21.2 Ten z Amelią Ortegą.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


        Pospiesznie starłam zdradzieckie łzy, które popłynęły po moich policzkach. Nie mogłam pozwolić sobie na to, by ktokolwiek zobaczył mnie w takim stanie. Byłam w miejscu pracy i musiałam zachowywać się profesjonalnie. Prywatne dramaty nie mogły się tutaj rozgrywać. Chociaż, jeśli dobrze zrozumiałam, byłam bezrobotna. Nie miałam prawa użalać się nad sobą, ponieważ sama nawarzyłam tego piwa i nadeszła pora, by je wypić.

          Kłamałam, mijałam się z prawdą i wychodziło na to, że Cihangir mi się za to odpłacił. Nieświadomie, ale z odpowiednią mocą. Zabolało. Wydawało mi się, że zależało mu równie bardzo, co i mi. Pomyliłam się. Pokręciłam z niedowierzaniem głową, uderzając kolejny raz w przycisk, przywołujący windę. Jak na złość znajdowała się na samym dole, a ja nie byłam w nastroju, by czekać.

           Chciałam zniknąć, zapaść się pod ziemię. Przestać istnieć, chociaż na moment. Jak mogłam się tak pomylić? Jak mogłam być tak wielką idiotką? Ponownie potarłam dłońmi twarz, ścierając z niej ślady łez. Prosiłam się o to, spodziewałam się nawet tego, ale nie sądziłam, że będzie bolało, aż tak bardzo.

           Słyszałam kiedyś, że jeśli naprawdę kogoś kochamy, pozwolimy mu złamać sobie serce. Na tym polegała miłość. Na bezgranicznym zaufaniu, że jednak nie zostaniemy skrzywdzeni. Niestety, w tym przypadku, mogłam winić tylko siebie.

           W końcu winda się otworzyła, więc powitałam ludzi, którzy znajdowali się w środku i zaczęłam udawać, że pochłania mnie zawartość mojego telefonu, wcześniej wciskając odpowiedni przycisk.

       Rozpadałam się, ale nie mogłam dać tego po sobie poznać. Dlatego wytrzymałam kilka minut podróży, by w końcu znaleźć się na podziemnym parkingu. Wypadłam, jakby goniło mnie stado wilków, chociaż nikogo ze mną nie było. Na szczęście. Pociągnęłam nieelegancko nosem i rozejrzałam się, próbując przypomnieć sobie, gdzie zaparkowałam samochód. Nie myślałam trzeźwo, ponieważ byłam tak wściekła, a jednocześnie zraniona. Nie zabrałam ze sobą rzeczy, więc nie miałam nawet jak uciec. To było żałosne. Spojrzałam na windę, zastanawiając się, czy miałam jeszcze na tyle siły, by tam wrócić.

           Nie dopuściłam go do słowa, ale nie chciałam słuchać żadnych wyjaśnień. Zwolnił mnie. Wyrzucił. Jak niepotrzebną rzecz. Cholerny dupek. Pieprzony pan prezes, myślący, że nie musi liczyć się z nikim. I chociaż chciałam być na niego zła i myśleć o nim, jak najgorzej, nie potrafiłam. Bo zdążyłam poznać go na tyle, by wiedzieć, że to były tylko bzdurne oskarżenia. Po prostu mu na mnie nie zależało. Nie mogłam go o to winić. Nie posiadałam do tego najmniejszego prawa.

           — Kruszyno — usłyszałam znajomy głos, więc uniosłam wzrok, napotykając zatroskane spojrzenie dziadka.

           Nie miałam pojęcia, co robił na podziemnym parkingu tego budynku, ale nie obchodziło mnie to.  Niewiele myśląc, rzuciłam mu się w ramiona, szukając w nich ukojenia. Oddałabym wszystko, by wrócić do dzieciństwa, w którym jego uścisk i gorące kakao były w stanie załagodzić każdą katastrofę.

           — Już wiesz, prawda? — zapytał retorycznie, gładząc tył mojej głowy. — Naprawdę mi przykro, ale zrobię wszystko, by go z tego wyciągnąć. Obiecuję — zapewnił z mocą, całując mnie w skroń.

           Wtedy w moich myślach pojawiła się ostrzegawcza lampka, świecąc na czerwono. Nie miałam pojęcia, o czym on mówił, ale nie mógł wiedzieć o moim zwolnieniu. To nie miało najmniejszego sensu. Oczywiście, wpływy dziadka były spore, ale nie na tyle, by dysponować taką wiedzą.

          Odchyliłam się, ponownie ścierając łzy z policzków i zmarszczyłam brwi, wpatrując się w niego pytająco. Sam był mocno wytrącony z równowagi. Niespokojny, wręcz zmartwiony. I pofatygował się do firmy Anetakisów, co nie było w jego stylu. Dziadek uwielbiał wysyłać posłańców, jeśli miał jakiś interes. Nawet po mnie. Jego czas był na tyle cenny, że nie tracił go.

           — Dziadku... co się stało? — zapytałam, unosząc z bezradnością dłonie. Nie miałam pojęcia, co z sobą zrobić, ale fakt, że przyjechał, przeraził mnie.

           Tętno szumiało mi w uszach, powodując duszące uczucie. Jakbym miała zaraz zapomnieć, jak się oddycha, ponieważ serce biło mi zbyt szybko. Bez sensu, ale jednak. Strach mnie obezwładniał. Musiało stać się coś strasznego, innego wyjaśnienia nie było.

           — Dlaczego płaczesz, skoro nic nie wiesz? — odbił pytanie, przekrzywiając głowę. Przesunął palcami po moim policzku, najpewniej ścierając z niego pozostałości moich łez.

           Ciężko mi było nad nimi zapanować. Nad sobą. Nad własnymi emocjami. Zasłużyłam sobie na to, ponieważ kłamałam, jak z nut — ale nie oznaczało to, że mniej bolało. Zależało mi na tym związku. Zależało mi na Cihangirze. I spierdoliłam to koncertowo, chociaż wszyscy dookoła mnie przestrzegali. Nie słuchałam. Wydawało mi się, że na wszystko mam czas. Myliłam się. Jak zwykle.

           — Mia! Cholera, już myślałem, że cię nie dogonię — usłyszałam za sobą głos Cihangira.

        Odwróciłam głowę, by zauważyć, jak biegnie w naszym kierunku. Wyleciał zza drzwi, za którymi znajdowała się klatka schodowa. Musiał zbiec kilkanaście pięter, goniąc mnie.

           Poczułam dziwny uścisk w piersi, więc oparłam na niej dłoń, zaciskając palce na materiale własnej koszuli. Nie byłam gotowa na tę konfrontację.

           Obecność dziadka niczego nie ułatwiała.

           — Kochanie, stało się coś? Ten człowiek sprawił ci przykrość? — dopytywał, opierając dłonie na moich ramionach. Dosłownie odsunął mnie od dziadka. — Jeśli ją skrzywdziłeś, to... — zaczął, skupiając swoją uwagę na drugim mężczyźnie. — Pan Ortega? — przerwał, rozpoznając Pablo.

           Dziadek był bez swojej świty. Zupełnie sam. To nie było normalne. Właściwie, jeśli miałam być szczerą, to było mocno niepokojące.

           — Nie mam pojęcia, dlaczego obłapiasz moją wnuczkę, ale muszę z nią porozmawiać i wolałbym, by nam nie przeszkadzano — odparł spokojnie dziadek, spoglądając na mnie z przyganą.

        Oczywiście, jemu również nie zdążyłam powiedzieć prawdy. Żadnemu z nich. I było już za późno. Prawda sama wyszła na jaw.

           — Wnuczce? — powtórzył Cihangir, cofając swoje dłonie. Wypuścił mnie i zrobił kilka kroków w tył, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Jesteś... jesteś jego wnuczką? — wymamrotał, nie ukrywając zaskoczenia. — Cholera, jesteś jego wnuczką — powtórzył, przetwarzając tę informację. Zakodował ją.

           — Cihangir, ja... chciałam ci powiedzieć, wyjaśnić, ale... — zaczęłam, dostrzegając jego pełną bólu minę.

           Chwilę wcześniej to ja byłam zraniona, ale jednak to ja skrzywdziłam go mocniej, bardziej, dotkliwiej. Niechcący, ale jednak. Nie tak miał się dowiedzieć.

           — Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, o czym wy, drogie dzieci mówicie, ale musimy skupić się na ważniejszych sprawach, Mia. Musimy uwolnić Miguela — wtrącił dziadek, zwracając naszą uwagę ponownie na siebie.

           — Miguela? Uwolnić? O czym ty mówisz, dziadku? — zapytałam, nie do końca rozumiejąc, co właściwie miał na myśli.

           Dlaczego Miguel na litość bosą potrzebował ratunku? Myśli o Cihangirze spadły na drugi plan. Tą katastrofą mogłam zająć się później, miałam na to czas. Chciałam w to wierzyć, że tak właśnie było.

           — Nie tutaj, potrzebujemy miejsca, w którym możemy porozmawiać, chodź do samochodu — zaproponował dziadek, gestem dłoni wskazując mi kierunek.

           — Moje biuro będzie wygodniejsze, zapraszam na górę — oświadczył Cihangir, odzyskując fason.

           Zupełnie tak, jakby jeszcze sekundę wcześniej nie przeżył szoku. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem, nie mając pojęcia, dlaczego to zrobił.

           Pomagał mi, a przecież ewidentnie był na mnie wściekły. Nie mogłam go o to winić. Właśnie odkrył, że byłam córką człowieka, z którym konkurował od dłuższego czasu. To nie świadczyło o mnie zbyt dobrze.

           — Nie wydaje mi się — odparłam cicho, kręcąc z niedowierzaniem głową.

           — Oboje wiemy, że zależy ci na Miguelu. Panu najpewniej również, więc zapraszam. I jeśli jest szansa, że mogę pomóc, pomogę — dodał, podchodząc do windy, by wcisnąć przycisk odpowiadający za jej wezwanie.

         Spojrzałam na dziadka, szukając u niego ratunku, ale on najwyraźniej przyjął argumenty Cihangira do świadomości i udał się za nim, nie pozostawiając mi innego wyboru.

           Słowa dziadka nie dawały mi spokoju. Rozmawiałam z Miguelem, zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku, że stara się uporządkować swoją relację z matką i najwyraźniej kłamał. I byłam ostatnią osobą, która mogła go za to krytykować.

           W milczeniu wjechaliśmy na górę, ignorując ciekawskie spojrzenia osób, które mijaliśmy. Dziadek był znany w mieście. Na pewno sporo ludzi kojarzyło to, jak wyglądał. I miało świadomość, że konkurował z Cihangirem. Musiał wzbudzać zainteresowanie, ale było mi już wszystko jedno.

           Kilka minut później znajdowaliśmy się już w biurze.

           — Jeśli mogę pomóc, chętnie pomogę. Jeśli mam zostawić was samych, to proszę powiedzieć — zaoferował Cihangir, wpatrując się w dziadka. To na jego odpowiedź czekał.

           Starał się na mnie nie patrzeć. Wcale mu się nie dziwiłam. Też nie mogłabym spojrzeć sobie w oczy. Nawaliłam.

           — Twoja pomoc może się przydać, a najwyraźniej jesteś blisko z Amelią, więc nie musimy nic ukrywać — odpowiedział dziadek, podchodząc do okien, by spojrzeć na horyzont. W międzyczasie zsunął z oczów okulary i przetarł je chusteczką, którą wyciągnął z kieszeni marynarki.

           Cihangir rzucił mi pytające spojrzenie, niemo powtarzając moje imię.

           — Mia to zdrobnienie od imienia Amelia, myślałam, że to wiesz — wyjaśniłam, poprawiając włosy. Wiedziałam, że nie miał o tym pojęcia, o czym świadczyły dane na moim wypowiedzeniu.

           Potarłam dłońmi ramiona, chcąc nieco się ocieplić, ponieważ chłód ogarnął całe moje ciało. Zaciśnięte w wąską linię usta Cihangira były wymowniejsze, niż tysiące słów.

           Musiałam jednak skupić się na ważniejszej sprawie. Miguelu. Potrzebował mojego pełnego skupienia.

           — Dziadku? — ponagliłam go, chcąc, by w końcu zaczął mówić.

           — Nie mam wielu informacji. Aresztowali Miguela w Meksyku, niestety nie mam tam zbyt wielu znajomych. Wysłałem ludzi, by to sprawdzili i naprawili, ale nie mam pewności, że się uda — powiedział, nasuwając z powrotem okulary na nos.

           — W Meksyku? — powtórzyłam głupio. — Przecież poleciał do matki. Do Hiszpanii. Tak mówił! — pisnęłam, starając się zapanować nad sobą.

           Wcale mi się to nie podobało. Jak mogli go aresztować? Za co? Dlaczego? Dlaczego Miguel kłamał? Zrobiło mi się słabo, na samą myśl, w jak wielkie kłopoty mógł się wpakować. Opadłam na kanapę, chowając twarz w dłoniach.

           Nie tego się spodziewałam. Na pewno nie po Miguelu. Najbardziej prawym i odpowiedzialnym człowieku, jakiego znałam.

           — Mia. Nie wiesz wszystkiego. Miguel zawsze miał swoje tajemnice. Przeszłość. Musimy coś wymyślić, by go ściągnąć do Miami. Niewiele wiem. Sądziłem, że Chester ci powiedział, dlatego przyjechałem. Nie chciałem, byś była z tym sama. Wiem, ile Miguel dla ciebie znaczy. Dla nas wszystkich — skwitował, mówiąc dużo więcej, niż zazwyczaj.

           Miguel nie był zwyczajnym członkiem naszej ochrony. Był członkiem rodziny.

           — Miguel ma poważne kłopoty, prawda? — zamrugałam pospiesznie, czując, że zaczęły szczypać mnie oczy. Miałam dość płaczu, ale nie potrafiłam nad tym zapanować.

           — Niewinne osoby nie trafiają do więzienia, Amelio — wtrącił Cihangir, podchodząc do biurka. Sięgnął po swój telefon, marszcząc z niezadowoleniem brwi. Nie miałam pojęcia, dlaczego, ale nie podobał mi się sposób, w jaki cedził moje imię. Wymawiał ją z wielką pretensją. — Wie pan coś więcej? Który areszt? Więzienie? Za co go aresztowali? — dopytywał, krzyżując swoje spojrzenie z dziadkiem.

           — Za usiłowanie zabójstwa — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Nic więcej nie ustaliłem. Jeszcze.

           — Co?! — jęknęłam, zakrywając dłonią usta. Zerwałam się na równe nogi, pocierając palcami skronie. To było niepojęte. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego. Miguel taki nie był. Nie mógłby skrzywdzić nawet muchy, a co dopiero człowieka. — O czym ty mówisz, dziadku? Przecież to musi być jakaś pomyłka — oznajmiłam z mocą. Podeszłam do dziadka, łapiąc go za ramię. Chcąc nim wstrząsnąć, cokolwiek, byleby tylko przestał mówić takie okropne rzeczy. Miguel tego nie zrobił.

           Cihangir oddalił się w kąt biura, rozpoczynając jakąś rozmowę. Nie potrafiłam się jednak na nim skupić, będąc zbyt przejętą tym, co usłyszałam od dziadka.

           — Amelio, kruszyno, wiem, że ciężko ci to zrozumieć, ale nie potrafię tego wyjaśnić. Mówię tylko, że skontaktował się ze mną konsul. Zadzwoniłem do prawników, wysłałem Williama na miejsce, ale minęło zbyt mało czasu, bym mógł powiedzieć coś więcej — wyjaśnił, opierając dłoń na moim ramieniu, zaciskając na nim swoje palce. — Wiem, jak to brzmi, ale poradzimy sobie z tym. Przyjechałem, by wziąć cię do domu. I powiedzieć ci to osobiście. Nim dowiesz się z niewłaściwych źródeł.

           — Myślisz, że prasa się tym zainteresuje?

           — Nie mam pojęcia, kruszyno. Prawdopodobnie. Zrobimy wszystko, by to zatuszować, ale wiesz, że nie zawsze mamy nad wszystkim kontrolę — dodał, obejmując mnie. — Nie mam żadnych wpływów w Meksyku, zupełnie.

           Pozostał mi tylko płacz.

           Miguel aresztowany. Za usiłowanie zabójstwa. To brzmiało jak jakaś abstrakcja. Jak wkręt, który postanowił mi zrobić, by dopiec mi za te wszystkie kłamstwa, którymi karmiłam ludzi dookoła. Wiele bym dała, by tak właśnie było.

           — Zajmę się tym. Znam kilka wpływowych osób w Meksyku, które są mi coś winne. Zadzwonię, gdy coś ustalę — odezwał się Cihangir, chowając telefon do kieszeni. Spojrzał na mnie nieco obojętnie, chociaż mogłabym przysiąc, że widziałam w jego oczach cień bólu. Krótki moment. Ułamek sekundy. — Mio, wyślij mi szczegółowe dane Miguela. I odwołaj moje spotkania. Zajmij się wszystkim, dopóki nie wrócę — polecił, zbierając się do wyjścia. — Panie Ortega, do zobaczenia.

           — Dziękuję, Cihangirze — rzucił dziadek.

           Pierwszy raz widziałam go tak bezsilnego.

           I to przerażało mnie nie na żarty. Dziadek był mocarzem. Postrachem wszystkich. A tu zdawał się swoim własnym cieniem. Skurczonym i bezmocnym.

           — Dobrze, dziękuję — odparłam, rzucając mu ostatnie spojrzenie, nim wyszedł. Nie mogłam panikować, musiałam działać. — Dziadku, zadzwoń do swojej asystentki, na pewno macie skany dokumentów Miguela. Potrzebujemy ich — poleciłam, włączając w sobie tryb działania.

           Na panikę przyjdzie jeszcze czas. Jeśli tylko wszystko się ułoży. Nie, gdy się ułoży. Nie istniało żadne pieprzone jeśli. Musiało być dobrze.







Cześć!
Koniecznie dajcie znać, co myślicie, a ja w sumie chyba idę szukać bunkra.
A i dziękuję, że ze mną jesteście, jesteście boscy, słowo.
Tulę

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro