ROZDZIAŁ 12 - PRZED BURZĄ

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ana - Maria odpowiednio pożegnała się z mężem zanim ten wyruszył w drogę do Kolumbii, aby dokonać kolejnej transakcji dla jej ojca. Obiecała mu, iż po jego powrocie powita go równie czule.

– Liczę na to – Ruben uśmiechnął się łobuzersko niczym nastolatek, choć w głębi serca wesoło mu w ogóle nie było.  – Do października zostało jeszcze trochę czasu!
To, co robimy w łóżku i poza nim, jest lepsze od wszystkich atrakcji Tijuany.

Czasem Ruben lubił szokować żonę, po prostu taki już był i nawet specjalnie się z tym nie krył. Ana określała jego charakter jako „konkretny".

– Jedź, gdzie musisz – łaskawie wyraziła swoją zgodę na jego podróż służbową – ale wróć w jednym kawałku i nie okłamuj mnie, jeśli coś poszłoby źle. Ruben?

– Co? – zdziwił się główny zainteresowany nim wsiadł do auta.

– Kocham ciebie. – Usłyszał od niej po czym odjechał.

Nie lubił korzystać z usług kierowców, którzy pracowali czasem dla jego teścia. Swoje trasy przemierzał tylko i wyłącznie zasiadając osobiście za kierownicą prowadzonego przezeń auta, czasem eskortowała go grupa ochroniarzy. Ich zadaniem było czuwać nad jego bezpieczeństwem. Albo ekipa od mokrej roboty, która czasem wyręczała go w technicznym wykończeniu zadania, czyli po prostu w pozbyciu się ciał tych delikwentów, którzy w czymś mu bądź Jorgemu podpadli.

W przypadku obecnie zleconego mu przez szefa zadania jego ludzie trzymali się od niego w niewielkiej odległości, jadąc za nim dwoma niepozornymi samochodami, by nie kolić w oczy stróżów prawa.

Wyjątek w tej kwestii stanowił Ruben, który musiał się pokazać, by wzbudzić szacunek w kontrahentach. Ekipa to ekipa. Ich rolą było pozostać w jego cieniu, niewidocznymi, lecz skutecznymi.

– Szefie? – Zagadnął go Mocny Ramiro, specjalista od negocjacji z opornymi delikwentami, gdy towarzystwo zatrzymało się na posiłek w jednym z barów przy kolumbijskiej granicy.

– Czego ci potrzeba, chłopie? – Ruben miał wyjątkowo dobry humor.

– Seksu – wyjaśnił rozbrajająco zapytany.

– Trafiłeś pod zły adres, Ramiro, ja gustuję wyłącznie w kobietach – Ruben ryknął śmiechem.

– Ja również, szefie. – Ramiro uśmiechnął się szeroko. – Nie dałoby rady załatwić jakichś chętnych lasek, oczywiście ładniejszych, dla mnie i chłopaków? Ich też nieco ciśnie...
Chyba, że i dla pana miało by się coś znaleźć?
– Żona by mi oderwała łeb albo organ, który również mi się przydaje czasami w codziennym życiu, wyobraź sobie. –  Teraz Ruben rechotał na całego nad pełnym talerzem. – Wy to zupełnie inna para kaloszy. Myślę, iż przyda wam się trochę rozrywki. Masz tu ode mnie kasę, Ramiro. Powinno wystarczyć na zapewnienie sobie towarzystwa kobiet.
Zorganizuj za to towar dla siebie oraz kolegów, ale za godzinę ruszamy i nie ma zmiłuj, choćbym miał was siłą odrywać od panienek w najciekawszym momencie. Macie godzinę, nie więcej.
– Rozumiem, szefie i obiecuję, że będziemy gotowi na czas. – Ramiro oddalił się prędko, lekko pogwizdując, co było sygnałem dla „chłopaków", że mają czas dla siebie.
Na odchodnym przyobiecał Rubenowi, iż zostawi jednego łebka w razie czego na posterunku.
– Idź już, Ramiro, bo widać, że ciebie cholernie ciśnie – szef pogonił „swojaka" ze śmiechem.

Młodemu mężczyźnie nie trzeba było tego dwukrotnie powtarzać, koledzy Mocnego od razu poderwali się z barowych krzesełek, by ruszyć na łowy.

W pomieszczeniu został tylko Ruben, a na warcie stanął „posterunkowy".

***
Gomez serdecznie powitał w swojej kolumbijskiej posiadłości partnera w interesach oraz jego świtę.

– Jak tam żonka? – Poufale poklepał Rubena po plecach.

– A dziękuję, bardzo ze mnie zadowolona – odpowiedział beztrosko zapytany choć wszystko w nim się burzyło.

– Wnioskuję z twoje miny, Cortez, żeś się postarał? Który miesiąc i jakiej płci będzie twój dzieciak?

„A ch... cię to obchodzi, ty..."–  pomyślał Ruben, ale głośno odwżył się jedynie odpowiedzieć :

– Piąty miesiąc. Płci jeszcze nie znamy.  – Widząc jego zszokowaną minę, parsknął śmiechem.
– Serio, Cortez? Widzę , że małżeństwo tobie służy – „Juanito" wyglądał jak wielka żaba z wybałuszonymi oczyskami. – Musiałeś bardzo ciężko pracować, aby tak było, co nie?

Ruben wiedział, że jego rozmówca lubił gadanie ciężkiego kalibru.

– To była sama przyjemność nauczyć żonkę tego i owego. – Pozwolił sobie na to samo, co Gomez. – Ana spisuje się lepiej niż niejedna panienka, którą znam... znałem. No, ale dosyć o mnie, nie o tym mieliśmy rozmawiać.

– Co przywiozłeś tym razem, panie Cortez? – Gomez porzucił poprzedni temat, skupiwszy się na interesach.

– To, co pan zamawiał. Ale ktoś, do k... nędzy, sypie – Ruben zmarszczył brwi, chociaż dobrze znał tożsamość kreta. – Federalni usiłowali nam umilić drogę do pana, don Gomez. Pofatygowali się do Meksyku aż ze Stanów, a że przybyli incognito, próbowałem się z nimi dogadać, ale... Ech, uparte sztuki.
Cortez wiedział, co robił i mówił, musiał kłamać, kręcić i mataczyć, żeby odzyskać Gabriela. Robił to wszystko właśnie dla niego, dla swojego syna.

– Żyją? Ktoś ich szuka? – Tylko to, oprócz kreta, interesowało Juana. – Dojechałeś ich, Cortez?

– Najpierw pomogłem skurczybykom przypomnieć sobie, kto ich poinformował o trasie konwoju, a potem po kulce w łeb, bez świadków rzecz jasna. Zniknęli w tajemniczy sposób. Świadkowie i federalni.

– Nikt nic nie wie?

– Nikt. Pan również, prawda? – Ruben zmrużył oczy.
Najpierw żona Juana zapłaci Rubenowi za jego krzywdę i za cierpienie Gabriela,  później przyjdzie kolej na szanownego Juana Gomeza. Zapłacą oboje!

– Pierwsze słyszę. – Juan wzruszył ramionami. – Cholernie trudnie sprawa, pewnie Redferne się wścieka?

– Pana żona ma szczęście, iż don Jorge postanowił pójść w tej kwestii na kompromis. – Ruben zdawał sobie sprawę, że „Juanito" również jest doskonale poinformowany jeśli chodzi o poczynania jego pani. – Wysłał mnie, abym spróbował pana przekonać, żeby wytłumaczył pan swej szanownej małżonce, że czasami lepiej jest nie wtrącać się w sprawy mężczyzn.

Ruben nie mógł wyobrazić sobie, jak bardzo wścieknie się Juan na wieść o zdradzie swej ślubnej pani, ale to była jedyna jego szansa, żeby ...

– Obgadajmy sprawę – Gomez wydawał się zainteresowany rozwinięciem tematu.

– Możemy obgadać, bo szkoda stracić dobrego partnera w interesach – przytaknął Ruben. – Don Redferne jest zainteresowany załagodzeniem sprawy i utrzymywaniem dobrych kontaktów z panem, don Gomez . Nie znosi węszących federalnych czy też innych psów.
– A kto ich lubi? – podchwycił Kolumbijczyk. – Wścibskich bab również nie toleruję.
– Co więc proponuje don Jorge?
Gomez wiedział, że z Redferne'em lepiej nie zadzierać, gdyż można wówczas więcej stracić niż zyskać, był górą, dopóki miał Gabriela w garści.
– Mój szef chciałby, żeby skonfrontować panią ze mną i z panem jednocześnie – stwierdził Ruben, niby od niechcenia. – Ja zadam pana kobiecie konkretne pytania, a pan wysłucha konkretnych odpowiedzi. Potem sam pan zdecyduje, czy po tej rozmowie zechce dalej kontynuować współpracę z meksykańskimi przyjaciółmi.

Juan miał mord w oczach, lecz osobą, którą chciał w tej chwili pozbawić życia, nie był bynajmniej żaden jego partner w biznesie.

– Poczekaj, Cortez, zaraz zadzwonię po moją panią – wycedził przez zęby i podszedł do stolika, na którym stał aparat telefoniczny, po czym wybrał numer i zadzwonił.

W kilku krótkich słowach, niemal wywarczanych do słuchawki, nakazał żonie przyjść do nich na „małą pogawędkę". Początkowo szanowna małżonka próbowała się stawiać, lecz Juan - bezkompromisowy w podobnych sytuacjach - warknął do słuchawki coś co zabrzmiało jak niezbyt miły, ale skuteczny argument w stylu „Jak nie przyjdziesz, to ciebie znajdę i wtedy zobaczymy, kto ma rację", więc pani Gomez od razu zmiękła.

Odłożył słuchawkę i powiedział do Rubena:

– Czy twoja kobieta też się tak do wszystkiego wpier... wtrąca?

– Nie do interesów – Meksykanin westchnął. – Chyba, że do mojego. Chyba nie muszę wyjaśniać?

– Twoje życie seksualnie, chłopie, zupełnie mnie nie interesuje. – Mina rozmówcy mówiła zupełnie coś innego. – Ale powiedz mi, co Ana - Maria takiego robi, że wytrzymujesz w małżeństwie? Bo ja w swoim... Sam wiesz.
Rybka połknęła haczyk.

– Pytanie, czego nie robi – Cortez uśmiechnął się leniwie, udając zblazowanego.

W rzeczywistości nie lubił rozmawiać z tą szują o Anie, lecz musiał udawać.

– Nie sądziłem, Cortez, że tak cię weźmie – Gomez poklepał swego rozmówcę po ramieniu jak starego dobrego przyjaciela. – Tylko strasznie mi ciebie szkoda.

– A to dlaczego? – Ruben zaczął się śmiać. – Ja nie widzę powodów do narzekań.

– Pewnie zero panienek na boku? Ani też nie da rady wyskoczyć na weekend do Tijuany?

– Jakbym się odważył przelecieć jakąś inną laskę niż Anę, szybko skończyłaby się moja przygoda z seksem, także tym małżeńskim.

– Uuuu – gwizdnął Juan, bardzo rozbawiony przebiegiem rozmowy. – Z panienki nic by nie zostało?

– No cóż, Ana - Maria jasno sprecyzowała, czego po mnie oczekuje i co mi grozi w razie złamania obowiązujących pomiędzy nami zasad.

– Zero seksu – mruknął Gomez. – Ja bym, k... nie wytrzymał, ale ...
Idzie moja pani, więc przejdźmy do mniej absorbujących kwestii, Cortez. O tych przyjemniejszych porozmawiamy później, przy szklaneczce czegoś mocniejszego.

***

Mary - Ellen wypoczywała w willi pana Redferne'a i wyglądało na to, że rekonwalescencja postępuje pomyślnie. Czuwała przy niej matka, rzadziej przychodził do nich Jorge.
Anna tłumaczyła swej młodszej latorośli, że jej ojczym ma mnóstwo pracy w swojej firmie.
– A w jakiej branży działa pan Redferne? – zapytała nieopatrznie Mary. – Czasami nie ma go przez cały dzień, a jak już jest w willi, to zamyka się na długie godziny w swoim gabinecie z jakimiś podejrzanymi typkami i długo tam debatują.

– W jego świecie nie można zadawać zbyt wielu dociekliwych pytań, moja droga – odpowiedziała Anna. – Nie zauważyłaś, że twój ojczym szanuje mnie?
Przecież pozwolił mi wrócić po tylu latach życia w Bostonie i nie wiem, czy zauważyłaś, Mary, ale Jorge kocha cię jak własne dziecko.
– Ale mamo, czy ty jesteś z nim szczęśliwa? – Oczy dziewczyny zaszły smutkiem. – Mój ojciec był, szkoda gadać, kim.
– Mary - Ellen , gdybym nie była szczęśliwa z Jorge'em, nigdy bym nie zamieszkała z nim w Meksyku pod jednym dachem.

– Uf, co za ulga – westchnęła dziewczyna. – Nie obchodzą mnie jego zajęcia ani to, co dotyczy jego pracy, którą z takim zapałem wykonuje, byle ciebie dobrze traktował, tak jak należy!

Mary - Ellen wypowiedziała ostatnie zdanie bardzo spokojnie, lecz jednocześnie stanowczo.

Anna również westchnęła, gładząc się odruchowo po brzuchu.
Bała się porodu, bo swoje lata już miała, lecz bardzo pragnęła dziecka Jorgego. Nieważne, jaka będzie płeć maleństwa, byle było zdrowe i przyszło na świat bez komplikacji.

– Mamo? – Dziewczyna spojrzała niepewnie na swą matkę.
– Maria - Elena powiedziała mi, że na pewno urodzisz syna, a moja siostra po równo, dwie dziewczynki i dwóch chłopców.

– Na razie nie mamy co do płci dzieci żadnej pewności – zaczęła Anna ostrożnie. – Jeśli urodzę chłopca, na pewno nazwę go imieniem „Jorge". Na cześć jego ojca – Anna zarumieniła się niczym młoda dziewczyna.

Mary wiedziała, iż jej matka czuje się niepewnie, gdy tylko młodsza z córek porusza temat spotkania ze zmarłą w zaświatach.

– Ana - Maria ma znacznie większy problem z wyborem imion dla swojego potomstwa niż ja – zauważyła Anna.

– Fakt – stwierdziła Mary. – Ale Ruben na pewno wykaże się pomysłowością w tej kwestii. Wygląda na to, że moja siostra jest zadowolona z wyboru męża. Nie dość, że świata poza nią nie widzi, to jak myślał, że nikt go nie obserwuje, przemawiał do brzucha Any bardzo czule i gładził go jakby stworzył dzieło życia.

– Mary! – wykrzyknęła Anna, śmiejąc się z rozbawieniem. – Tak już po prostu mają prawie wszyscy przyszli ojcowie. Szaleją na punkcie swoich dzieci i żon również. Zrozumiesz, jak sama znajdziesz się w roli przyszłej matki, otoczona opieką kochającego mężczyzny.

Jorge Redferne postanowił pochwalić swojego nowego bankiera, którego zatrudnił w miejsce zdrajcy - Carlosa. Nowy pracownik nigdy nie zadawał zbędnych pytań, wykonywał swoją robotę sumiennie i bez szemrania, a przede wszystkim wiedział, co mu wolno, a kiedy powinien zachować swoje opinie wyłącznie dla siebie.

Wezwany przez swego pracodawcę do willi, przygotował się na długą rozmowę o interesach, toteż zaskoczył go fakt, iż boss na powitanie zaproponował mu szklaneczkę czegoś mocniejszego.

– Dziękuję, panie Redferne, ale z żalem muszę odmówić, gdyż nie piję w pracy – bankier uprzejmie odmówił.

– W takim razie uznajmy, że toczymy niezobowiązującą pogawędkę po trudach dnia codziennego. – Jorge uznał, iż nic tak nie ośmieli nieśmiałego podwładnego jak rozluźniony, lecz szczery szef. Zwłaszcza, gdy obaj są mężczyznami.

– A co będzie przedmiotem tej pogawędki? – Bankier wreszcie się uśmiechnął w odpowiedzi.

– Bądź co bądź, panie Torres, przyda się panu chwila relaksu, mnie również.  – Redferne zauważył, że podwładny nie jest już taki spięty jak na początku ich rozmowy. – Sherry? Madera? A może burbon?

– Może być burbon. – Torres lekko westchnął.

– Czy lubi pan towarzystwo kobiet? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki, starszy pan.

– Nie jestem znowu taki stary, by nie doceniać kobiecego piękna – żachnął się młodszy z panów. – Oczywiście, rzecz jasna, tylko po pracy. Nie łączę interesów z przyjemnościami.

– Był pan kiedyś w Tijuanie? Jeśli nie, radzę tam zajrzeć, by na własnej skórze przekonać się, jakie rozrywki oferuje miasto. Wiem, co mówię.

– Panie Redferne, czy ja muszę panu opisywać moje sposoby na spędzanie wolnego czasu? – Obaj zaczęli się śmiać jak szaleni.

Bankier nie miał pojęcia, dlaczego jego pracodawca postanowił go uhonorować pogadanką o kobietach z Tijuany. Postrach Meksyku i Kolumbii w mieście rozpusty?

A niech to ... !

– No, ja ... Panie Redferne, Tijuana?

– Tijuana – potwierdził Jorge skinieniem głowy. – No więc, chciałbyś pojechać do Tijuany, Torres?

– A cóż ja bym tam robił? – Bankier westchnął teatralnie, upijając mały łyk ze swojej szklanki.

Szef popatrzył na niego ze zdumieniem i parsknął zaraźliwym śmiechem. Śmiał się długo, aż łzy mu ciekły z oczu.

– Jak można nie wiedzieć, co oferuje zmęczonym mężczyznom miasto rozrywki?
Chyba muszę pana uświadomić w tej kwestii – boss, na widok jego przerażonej miny, zrozumiał, że pracownik pojął  jego słowa nieco opacznie.

– Boże broń! – wykrzyknął Torres, niemal wypuszczając szklankę z alkoholem z dłoni. – Ja wolę, z całym szacunkiem do pana, kobiety do ... takich zadań. Nie jestem pe... homoseksualistą!

– Nie to miałem na myśli. – Jorge zaczął mu cierpliwie tłumaczyć, co mu chodziło po głowie.
– Do rzeczonego miasta bym sobie chętnie pojechał, aby powspominać i przypomnieć sobie stare, dobre czasy. Na samo wspomnienie....
– Jedź jutro, Torres. Jeden dzień wolnego w nagrodę za dobrą pracę ci się przyda. Potraktuj to jako bonus. Masz tu ode mnie trochę funduszy, dobrze je wykorzystaj i baw się świetnie. Nie przyjmuję odmowy – dodał Jorge po chwili namysłu.

– Dziękuję. – Młodszy z mężczyzn miał minę, jak by nie dowierzał swojemu szczęściu.

– Ech, Torres ... – Redferne machnął ręką. – Teraz to ja mam żonę, więc muszę się pilnować, ale wcześniej ... Wniosek nasuwa się chyba sam?

– Żona z Tijuany dla mnie? – Ich śmiech niósł się po bibliotece.

Ana - Maria żałowała, że Ruben nie może być przy niej i czuć - podobnie jak ona - ruchów ich nienarodzonych dzieci. Czworaczki, pomimo ograniczonej przestrzeni, lubiły być w ruchu. Przyszła matka często myślała, że maleństwa odziedziczyły temperament po swoim ojcu.

Zastanawiała się także, jakie będą, gdy już pojawią się na świecie i później, gdy dorosną. Do kogo okażą się bardziej podobne? Do niej, czy do Rubena? A może do kogoś z dalszej rodziny?

„Byle zdrowo się rozwijały" – pomyślała z czułością, gdy jedno z tej czwórki zaczęło się rozpychać w jej brzuchu.

Jak tu ich nie kochać? Przyszła mama była myślami również przy Rubenie. Wiedziała, że on pomimo całej swej gwałtowności i niebezpiecznej roboty potrafił okazywać jej swoje przywiązanie oraz troskę. Ana - Maria zdawała sobie sprawę, iż któregoś dnia mąż może po prostu nie wrócić z misji, bo go dojadą albo wsadzą do puszki.  Ruben Cortez musi wrócić! Cholernik nie miał innego wyjścia!

– Scheda po Castellano? – Jorge'owi aż się zaświeciły oczy na sam dźwięk tych wyrazów. – Co, gdzie i przez kogo jest do ugrania?

– Sądzę, iż w grę jako spadkobierca wchodzi jedynie jego syn. Tamtejsi posłuchaliby Rubena, bo facet każdego usadziłby , kto wyszedłby przed szereg.
Redferne, pomyśl tylko! Część Kolumbii i Brazylii!

– Tamtejsze rynki zbytu aż się proszą o przejęcie. Życie, cholera, nie znosi próżni!

– Skoro Cortez będzie miał dzieciaki, to chyba musi zapewnić im dobry start w życiu?

– Z całym szacunkiem, Jorge, ta twoja młoda ma go pod pantoflem. Niech Cortez w końcu rozwinie skrzydła!

– Nie mogę za niego decydować. – Redferne wykręcił się od odpowiedzi. – Fakt, potrafiłby przekonać opornych do swoich racji bardziej konkretnymi metodami. Na pewno nie zrezygnuje z obranego celu, jeśli rzeczywiście gra jest warta świeczki.

– Jest jakieś „ale"?

– Niech sam zadecyduje, co jest dla niego najlepsze. To dorosły, rozsądny facet.

– A ty, Jorge?

– Co: ja?

– Ty się nie zdecydujesz ani na Kolumbię, ani na Brazylię?

– Mam dosyć swoich zajęć, by się użerać z kolejnymi.
– Skoro tak twierdzisz, Jorge ...
– Nie przesadzaj – Jorge uniósł brew. – Kontynuuj, ale bez udziwnień. 
– Teraz będzie najlepsze – uprzedził Jorgego jeden z mężczyzn, chichoczący pod nosem jak jakaś pensjonarka.
– Co znów wymyśliście? – zapytał zdezorientowany Redferne.
–  To kwestia konieczności, Sam, zanim ktoś inny sprzątnie nam sprzed nosa intratne źródło dochodu.
–  Może i tak.
– Cóż, każdy zarabia na życie tak, jak może i potrafi.

Partnerzy biznesowi Redferne'a zapewne nie raz i nie dwa zastanawiali się nad możliwością zaanektowania rynków zbytu po Pablo Castellano, pewnie już dzielili skórę na niedźwiedziu, gdy paskuda jeszcze żył i tylko czekali na właściwy moment, by przekonać Jorgego do działania, bo jedynie zgodnie pokiwali głowami, nieco znudzeni.
– Coś czuję, że to jeszcze nie koniec. – Jorge Redferne oczekiwał z niecierpliwością na puentę przemowy Sama.
– Kto o zdrowych zmysłach sprzeciwiłby się woli tych, którzy mają realną władzę w zakazanych dzielnicach i którzy ją konkretnie egzekwują?
– Koniecznie trzeba podjąć odpowiednie decyzje nim będzie za późno, Jorge.
Wiele lat temu Jorge podjął równie ważną, co trudną decyzję o udzieleniu pomocy młodemu Rubenowi i jego synowi. Skutki tejże decyzji odczuwał po dziś dzień, żadne inne nie mogły się okazać trudniejsze niż tamta jedna!

Mocny Ramiro z utęsknieniem oczekiwał powrotu do Meksyku. Owszem, nie narzekał w kwestii wyjazdów w delegację z Rubenem Cortezem i chłopakami, bo to zawsze miło  było uświadomić bliźniemu jego błędy, ale czasami miał ochotę na zwykły bezproblemowy dzień z chłodnym piwkiem w dłoni. Bez obmyślania odpowiednich argumentów w stosunku do opornych rozmówców, długich tras przejazdów i tym podobnymi.

Ruben cenił sobie jego fachowość i skuteczność w robocie, traktował go bardziej jak brata albo dobrego kumpla niż jako szeregowego podwładnego. Natomiast pan Redferne polegał na obrotności Ramira, który bez narzekania wykonywał swoją pracę, zwłaszcza, że dostawał za nią dobrą zapłatę. Fachowcy zawsze byli w cenie.

Dzisiaj nic się nie działo, oprócz konieczności stróżowania przy brykach ich ekipy oraz obserwowania otoczenia, by w razie konieczności pogonić kogoś, kto - niepowołany - próbowałby łazikować w pobliżu.

Nagle uszy Ramira zarejestrowały czyjś - pełen protestu - wrzask oburzenia i wściekłości, dochodzący z wnętrza willi „Juanita". Niedbale wzruszył na to ramionami, bo niewiele go obchodził sposób, w jaki Gomez oraz Ruben pomagali pani domu zrozumieć jej winę.

Gdyby on miał możliwość decydowania o losie krecicy, to dla ślubnej Gomeza, skończyłoby się życie w luksusie, wyrzuciłby babsko z willi na zbity pysk i patrzyłby, jak kobieta błagałaby o litość. Na pewno drugi raz by mu nie podskoczyła. Następnie załatwiłby dla siebie rozwód na korzystnych warunkach i poszukałby nowszego modelu rodzaju żeńskiego, która by wiedziała, co należy do jej powinności, względem utrzymującego ją mężczyzny.

Decyzja w tym przypadku nie należała do niego, więc nie miał zamiaru wtrącać się do cudzych spraw. Drgnął, gdy usłyszał głos Rubena, dochodzący z budynku willi:

– Ramiro, dawaj tu, biegiem!
– Idę! – odkrzyknął Ramiro, trzymając dłoń na kaburze z bronią, ot, na wszelki wypadek.

Posłusznie ruszył w stronę willi. Nie zdążył wejść do środka, gdy wyszedł z niej zasapany Ruben. Miał podwinięte do połowy ręki rękawy koszuli oraz świeże zadrapania od paznokci na swojej twarzy.

– Gomez jest chwilowo zajęty umoralnianiem swojej małżonki, ale się upewnij, czy aby na pewno. Ja sprawdzę, gdzie ten cham trzyma Gabriela. O żesz, ku....a! Zapomniałem!
– O czym? – Ramiro zatrzymał się w pół kroku.
– Mógłbyś przynieść mi mój zegarek? Ten, który dostałem w prezencie ślubnym od Any? Jest tam data ślubu i imiona. Zostawiłem go w pierwszym pokoju po lewej, lepiej się pośpiesz, póki Gomez zajęty jest czym innym!
– Już lezę, szefie – mruknął Ramiro, idąc we wskazanym przez Rubena kierunku.

W pokoju już ktoś był. Ramiro szedł w stronę pomieszczenia na palcach, cicho i ostrożnie. Zobaczył coś, czego wolałby nigdy nie oglądać.

Na podłodze leżała żona Juana, zasłaniając twarz przed ciosami, które spadały na nią z ręki męża.

Kobieta krzyczała wniebogłosy, przerażona, próbowała się wyrwać ze stalowego chwytu męża, który przytrzymywał ją za nadgarstki.

Juan warknął do niej:

– Zamknij się, kobieto! Było przewinienie, musi być kara!
W przeciwnym razie wyślę do gazet i telewizji w całej Kolumbii odpowiednią wiadomość o tym bękarcie, którego urodziłaś Rubenowi Cortezowi ponad dziesięć lat temu!
Wierz mi, że jestem w stanie to zrobić. Myślałaś, że ci podaruję?
Wyglądał jak Cortez, normalnie skóra zdarta z tego cholernego Meksykanina!
– Wyglądał? – spytała pani Gomez płaczliwym głosem. – Zabiłeś Gabriela? Nie jego ...
– Wina? – Dokończył Juan, patrząc na żonę z pogardą.

Ramiro stał w miejscu, gdyż był w takim szoku, że nie mógł nawet się poruszyć. Wiele już w swoim życiu widział, ale oglądana przez niego scena łomotu spuszczanego kobiecie wywoływała w nim obrzydzenie i odruch wymiotny. Był zbyt zszokowany, by cokolwiek zrobić.
Zupełnie zapomniał o zegarku Rubena, leżącym na komodzie przy drzwiach otwartego pokoju. Nie mógł się ruszyć z powodu tego, co właśnie widział i słyszał.
Ruben został ojcem w wieku szesnastu lat? Może trochę więcej? Dlaczego nie uprzedził Ramira, że Gabriel to również syn kobiety Juana?! I nawet nie wspomniał o całej reszcie Bóg wie, jakich brudów? 
Kto jeszcze o tym wiedział?  Jorge? Ana - Maria?
Nikt nie zareagował wcześniej w tej sprawie? Czy to w ogóle prawda? A może ktoś bardzo mijał się z prawdą i to tylko chore wymysły ? Ale czyje?
Co się tu, do kurwy, działo?

Zapewne, o ile pani Gomez nie zmyślała, jeśli nie została przymuszona wcześniej i teraz do szokującego wyznania, już wcześniej musiała znać - albo jej chłop - Rubena.
Czy wstyd, który odczuwał Cortez z tego powodu i emocjonalny szantaż, kazały mu milczeć przez wiele lat?

– Gorzej być nie ... – Ramiro nawet nie zdawał sobie sprawy, że wypowiadał te słowa na głos,  gdy w pokoju zaległa przytłaczająca cisza.

– ... mogło? – Gomez powoli odwrócił swoją głowę w stronę Ramira, który dopiero w owym momencie dostrzegł pogardę, malującą się w oczach Kolumbijczyka.

Mafioso zarechotał skrzekliwie niczym dawno nie naoliwione zawiasy w starej furtce. Wstał z podłogi i odwrócił się w stronę świadka jego czynu.

Z oblicza bossa biła pewność siebie, wyraźnie bawiła go cała sytuacja. Dlaczego Ruben nigdy wcześniej nie powiedział Ramirowi, do czego jest zdolny kontrahent i przyjaciel Redferne'a? Dlaczego Cortez nie zachowywał się nienaturalnie w obecności Juana?

Przeciwnie - nigdy nie zdradził, że dzieje się coś złego.

– Może Ruben ukrywał swoje wyrachowanie i wyuzdanie, jak cholernie dobry aktor? – Juan podszedł do Ramira i chwycił go żelaznym chwytem za gardło. – Tak skutecznie, że nikt nie znał  jego prawdziwego oblicza? Nie opowiadał tobie przypadkiem o swych erotycznych wyczynach z Aną, córką Redferne'a? Z innymi kobietami? Ze wszystkimi obrzydliwymi szczegółami?

– On... – wycharczał Ramiro, nie mogąc złapać oddechu. – On nigdy nie zrobiłby ...

– Nie? – Juan aż pokręcił głową z niesmakiem. – Nie masz pojęcia o nawet połowie jego upodobań. Ściany w mojej willi są cienkie, wszystko dobrze przez nie słychać, naprawdę.

Czego jeszcze Cortez tobie o sobie nie powiedział?

Mafioso puścił gardło Ramira i patrzył mu prosto w oczy, oczekując szybkiej odpowiedzi na zadane przez niego pytanie.

– Czasami Ruben Cortez wracał tu, do mnie, sam. Nigdy nie okazywał strachu i lęku u Redferne'a po tych wizytach?

No, mów!

– Nigdy. – Przyznał Ramiro z niechęcią. – Był taki, jak zawsze.

– Nie udawał? – dociekał Juan.

– Znam go długo... i nie ... – Ramiro zamilkł, porażony myślą, której nie zdradził.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro