanie. Wszystko to dlatego, że czytelnik od początku wiedział, że to historia z happy endem. Starcie ze Sfinksem? Wiesz, że nie może pójść źle, bo to historia o Sfinksie. Problemy matrymonialne na linii Edyp-Jokasta? Wiesz, że nie może pójść źle, bo to historia alternatywna, a skoro jedna część przepowiedni się spełniła, to druga nie może się ziścić. O każdym wątku odgórnie wiadomo było, że skończy się dobrze, a narracja nawet nie próbowała udawać, że tak nie jest. Sceny w teorii przełomowe były opisane po łebkach. Bohaterowie nie stracili ostatecznie niczego, oprócz być może odrobiny zdrowia psychicznego, które — jak widzimy po ostatnich scenach — łatwo zreperowali. Nikt nie dokonał aktu wielkiego poświęcenia, nikt nie stanął przed dylematem i prawdziwie trudnym wyborem, który kazałby mu zweryfikować jego system wartości. Mieliśmy jedynie jego złudzenie w postaci Edypa wahającego się między Jokastą a Sfinks, jednak już w opisie historii dostaliśmy odpowiedź na to pytanie.

„GŁÓWNA" OŚ FABULARNA

Celem, który przyświecał Edypowi — w teorii przynajmniej — było schwytanie mordercy Lajosa. Ciężko jednak powiedzieć, aby chłopak się do tego nadzwyczaj przykładał. Na ogół poszukiwania były wspomniane zdaniem lub dwoma, rzucone gdzieś między wierszami. Raz pojawiła się inicjatywa z wywołaniem przez Iset wizji mordercy, ale na niewiele się to zdało, tak że nie wiem, czy w ogóle jest sens wliczać.

To niezwykle boleśnie zmarnowany potencjał. Chciałabym zobaczyć Edypa, który ściga widmowego mordercę, a na koniec — połączywszy puzzle — uświadamia sobie, że tropił cały ten czas siebie samego. Tylko do tego potrzeba byłoby faktycznie jakiegoś zaangażowania, nie siedzenia w komnacie i biadolenia, że przestępca pozostaje nieuchwytny. Może ktoś coś widział i przyszedł opowiedzieć o tym do pałacu? Może próbowano ocenić, jaką bronią zaatakowano Lajosa? Może dowiedzieć się, skąd rzezimieszek mógł podróżować? Gdzie może być teraz? Edyp powoli zbierałby te zeznania i poszlaki w całość, aby ostatecznie odkryć siebie.

Zamiast tego rozwiązano wątek tak samo, jak wszystko inne w opowiadaniu — szybko, bez pokonywania „drogi" do celu. Wezwano wróżbitę, wróżbita opowiedział, co zaszło: wielkie nieba! Edyp jest mordercą.

Nie muszę chyba mówić, że to kolejna rzecz, która nie sprzyjała stopniowemu zagęszczaniu akcji i odczuwaniu szoku, gdy dojdzie do punktu kulminacyjnego.

Nie jestem pewna, czy chcę przy tej okazji skomentować stojące za całą intrygą boginie. Mam niebywały problem z określeniem, czy ich naiwność i... wątpliwe pomysły zakwalifikować jako zgodne z kanonem mitologicznym głupotki (a zgodne niewątpliwie były), czy zasugerować, że skoro już podejmujemy się retellingu i tyle zmieniamy, można było dać im więcej rozsądku i mentalnej dojrzałości. To raczej zbyt subiektywna kwestia, aby wyrokować, co byłoby lepsze.

PLOT TWISTY

Większość zwrotów akcji była dość przewidywalna, jednak jeden wyjątkowo mi się spodobał i rzeczywiście nie spodziewałam się takiego obrotu wypadków. Mowa o sekretnej rodzinie królowej Jokasty. Wątek ten nie tylko dodał jej charakteru, ale i był logiczny. To nie sztuka napisać przypadkowy zwrot akcji, który nie ma żadnych podstaw i wziął się z powietrza. Prawdziwą wartość mają dla mnie takie akcje: coś, czego się nie spodziewamy, ale gdy dłużej o tym pomyślimy, ma to sens, trzyma się kupy, a człowiek dziwi się sam sobie, że na to nie wpadł. Łatwo bowiem wyobrazić sobie, że pokrzywdzona, spychana przez męża na boczny tor kobieta będzie szukać czułości i bezpieczeństwa gdzie indziej. Mogę śmiało powiedzieć, że to mój ulubiony wątek całej opowieści i niezmiernie się cieszę, że Jokaście ostatecznie udało się zbudować rodzinę, o jakiej marzyła.

CIĄŻA SFINKS

To chyba najmniej lubiany przeze mnie epizod „Wyroków Gwiazd". Miałam wrażenie, że jest tam tylko i wyłącznie po to, aby odhaczyć z listy „Must-have romansu" kolejny punkcik. Nie dość, że to bardzo tani chwyt, to tak naprawdę niczego nie zmienił moment zajścia Sfinks w ciążę. Została osadzona w celi — nie zająknęła się o tym słowem, choć to mogła być genialna linia obrony: ludzie w pałacu tebańskim wiedzieli już, że Edyp jest synem Jokasty, wiedziała o tym również ona. Argumentem noszenia niewinnego wnuka królowej — ojca królobójcy czy nie — mogła się wspaniale wybronić i zagrać na emocjach. Zamiast tego mamy wypuszczającego ją z celi Kreona dotkniętego wyrzutami sumienia, bo być może faktycznie mordowała w samoobronie. Teoretycznie logiczne, ale można było dodać temu więcej smaczku.

Potem pojawia się wątek poronienia, którego sensu... już w ogóle nie rozumiem. Ta sytuacja niczego nie zmieniła w przebiegu wydarzeń. Zamknęła się w jednej scenie i jeśli była poruszana potem, to tylko w ramach luźnego nawiązania czy wspomnienia, które na dobrą sprawę na akcję nie wpływało.

O absolutnym bezsensie umieszczenia tego wątku w tym momencie fabularnym utwierdziło mnie jedynie spotkanie Sfinks z Edypem. W toczącej się między nimi kłótni dziecko nie jest wspomniane słowem, choć mogło to — ponownie — dodać scenie ciekawszego charakteru. Autorka zdecydowała jednak, że to tak nieistotny fakt, iż dziewczyna mówi o tym Edypowi, dopiero gdy się godzą i ruszają do Koryntu. Raczej w ramach ciekawostki niż cokolwiek znaczącego wydarzenia. Mało tego, Fanny nie opisuje w żaden sposób reakcji księcia na te wieści. Wyglądało to mniej więcej tak:

— Swoją drogą, będziemy mieć syna.

Koniec sceny. Naprawdę — koniec sceny. Żadnej odpowiedzi, żadnego opisu odczuć czy reakcji. Po prostu koniec sceny i jedziemy dalej. Nie poruszono również potem jego stosunku do tej informacji; od razu przeszedł nad tym do codzienności.

KWESTIA POLITYCZNO-OBYCZAJOWA

Być może jestem zbyt wymagająca, ale nie spotkałam jeszcze na Wattpadzie dobrze opisanej sytuacji politycznej. I tutaj próby uformowania „programu" przez Edypa wywołały na mojej twarzy uśmieszek politowania. Postulaty polityczne naszego bohatera polegały na pomocy ubogim, którą realizował, rozdając im jedzenie. Zająknął się co prawda w pewnym momencie o chęci zapewnienia miejsc pracy, ale „zająknął" jest tutaj kluczowe. W opowiadaniu widzimy raczej jedynie arystokraciątka paradujące po slumsach z koszami chleba, co można podciągnąć pod sztuczkę PRową, nie realną pomoc. Polityka polega na wdrażaniu systemowych rozwiązań, nie rzucaniu chleba losowym ludziom w losowe dni. Nie oczekuję naturalnie, że autorzy będą rozpisywać postaciom pełne programy i szczegółowe plany długoterminowe, ale miło byłoby zobaczyć realniejsze podejście do tematu uprawiania polityki. Szczególnie że Edyp nie jest przypadkowym, niewykształconym chłopakiem, a osobą, która była przygotowywana do rządzenia od urodzenia i powinna mieć pojęcie o temacie.

Swoją drogą, troje nastolatków z zamożnych kręgów (w tym dwie dziewczęta i następca tronu) ruszających do dzielnicy biedny z koszami jedzenia, bez obstawy czy choćby służby, to jedna z najbardziej absurdalnych rzeczy, o jakich ostatnio czytałam.

Jeśli chodzi zaś o kwestie obyczajowe — czy raczej nieobyczajowe — autorka stara się zjeść ciasto i mieć ciastko. Zawrzeć ciężkie tematy mordu, gwałtu czy pedofilii, jednak nie zniesmaczyć czytelnika. Disneyowskie zagranie, za które nie wypada winić — gdyby każda historia zawierająca takie elementy miała faktycznie dotykać problemu w pełnej jego okazałości, nie czytalibyśmy dla przyjemności. Mimo wszystko po historii, w której te motywy stanowią podstawę fabularną, spodziewałabym się ugryzienia tego odrobinę głębiej — nie za głęboko, aby nie wchodzić w makabrę, jednak odrobinę bardziej to rozwinąć z zachowaniem dobrego smaku.

    STYL

Historia — jak już wspomniałam — była w zbyt dużej części przegadana, za mało się faktycznie działo. Ekspozycja była dość nużąca i nachalna, osobiście wolę subtelniejsze dawkowanie informacji i ciekawszą ich prezentację.

Miałam wrażenie, że czasami za dużo jest wplatanych powiązań mitologicznych, niezwiązanych w gruncie rzeczy z samą fabułą. Zupełnie, jakby autorka wyciągnęła z oryginalnego stylu mitów dokładnie to, co czyni je mniej strawnymi — masy połączeń rodzinnych, imion, relacji i anegdot, do których spamiętania trzeba byłoby notatek albo kogoś faktycznie zapalonego tematem. Dla mnie — jako osoby mimo wszystko niezorientowanej — było to za dużo. Nie byłam w stanie przywołać tych imion i relacji już kilka akapitów dalej. Wręcz pokusiłabym się o stwierdzenie, że nie tyle były one zbędne, ile szkodliwe, ponieważ odciągały uwagę od tych istotnych dla osi fabularnej faktów z mitologii.

Jeśli chodzi o sam warsztat, to trochę się rozczarowałam. Nie popieram bezsensownego kultu drobiazgowych opisów każdego płatka kwiatu, jednak oczekuję, że autor poda mi swoją historię w przyjemny literacko sposób. Odniosłam wrażenie, że u Fanny ważna jest tylko treść, a forma nie ma znaczenia i nie kłopotała się ona nadaniem jej estetycznego wyrazu. W „Wyrokach Gwiazd" jest w kwestii opisów bezwzględne minimum potrzebne do zrozumienia akcji. Zaprzepaszczona została szansa na odmalowanie w wyobraźni czytelnika okazałych pałaców i malowniczych krajobrazów. Odpuszczono zabawę zmysłami odbiorcy, ograniczając się do przekazania surowej opowieści. Ponownie zmarnowano okazję na nadanie „Wyrokom..." interesującego wymiaru.

Szkoda, że większość scen kluczowych dla fabuły nie została rozwinięta, a zamknięta w kilku ledwo zdaniach, przez co podświadomie ich istotność w oczach odbiorcy była umniejszana. W końcu skoro coś rozegrało się szybko i nie poświęcono temu wiele uwagi, to zapewne było nieważne. Mimo że w teorii postaciami targały ciężkie emocje, działy się wokół nich niebezpieczeństwa i prosiło się to o wejście głębiej, na więcej niż te trzy akapity, to narrator przedstawiał je z lekkością i obojętnością, z jaką opisać można codzienną rutynę postaci.

Chciałam również zauważyć, że dialogi nie wszędzie wydawały mi się naturalne. Momentami wypowiedzi bohaterów robiły wrażenie wymuszonych i dość sztywnych.

    BOHATEROWIE

DOCELOWY ODBIORCA

„Wyroki Gwiazd" to opowieść o nastolatkach dla nastolatków. Nie gustuję w takich rzeczach; nawet fakt, że w młodych ludziach buzują hormony i absurdalne pomysły, nie ratuje dla mnie tego gatunku. To nie moje tematy, nie czuję i nie rozumiem takich bohaterów, ale wiem, że komuś może się to podobać i nie ujmuję samemu zamysłowi.

Tutaj akcja kręci się wokół... bardzo wyolbrzymionych problemów osiemnastoletniego chłopaka i siedemnastoletniej dziewczyny, którzy zachowują się — zgaduję — jak na ich wiek przystało: pozwalają się ponosić emocjom, reagują impulsywnie, nie myślą zbyt wiele.

Niestety nie tylko postaci nastolatków w tej historii zachowują się w ten sposób, bo nadmiernej emocjonalności nie odmówiłabym również chociażby Jokaście czy boginiom. I to jest dla mnie prawdziwy problem, bo wraz z autorytetem dorosłego znika kontrast dla niedojrzałości młodego bohatera, a wszyscy zaczynają się kotłować w chmurze rozdmuchanych problemów, które przy bliższym spojrzeniu nie są aż tak poważne bądź w ogóle ich nie ma.

SFINKS

Jedyną bohaterką, jakiej poświęciłam osobną sekcję, jest Sfinks (znana również jako Iset). Wybija się na tle innych bohaterów, choć ciężko powiedzieć, czy pozytywnie, bo parę razy jej zachowania wywołały na moich plecach ciarki zażenowania. Nic zresztą dziwnego: dziewczyna ma siedemnaście lat i tak też się zachowuje, a ten wiek niejako uprawnia do pewnych rzeczy. Iset bierze wszystko mocno do siebie, humory zmieniają się jej jak w rollercoasterze i nie potrafi trzeźwo spojrzeć na sytuację.

Nie można jednak do końca winić dziewczyny za specyficzne usposobienie, ponieważ wiele wycierpiała, a jej życie nigdy nie opływało w szczęście. W połączeniu z młodym wiekiem otrzymujemy mieszankę składającą się na denerwującą, choć logiczną w swojej nielogiczności postać.

POZOSTALI

Dla reszty wydzieliłam jedną kategorię, ponieważ ciężko dużo o nich w kwestiach charakteru powiedzieć. Tak, wpada do tej sekcji również Edyp, który — mimo bycia głównym bohaterem — przedstawiał się dość nieciekawie.

Postaci wydają się wycięte od jednej foremki. Mam wrażenie, że mógł do tego przyczynić się w dużej mierze nie do końca dopracowany styl opowieści, który okroił ją z detali mogących dodać bohaterom charakteru, jakichś specyficznych cech. Ich kreacje opierają się głównie na przemyśleniach i rozterkach (o których szerzej napisałam w sekcji „Rozterki...").

Widać próby nadania im charakteru, chociażby po Jokaście, która przedstawiana jest przez wszystkich jako niebywale czuła, szlachetna i dobra. I w tym problem, bo Jokasta jest tak jedynie przedstawiana — przez narratora oraz inne postaci, którzy to nieustannie podkreślają jej usposobienie. Tyle że... niewiele z tego wynika w realnym działaniu. Miał to udowodnić fakt, że królowa przyjmuje na dwór ubogie dziewczęta, ale to wciąż nie jest według mnie wystarczająco zaakcentowany element. Przyjęcie dwórek wątpliwego pochodzenia, jakkolwiek kontrowersyjne by nie było ze względu na ich pochodzenie, nie jest ponadprzeciętnym aktem dobroci i szlachetności. Po części nie można Jokasty za to winić, bo nie dostała wielkiego pola do popisu — jak wszystkie postaci, głównie kręciła się wokół jednego, pasywnego problemu. Nie miała szansy wybaczyć potępionemu grzesznikowi, ponieważ był nim jej syn: zadziwiające byłoby niewybaczenie mu, szczególnie że działał w samoobronie. Pewną wskazówką jest też to, że gdy Edyp proponuje jej wyjście do biednych, odmawia z obawy przed ich reakcją (skądinąd rozsądnie), co sugeruje, że nie wspierała ich w przeszłości i pozostawała bierna wobec polityki Lajosa.

Postacią, która wzbudziła we mnie szczególnie nieprzyjemne doznania, był natomiast Terezjasz. Miałam wrażenie, że został napisany bardzo niespójnie — raz pełen patosu wieszcz, raz raczej... nazwałabym to, jak zachowywał się w ostatnim rozdziale, elementem komicznym. Mówi kolokwialnie, jakby od niechcenia: „dobra, niech wam będzie, no już". Wzbudziło to pewien niesmak i dysonans.

KOMEDIA POMYŁEK

Cechą, która łączyła wszystkie — ale to absolutnie wszystkie — postaci, było interpretowanie rzeczywistości w błędny sposób i nieustanne fiksowanie na jednej wizji wydarzeń, niekoniecznie tej najlogiczniejszej i na pewno nie tej prawdziwej. Sporej części problemów dało się uniknąć, gdyby tylko ktoś sobie czegoś akurat nie dopowiedział. I byłoby to jeszcze jako-tako zrozumiałe w przypadku nastolatków... choć i ich nie chciałabym upupiać, bo mam wrażenie, że osiemnaście lat to już wiek, w którym się pewne rzeczy rozumie. Może nie ma się bagażu doświadczeń czterdziestolatka i czasem źle przeliczy siły na zamiary, ale chciałabym wierzyć, że to już nie ten okres, gdy jest się pozbawionym refleksji dzieciakiem targanym wyłącznie emocjami. A już na pewno nie chciałabym tego zaślepienia widzieć u dorosłych bohaterów.

Niestety, raz za razem postaci dopisują sobie własne narracje do wydarzeń, interpretują je na jeden sposób i ani myślą rozważyć alternatyw. Alternatyw, które niekiedy miały więcej sensu niż ich śmiało poczynione założenia. W tej kategorii wyróżniłabym Sfinks i Edypa, którzy prześcigali się wręcz w tworzeniu w swoich głowach narracji przeciwko sobie nawzajem, czego wymowny przykład przytaczam we wspomnianej wcześniej sekcji.

    ROMANS

Zanim przejdę do narzekania na przeżycia wewnętrzne bohaterów, chciałam trochę osłodzić atmosferę i pochwalić za konstrukcję romansu Edypa i Sfinks. Autorka doskonale wyczuła dynamikę nastoletniej miłości; czuć między postaciami te niezręczności towarzyszące pierwszym zauroczeniom. Widać, że uczą się oni dopiero tej relacji i nie wszystko idzie dokładnie tak, jak sobie wyobrażali. Mnóstwo tu również sprzecznych emocji, które do ich wieku pasują. Mam wrażenie, że gdyby Fanny skupiła się w stu procentach na tym wątku, wyłączyła wszystkie ciężkie tematy (kazirodztwa, mordy, gwałty etc.), a skupiła na dogłębniejszej eksploracji rozkwitającego, młodzieńczego uczucia, otrzymalibyśmy naprawdę świetne opowiadanie w settingu starożytnym.

Bardzo podobało mi się również podejście do sceny seksu, która była nienachalna i niegraficzna, a uczuciowa. To chyba najlepsze rozwiązanie w przypadku historii o dwojgu nastolatków, bo jakkolwiek nie mam nic przeciwko szczegółowo (i, naturalnie, dobrze) opisywanym scenom „18+", tak w przypadku młodych postaci... mogłoby być niekomfortowo.

O biegłości w opisywaniu relacji romantycznych świadczy również związek Jokasty i Tyrsa, który uważam za jeden z najciekawszych elementów historii, o czym pisałam już wcześniej.

Byłam ogólną jakością tych wątków bardzo miło zaskoczona, ponieważ zwykle miłosne perypetie w opowiadaniach oceniam w skali: „Jak bardzo mi przeszkadzało", nie „Jak bardzo mi się podobało". Tutaj same zażyłości były interesujące i autentyczne.

    ROZTERKI BOHATERÓW

W opowiadaniu centralną rolę grają uczucia i przeżycia wewnętrzne bohaterów, które — ponownie — same w sobie nie byłby niczym złym. Mamy w końcu takie dzieła jak chociażby Frankenstein, gdzie nad właściwą fabułą dominują problemy Wiktora i próba zrozumienia istoty życia przez jego potwora. Bohaterom „Wyroków Gwiazd" brakowało jednak tego, co czyniło przeżycia Frankensteina i jego dziecka znośnymi, a nawet interesującymi: ich refleksje były niejednowymiarowe, nietypowe, pogłębione. Momentami melodramatyczne i przejaskrawione, jednak sam Wiktor był właśnie tym, czym bohaterowie Fanny: młodym człowiekiem przepełnionym ideałami, miał młodzieńcze prawo do dramatu. W prozie Shelley poruszono nietypowe nuty, często wręcz filozoficzne; uczucia otoczono szerokimi kontekstami, były żywe i nasycone. U Fanny, mimo że porzucono na ich rzecz fabularne i artystyczne starania, nie śledziłam z zainteresowaniem przemyśleń bohaterów, które były dość proste, oczywiste, nie drążyły problemu i nie towarzyszyła im niestandardowa refleksja, choć poruszone przez autorkę ciężkie tematy miały ku temu potencjał.

Z tego powodu nieszczególnie empatyzowałam z Jokastą, nie kupiły mnie rozterki rodziców Edypa, nie czułam obrzydzenia Lajosem większego niż to chłodne zniesmaczenie, które generalnie czuje się, słuchając, dla przykładu, relacji w wiadomościach.

Innym olbrzymim problemem był fakt, że wszystkie postaci dzieliły te same wartości, myślały w taki sam sposób. Rozważały różne części tego samego problemu, co tworzyło iluzję różnicy spojrzeń, jednak gdyby dano każdej z nich ten sam zestaw informacji, podjęłyby prawdopodobnie identyczne decyzje. Nie było tu rozbieżności w zestawach poglądów, a przynajmniej nie na tyle wyraźnych, aby tworzyły ładne kontrasty między bohaterami i podkreślały odmienne perspektywy.

Wspomniałam już kilkukrotnie na przestrzeni recenzji, że nie chcę się nadmiernie przyczepiać przejaskrawionych reakcji i wyolbrzymionych problemów nastoletnich postaci, jednak jedna rzecz zwróciła moją szczególną uwagę i nie mogłam jej pominąć. Mowa o konflikcie tak absurdalnym, że nawet autorka na końcu rozdziału napisała, że jest tego świadoma, ale dodała go dla dramatyzmu, co czyni całą sytuację jeszcze mniej strawną. Aby nakreślić wam kontekst pokrótce:

Sfinks i Edyp zostają osadzeni w lochach (osobno), ciążą na nich obojgu poważne zarzuty — jej morderstwa, jego królobójstwa. Udaje im się niezależnie od siebie nawzajem uciec i na jakiś czas tracą się z oczu, jednak odnajdują się później na trasie, w teorii przez przypadek.

Co robi Sfinks w takiej sytuacji? Otóż wypomina Edypowi, że uciekł z celi i nie zabrał jej ze sobą. Warto tutaj zaznaczyć, że sam chłopiec nie wiedział o jej uwięzieniu, lecz ona wiedziała o jego. Konflikt podsyca ostatecznie fakt, że chłopak mówi: „zastanawiałem się, czy nie zostać mężem Jokasty", co Sfinks odbiera nie jako: „byłem postawiony w ciężkiej sytuacji i rozważałem podjęcie decyzji politycznej, nie zgodnej z głosem mojego serca", ale: „wahałem się między tobą a Jokastą". To stwierdzenie nie sugeruje moim zdaniem tego ostatniego przekazu, biorąc pod uwagę, że przez całe opowiadanie powtarzane jest, również wobec Sfinks, że Edyp tak naprawdę kocha ją, nie kobietę, której rękę mu oferowano. Te dwie sprawy rozjuszyły jednak dziewczynę do tego stopnia, że postanawia porzucić Edypa miotana nieziemską wściekłością, nie chcąc słuchać tego, co ma jej do powiedzenia. Mimo że jest uciekinierką oskarżoną o mord, z małym braciszkiem i dzieckiem w drodze.

Ciężko mi ubrać w słowa całość absurdu tej sytuacji i przekazać go w pełni, jednak dla mnie — jako czytelnika — to była scena z pogranicza śmiechu pełnego politowania a zażenowania. Starałam się być wyrozumiała wobec humorków postaci, jednak tak naciąganego focha dawno nie widziałam.

    LOGIKA

Miałam kilka wątpliwości dotyczących realiów historycznych, jednak zdecydowałam się je sobie odpuścić. To retelling, fikcja, w której nie jest potrzebna aż tak poprawność historyczna. Niektóre uproszczenia są akceptowalne. Poza tym nie zamierzam ukrywać: nie znam się aż tak na starożytności, aby sprawnie przeprowadzić fact-checking. Musiałabym porwać się na szerszy, a więc i czasochłonny research, a miałam ledwie kilka drobnych wątpliwości.

Pozwolę sobie jednak wskazać kilka niespójności, które dotyczą samej fabuły.

Zastanowiło mnie, że jako uzasadnienie braku znajomych księcia podano fakt, że nie było osób tego godnych i nie przystawało, aby spędzał czas z prostym ludem. Warto zauważyć, że od zarania dziejów struktura społeczna nie dzieliła się na tego jednego władcę i morza biedaków. W każdym społeczeństwie była mniejsza lub większa grupa możnych, którzy utrzymywali z władcą bliskie kontakty, i wśród nich mógłby szukać przyjaciół Edyp.

Kolejnym punktem, który bym naprostowała, jest wizyta Edypa i jego dwóch nastoletnich koleżanek w dzielnicy biedy. Pisałam już o tym wcześniej, więc nie będę się nad tym dłużej rozwodzić, ale naprawdę ubawiła mnie wizualizacja tego wydarzenia.

Naciągane było także, jak długo Edypowi zajęło zrozumienie, co się dzieje — że ani razu nie przeszło mu przez myśl, aby połączyć tajemniczego, zamordowanego mężczyznę z królem Lajosem czy przepowiednią. Trzeba było powiedzieć mu to prosto w twarz. Jokasta również zdawała sobie z przepowiedni sprawę, ale nie pomyślała o niej, gdy przyszło jej do narzeczeństwa z dużo młodszym chłopakiem, dokładnie w wieku jej syna, akurat — los chciał — chwilę po zabójstwie jej męża.

Mnożyły się również „zbiegi okoliczności". Edyp oczywiście spotyka swojego przyjaciela, Prochora, pośrodku niczego akurat wtedy, gdy go potrzebuje. Potem oczywiście w pierwszym zajeździe, do którego trafiają, znajdują Sfinks. I wszystko jakoś się to poskładało akurat idealnie.

Nie podobała mi się też scena morderstwa Lajosa, konflikt wydawał się naciągany, ale załóżmy, że skoro jest to kanon, nie powinno się tego zarzutu kierować w stronę samej Fanny.

MAGIA I BOGOWIE

Wątek magii Sfinks był potraktowany, według mnie, bardziej jak w nastoletniej dramie z supermocami niż mitologii. Ogólnie wszystkie motywy magiczne pojawiające się na przestrzeni opowieści były dość niespójne i niecharakterystyczne, brakowało mi jakiegoś usystematyzowania, nakreślenia granic możliwości poszczególnych postaci. Było to trochę jak uniwersum Wiedźmina w pierwszych opowiadaniach: pojawia się na płótnie to, czego akurat w danym momencie potrzebujemy i nie musi się łączyć jedno z drugim. Być może wynika to z obszerności i mnogości wersji mitologii, ale trochę mi przeszkadzał brak struktury.

Bogowie z kolei byli... bandą matołów, co samo w sobie nie odbiegałoby aż tak od kanonu, ale dodatkowo stracili cały swój patos i otoczkę „ważnych gości". Nie czułam żadnej różnicy między nimi a ludźmi, byli zaskakująco blisko nich, a spotkania bogiń z chociażby Sfinks przebiegały na bardzo luźnych, powiedziałabym, relacjach. Nie czuć było, że to wszechpotężne byty opiekujące się nimi; raczej mieli charakter mniej lub bardziej sympatycznych czarodziejów mieszkających w chmurach.

Że intryga bogiń od początku nie trzymała się kupy, nie muszę wspominać — wiem to ja, wie to autorka, czytelnicy, ba, wiedzą to również postaci. Czy to wymaga dalszego komentarza, skoro wszyscy zdajemy sobie sprawę? Budowanie fabuły na dziurawej już na starcie bazie jest wątpliwą jakościowo koncepcją, ale nie wykluczam, że przy odrobinie starań dałoby się to przedstawić tak, aby uczynić z dziur w planie zaletę opowieści. Tak czy inaczej — nie jest to tutaj największy grzech, o ile w ogóle nim jest.

    PODSUMOWANIE

Mimo że padło kilka cierpkich słów, nie uważam „Wyroków Gwiazd" za opowiadanie złe. W wattpadowych standardach uplasowałabym je wśród lepszych — nie jest mimo wszystko kolejnym romansem wyciętym ze schematu od linijki, autorka pomyślała o ciekawych motywach, widać jej zainteresowanie tematem mitologii, jednak niekoniecznie umiała ten potencjał w pełni wykorzystać. Miałam wrażenie — nie wiem, czy słuszne — że część rzeczy mimo wszystko była lekko zaimprowizowana, a do pisania Fanny siadała ledwo ze wstępnym zamysłem, przez co brakuje fabule konkretniejszej struktury. Sama historia jest przekazana w sposób zrozumiały, jednak niekoniecznie atrakcyjny.

Uważam mimo to, że da się przy tym opowiadaniu dobrze bawić. Jeśli ktoś lubi mitologię, przygody młodszych bohaterów i luźniejszy styl, to jest to rzecz dla niego, lecz nie poleciłabym tego opowiadania każdemu, a na pewno nie komuś, kto nie lubuje się w nastoletnich humorkach.

Korekta: szekspir_z_salem

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro