26. Matylda

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dziewczyna zatrzymała się przed budką telefoniczną.
Wolała usunąć się z hotelu na czas naprawiania okna. Gdy mówiła o wypadku pracownikom, używając tego samego scenariusza jaki sprzedała wcześniej przyjaciołom, patrzeli na nią jakby przyjechała z innego świata, a nie Nowego Jorku. I niewiele było w tym kłamstwa, bo naprawdę tak właśnie się czuła. 

Na szczęście większość personelu ją dobrze znała. Gdy przyjechała do Londynu, w ostatni miesiąc wakacji bardzo pomagała przy natłoku gości, więc znała większość osób z imienia, a przynajmniej tych stałych pracowników. Sezonowi bardzo szybko się zmieniali.

Dzięki jej uczynności, bo w gruncie rzeczy robiła to bezinteresownie, zarobiła niezłą sumkę z samych napiwków. Miała też kartę kredytową swoich rodziców, ale wolała z niej nie korzystać i ta bezpiecznie leżała w jej szafie.
Teraz jednak, pieniądze były niezbędne, bo kiedy wyciągnęła telefon z kieszeni okazało się, że jest tak samo popękany jak okno.

Niestety była niedziela i nie chciała uderzać w tłum ludzi, więc przynajmniej tego dnia postanowiła skorzystać z jednej ze sławnych na całą Europę, londyńskich budek telefonicznych.

W internecie znalazła numer do Broadmoor i miała zamiar wypytać o kilka spraw panią Heronell, bo ryzykowanie kolejną wizytą u niej było w tej chwili niezbyt dobrym rozwiązaniem.
Ale rozmowa kompletnie nie poszła po jej myśli.

Weszła do budki, włożyła kartę i wybrała numer. Po kilku sygnałach i niepewnych uderzeniach serca, wreszcie nawiązano połączenie.

- Szpital Broadmoor. W czym mogę pomóc? - W słuchawce odezwał się wyraźnie znudzony, męski głos.

Blondynka poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Nagle zupełnie zapomniała o scenariuszu rozmowy jaki układała sobie w  myślach, w drodze tutaj.

- Chciałam porozmawiać z panią Heronell - Powiedziała, zupełnie nie dbając o uprzejmości.

- Niestety nie ma takiej możliwości.

- Yh, dlaczego?

- Ponieważ pani Heronell nie żyje.

Upuściła słuchawkę, która zawisła na kablu, odbijając się kilka razy od ścian budki. Nie żyje? Ale... jak to? Przecież trzymała się dobrze, to nie mogło...

- Halo? - Usłyszała stłumiony głos w wiszącym telefonie i szybko podniosła słuchawkę.

- Przepraszam... kiedy to się stało? - wydusiła z siebie z tylko jej zauważalnym trudem.

- Niecały tydzień temu, dzień po tym gdy została do nas zapisana. - Raczej zamknięta wbrew woli, przemknęło jej przez myśl choć wcale nie mogła być tego pewna. - Jest pani kimś z rodziny?

- Ja... Nie, niezupełnie.

A może powinna była skłamać?

- W takim razie nie mogę powiedzieć ci nic więcej. To wszystko?

Nie odpowiedziała. Po prostu odłożyła słuchawkę, patrząc się na nią tępo.  Pani Heronell nie żyje. Nie, to do niej nadal nie docierało. A jednak była to prawda. Miała nieprzyjemnie przeczucie, że wie jaka była przyczyna jej śmierci, i że poniekąd była to również jej wina.

Nagle z zamyślenia wyrwało ją pukanie w ścianę budki. Zdezorientowana podniosła głowę i zobaczyła machającego do niej Marka, a kawałek dalej uśmiechniętą Sarę. Ona jednak była w stanie tylko delikatnie unieść kąciki ust, jej oczy i tak zdradzały wszystko.

Trzęsącymi się dłońmi, wyciągnęła kartę z automatu i wyszła do przyjaciół.

- Co się stało? - Od razu zaskoczyła nieco zmartwiona Sara. Co nie umknęło uwadze Jessicy, tak jak zazwyczaj, ubrana była na czarno. Tym razem jednak jej sukienka wydawała się różnić trochę od jej ogólnego stylu, choć wszystko się zgadzało; barwa, gotycki styl i elementy, które ciekawie kontrastowały z jej płomiennymi włosami, związanymi w dwa wysoko upięte kucyki... Ale teraz Jessice bardziej kojarzyła się z balem, a nie zwyczajnym wyjściem na ulice. Jedyny efekt "uliczny" utrzymywała rozpięta czarna kurtka, glany i równie czarna torba na ramię, wypchana najprawdopodobniej laptopem.

W średniowieczu palono na stosie za samą barwę włosów, ale gdyby widziano wtedy rudą dziewczynę w takich ubraniach, palenie na stosie pewnie wydałby się zbyt delikatną profilaktyką przeciw czarnym mocą.

- Nic, tylko...hm, mam ciężki dzień - westchnęła blondynka, ale jej usta rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu.

- Oh, rozumiem... Idziemy do Wolf, do chłopaków - Rozpromieniła się Sara, zmieniając temat.

- Ruda znalazła im mieszkanie! - natychmiast wtrącił Mark, a dziewczyna zauważyła, że trzyma kartonowe pudełko po butach z dziurkami w wieczku, ale w tej chwil nie skupiła na nim zbyt dużej uwagi.

- Mieszkanie? - Zmarszczyła brwi. Wiedziała, że nie mogą na stałe mieszkać w hotelu tak jak ona, ale nigdy się tak nie zastanawiała nad tym ile tam będą i właściwie dlaczego w ogóle tam są. Nie pytała nawet o nic związanego z ich rodzicami, bo sama też unikała tego tematu jak tylko mogła. Ale żeby mieli się wyprowadzić? Poczuła delikatne ukłucie żalu. Zdążyła ich bardzo polubić.

- Tak. Znaczy, nie wiadomo czy im się spodoba, - Przewróciła teatralnie oczami, wciąż się uśmiechając.  - ale w każdym razie chcę im pokazaćm co wygrzebałam w internecie. Idziesz z nami?

- Nie, dzięki, ale lepiej żebym przez jakiś czas unikała hotelu. - Zaśmiała się cicho. - Miałam, powiedzmy, mały wypadek... Cóż, rozwaliłam okno. - Przez chwilę wahała się czy powiedzieć im prawdę. Sarze ufała, ale chyba nie na tyle. Czuła, że potrzebuje rozmowy z kimś, a tymczasem o kimkolwiek by nie pomyślała - wydawał jej się nieodpowiedni.

Sara szeroko otworzyła oczy, a Mark zagwizdał z uznaniem.

- No, blondi, szalejesz.

- Taa... W każdym razie do wieczora wolałabym tam nie wracać. -Uśmiechnęła się krzywo.

- A jak się czujesz? - zagadnęła ruda.

Źle, fatalnie, tragicznie. Tak właściwie to nawet nie odróżniam co się dzieje naprawdę a co nie. I ktoś próbuje mnie zabić. O! A mój przyjaciel wczoraj prawie mnie zgwałcił. Tak, będę miała co opowiadać swoim wnukom. No, jeśli ich dożyję.

- Dobrze - powiedziała zamiast tego. Po co wciągać ich w swoje problemy?

Pudełko, które trzymał Mark, wydało odgłos drapania. Chłopak, zauważając pytającą minę dziewczyny, wyszczerzył się.

- To gryzoń mojej siostry - wyjaśnił, otwierając wieko. Oczom Jessicy ukazała się mała, biała myszka, ciekawsko wyciągająca nosek z wąsikami ku górze. Wokół niej walały się trociny i kawałki jabłka oraz jakieś nasionka przeznaczone jej pewnie jako pożywienie. - Ma na nią alergię i chciałem ją oddać do sklepu. Mam po drodze, więc...

- Nie! - rzuciła od razu Jrssica, patrząc na ciemnoczerwone oczka stworzonka. - Yy, to znaczy, może ja bym ją przygarnęła? Myślę, że miałaby lepsze warunki niż w sklepie. 

Uśmiechnęła się nieśmiało.

- To świetnie! Elly na pewno ulży. Strasznie płakała, gdy wyszło na to, że musi się z nią pożegnać. - Wręczył dziewczynie pudełko, zamykając je.

- Więc przekaż jej, że w każdej chwili może ją odwiedzić. - Puściła do niego żartobliwie oczko. - Ma  jakieś imię? Znaczy, mysz - nie Elly.

- Jeszcze nie. Nie było czasu, wczoraj ją kupiliśmy. - Przerwał na chwilę. - Ale ja bym ją nazwał Andrzej. - Oznajmił pełnym powagi tonem.

Sara trzepnęła go w ramię.

- Ty byś wszystko nazwał "Andrzej" - prychnęła, śmiejąc się z niego.

- Ale pasuje do niej Andrzej! 

- Właśnie. Do NIEJ! To DZIEWCZYNKA! Żaden Andrzej! Czy ty się słyszysz?! - wydarła mu się do ucha, na co szatyn skrzywił się i odsunął. Zrobił minę zbitego szczeniaczka.

- Oj, dobra, nie krzycz po mnie... 

- Mnie ona wygląda na Matyldę - wtrąciła blondynka, śmiejąc się z dwójki przyjaciół.

- Matylda! - Mark pstryknął palcami jakby nagle go olśniło. - Elly tak chciała ją nazwać! Albo może Marlena... Na pewno coś na "M"...

- Dobra, M jak Marku, chodźmy już, bo chłopacy nigdy nie zobaczą tego mieszkania. 

Zaśmiała się, wybijając go z rytmu. Pożegnali się z Jessicą i poszli w swoją stronę.

Dziewczyna jeszcze chwilę stała w miejscu z zamkniętym pudełkiem. Gdy oddalała się od hotelu, na pewno nie podejrzewała, że zaadoptuje mysz. Ale musiała przyznać, że zawsze lubiła gryzonie, może nie tak jak ptaki, ale jednak. Co prawda, były małe, nieporadne, ale to im dawało przewagę nad drapieżnikami. Jeśli trafiły w czuły punk, mogły wyrządzić poważną krzywdę przeciwnikowi swoimi małymi, na pozór niegroźnymi, ząbkami.
Potrafiły sobie świetnie poradzić w surowych warunkach, przechowywać pożywienie na czarną godzinę, w porę się schować, a co najważniejsze - przetrwać.

Zupełnie tak jak ona. Niezbyt wysoka, drobna blondynka, która na oko mogłaby być nawet zbyt słaba na tancerkę, podczas gdy tak naprawdę bezbłędnie potrafiła posługiwać się bronią i własnym ciałem.

A w niedalekiej przyszłości również magią, uśmiechnęła się na tę myśl, mimo że wydawała jej się tak samo absurdalna jak fakt, że jeszcze żyje. Zaraz przypomniała sobie o pomyśle znalezienia miejsca na trening. Przez chwilę nad tym dumała, a potem przypomniała sobie o czymś zupełnie oczywistym - fontanna. 

Wydawało jej się to idealnym pomysłem o ile będzie wystarczająco cicho, bo przez spadające liście niebawem tamto miejsce straci swoją tajemniczość i krzaki oraz drzewa nie będą tak tłumić odgłosów. O to czy ktoś ją zauważy nie martwiła się aż tak bardzo, bo chaszcze, nawet pozbawione swojej zieleni i tak zakrywały wystarczająco dużo. w przeciwnym przypadku jej tajemne miejsce już dawno zostałoby odkryte. Ludzi też nie było już tak dużo jak w lato, a zwłaszcza po drastycznych zdarzeniach. Niektórzy nadal bali się wychodzić z domów.

Ruszyła, więc w kierunku parku, biorąc Matyldę ze sobą. Na dworze było dość ciepło i myszka nie powinna zmarznąć, a w razie czego dziewczyna wygrzebała z kieszeni starą apaszkę, którą gotowa była poświecić.

W głowie ciągle pobrzmiewały jej słowa Donovana, mężczyzny z fabryki, który wiedział o niej zdecydowanie za dużo, oraz wieści pracownika Broadmoor. Była tym wszystkim trochę przytłoczona, ale miała zamiar w tej chwili to zmienić. Nawet jeśli nie dowie się niczego na temat swojej mocy, to przynajmniej spróbuje ją poznać na tyle, aby nie wysadzić więcej żadnego okna czy telefonu...

~*******~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro