Niechciane Kwiaty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jak ludzie radzą sobie z odrzuceniem? Jak reagują? Co robią? Trudne pytanie. Bardzo trudne. Niektórzy znoszą to... Całkiem dobrze. Mają myśl w głowie, że i tak zapomną po jakimś czasie i nie ma co się przejmować. Że znajdzie się ktoś kolejny i nie będą musieli się tym więcej zamartwiać. Że nie poczują już tego i będzie tylko lepiej. Tak może być. Może. Bo wcale nie musi. Ktoś inny, ktoś, kto kocha całym sobą, stanie przed lustrem i gdzieś w odbiciu zobaczy, że to wszystko nie ma sensu, bez tego jednego kawałka, który gdzieś się zgubił. Wypadł po drodze i zakurzony, leży na podłodze, pomiędzy uczuciami, łzami i potrzaskanym szkłem. I mimo tego, że inne rzeczy się odnajdą, to ta jedna nie chce zostać odnaleziona. Chce zostać zagubiona i zapomniana, gdzieś daleko. I może zostać pod łóżkiem, pod szafką, na długie noce. Przepłakane i nieprzespane. I zostanie. Uwije sobie w twoim sercu gniazdko, które będzie cię ranić. Małe gałązki, niczym miliony igieł, będą się wbijać głębiej, kiedy znów o tym pomyślisz. Znów dasz się podpuścić. I można stwierdzić, że tak już zostanie. Że potrzaskane szkło z ramki zostanie na podłodze, uczucia nigdy nie będą takie same, a łzy zatopią to, co ostało suche i nietknięte. Że to wszystko nie ma sensu. Można stwierdzić. A co jeśli ktoś pozbiera szkło. Naprawi uczucia i wysuszy łzy. Co jeśli znajdzie się ktoś, kto zalepi zaginiony kawałek. Wyjmie ostrożnie wszystkie igły i postara się, żeby nigdy więcej nie wróciły. Zapakuje serce w nową ramkę. Nie da nikomu go więcej dotknąć. Chwilami nawet sobie. Zostawi je w spokoju, choć nigdy nie przestanie chronić. Będzie przekonany, że nie może nic więcej zrobić i tylko pogorszy wszystko, choć pragniesz go. Pragniesz dotyku, śmiechu, głosu. Ale tobie też coś nie pozwala. Między wami jest długa, gruba ściana. Po drugiej stronie czujesz to tlące się ciepło i wiesz, gdzie, w którym miejscu ściany, możesz poczuć je najgłębiej. Najlepiej.. Tak blisko siebie.. Słyszysz, jak cię woła. Słyszysz swoje imię, mimo tego, że z całej siły zakrywasz uszy. To już tu zostanie. Przebije się przez ścianę i obejmie. Obieca, że będzie tylko lepiej. Twoim zadaniem jest.. Zaufać.. Chyba tak można to nazwać. Zaufaniem. Pełnym. Powierzeniem się komuś. Całkowicie. Na zawsze.

W Los Santos rozpętała się straszliwa burza. Już od dawna na wyspie nie padał deszcz. Zaskoczeni mieszkańcy zaczęli wracać do swoich domów, chować się w autach, pod daszkami, czy zakładali kaptury, żeby żadna, najmniejsza kropla, nie przedostała się na ich skórę. Chowali swoje rzeczy pod kurtki, zasłaniali materiałami, albo parasolkami, które posiadali jednak nieliczni. Oprócz jednej osoby. Jedynej, która samotnie i przemoknięta, wędrowała przez ulice Los Santos. W ręku trzymała obmarznięte, białe tulipany, owinięte dekoracyjnym papierem, który z każdą sekundą rozdzierał się w palcach. Z pąków, na bruk, skapywały krople, tworzące ścieżkę, która i tak powoli zatapiała się w coraz większych kałużach na chodniku. Mężczyzna spojrzał w górę. Na jego twarz w sekundę spadł deszcz, a jego kasztanowo-siwe włosy oklapły lekko w tył. Nie lubił ich koloru. Od kiedy przestał zwracać uwagę na czas, on sam o sobie przypomniał. Małe, siwe włoski, wręcz idealnie odstające na przodzie zaczesywał tymi, które jeszcze utrzymywały swój kolor. Myślał o tym, żeby zacząć je farbować, czy chociaż sprawić, by tak nie odstawały od reszty. Doszedł jednak do wniosku, że jak zacznie, to nigdy się od tego nie uwolni i pod koniec dnia i tak będzie musiał się do nich przyzwyczaić. Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Kiedy inni wracali do swoich domów, on stanął przed tym, który wcale nie należał do niego, choć jego środek traktował, jak własny. Jakby mieszkał tam od zawsze. Jakby tam było jego miejsce. Wchodząc do wysokiego, szklanego budynku, przez chwilę stanął w bezruchu. Powinienem tam wchodzić? - pomyślał. - Powinienem tam w ogóle być? Ktoś mnie tam chce?. Trudno stwierdzić, kiedy ostatnim razem, kiedy tam był, nie czuł się wcale swojo. Czuł się obco. Jakby tam nie pasował. Teraz? Teraz było inaczej. Z jakiegoś powodu było. I nikt owego powodu nie znał. Odbicie szklanej powłoki ukazało mu resztę tego miasta. Wszystko za nim było... Zimne i... Dziwne. Bardzo dziwne. Jakby nie było z tego świata. Jakby ktoś się pomylił i tak zostawił, bo nie wiedział, jak to naprawić. Zostawił chaos, który musi naprawić ktoś inny. Tylko czy komuś będzie się chciało? To jest najważniejsze pytanie. Winda, która miała zaprowadzić go na górę zagrała wesołą melodyjkę i zatrzymując się na parterze, otworzyła przed nim drzwi. Cały mokry wszedł do środka i drżącą dłonią kliknął przycisk z piętrem. Winda ponownie zagrała, zamknęła drzwi i pojechała na górę. Jechała całkiem powolnie. Mimo świeżej nowości budynku, winda, z jakiegoś powodu, nigdy nie jeździła szybciej. Zawsze zajmowało jej chwilę, żeby wjechać na pierwsze dwa piętra, a jechanie na ostatnie, wydawało się długą i ciężką wiecznością. Między ciszą, a jego oddechem, gdzieś słychać było skapywanie kropel z jego czarnego płaszcza. Były takie... Głośne. Za głośne, jak na to, że to tylko woda. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Liczył i myślał. Przestał, kiedy winda zagrała melodyjkę po raz ostatni, wysiadając go na pożądanym piętrze. Otrzepując leciutko kwiaty podszedł do mieszkania i podniósł rękę, zaciskając ją w pięść. Zatrzymał się. Znów. Zastygł w miejscu. Nie zapukał. Odsunął się i spojrzał na numerek mieszkania. Może faktycznie to zły pomysł? Może go nie ma? Nie dowie się, jeśli nie zapuka... Ale co jeśli on go nie chce? Co jeśli go nie wpuści i będzie musiał pójść tam, gdzie nie czuje się człowiekiem? Co jeśli wygoni go i jego dom potrzaska się na milion kawałków. Co jeśli? Odszedł. Zrobił krok w tył i odwrócił się od drzwi. Podszedł do windy i znów przycisnął przycisk, który ostatecznie zawiózłby go na parter. Ale... Co jeśli go usłyszał? Co jeśli na niego czekał i wie, że tam był, ale nagle wszystko ucichło? Co jeśli... Nie dowie się, jeśli nie zapuka. Zaciskając w dłoni kwiaty przetarł twarz i jeszcze raz podszedł do drzwi. Zapukał trzy razy i pociągnął nosem. Drzwi otworzyły się niemalże od razu, a ze środka opatuliło go ciepło. Ten jednak nie wyglądał na szczęśliwego. Z jego oczu powoli spływały łzy, jak poprzednio deszcz z ciężkich, burzowych chmur. Mężczyzna w drzwiach przechylił głowę i obejrzał go od stóp, do głów, kończąc na jego głębokich, zaszklonych oczach. Ciszę przerwał jeden z nich.

— Ja... Nie miałem dokąd indziej pójść... Naprawdę nie wiem gdzie się podziać... — wymamrotał pod nosem i wytarł mokre policzki.

Po tych słowach oboje wiedzieli, że nie muszą mówić nic więcej. Bo nie trzeba było. Znali się bez słów. Doskonale znali swoje myśli. Wiedzieli, kiedy trzeba coś powiedzieć, a kiedy zachować milczenie i wpuścić do serca. Tak było i teraz. Mężczyzna uchylił szerzej drzwi, wpuszczając go do środka. Kiedy owe zostały zamknięte szczelnie, na zamek, wszystko powoli opadło na ziemię, żeby znaleźć swoje miejsce. Pierwotne miejsce. Szatyn zdjął powoli kurtkę i powiesił ją na wieszaku, stojącym w kącie. Reszta ubrań nie ostała sucha i przywarła do jego ciała, ukazując każdą rysę. Czuł się niekomfortowo z tym, że tak łatwo można było go teraz odczytać. Czuł się nagi. Taki łatwy do schwytania. Jak bezbronne zwierzę. Srebrnowłosy rzucił okiem na tulipany. Jakby tu kompletnie nie pasowały. I tak po części było. Nie często tu przychodził. Zwłaszcza z takim prezentem, jaki miał przy sobie dziś. Chociaż wyglądały, jakby ich czas powoli mijał. Opadały leniwie pąkami w dół, a liście rozłożyły się na wszystkie strony.

— Dlaczego... Dlaczego przychodzisz do mnie o pierwszej w nocy, z kwiatami, cały zapłakany... — to pytanie zabrzmiało jeszcze gorzej z jego ust, niż miałoby brzmieć z ust kogokolwiek innego. Było takie... Bezpośrednie. Jakby miał na czole napisane to wszystko.

— Nie wiem, co ze sobą zrobić... Po prostu nie wiem... Ja... Ja nic nie wiem... — opadł bezsilnie na kolana, tuż u jego stóp. Przytulił do siebie bukiet, łkając coraz to głośniej. Z każdą chwilą jego głos odbijał się pusto w ścianach mieszkania.

Widok płaczącego policjanta nie był dla niego czymś nowym. Widok jego płaczącego złamało mu serce najbardziej. Gdyby był to ktoś inny, pewnie by się nie obejrzał za siebie i poszedł prosto. Coś w nim było. Coś dziwnego. Wiedział to od zawsze, ale dopiero teraz może to poczuć na własnej skórze. Poczuć to wszędzie. Na dłoniach, na karku, na szyi. Tam, gdzie jeszcze nikt go nie dotykał i tam, gdzie już powoli czucie tracił. Wszędzie. Tam gdzie miał dostęp każdy i tam, gdzie dotrzeć może tylko on. Zimny dreszcz opatulił jego cienkie i delikatne palce, kiedy klękając przy nim, przejechał po szorstkiej brodzie szatyna. Kreślił drogę po jego szyi, klatce piersiowej, by ostatecznie zakończyć swoją wędrówkę na jego dłoniach. Opuszkami spotkał się z jego. Pod każdym palcem czuł ich kształt. Ich wyjątkowy kształt. On też powoli przemakał. Ale przestał zwracać na to uwagę, kiedy ich oczy ponownie się spotkały w głębokim i długim spojrzeniu. Wiem, że mnie tu nie chcesz - mówiły pierwsze. Drugie zaś zaprzeczały. Krzyczały gdzieś daleko, żeby został. Żeby już nigdy nie odchodził, bo sam sobie nie da rady. Ich złoty kolor zalał się falą łez. Znów coś mówiły, ale przez oszalałe morza i oceany trudno było wyczytać z nich jakiekolwiek słowa. Bardziej czyny. Chwilami chciały przytulić. Objąć i nie puścić. A chwilami dać moment na uspokojenie się. Wzięcie kilku głębokich wdechów. Nie mogę tak dłużej - krzyczały ślepia brązowe, jak najgłębsze lasy. - Nie wiem, dlatego przyszedłem akurat tu... Złote zaś broniły go całym sercem. Usprawiedliwiały go za wszelkie czyny i niewypowiedziane słowa. Znały powód i nie dały mu sobie wmówić, że nie ma tu miejsca i że jego uczucia nie są ważne. Widział w nich ten zgubiony element. Ten jeden kawałek, którego brakuje. Zniknął. Zagubił się. Gdzie jest? Gdzie się ukrywa? Przecież jeszcze chwilę tu był. Powiedz mi, czego ci brakuje. Błagam... - złote ślepia, bezsilnie, wbiły wzrok w podłogę. - Proszę... Powiedz mi... Szatyn objął go tak delikatnie, jak tylko mógł. Jego serce dalej było w kawałkach, a wbijające się w nie szpilki, będące tam dłuższą chwilę, sprawiały, że traciło swój kolor. Wcześniejszy mróz i zmarzlina powoli zamieniała się w domowe ciepło. Bardzo powoli. Gdzieś tliło się małe ognisko. Wystrzeliwało iskierki. Pomału wypełniało ich ciała. Choć dalej siedzieli na lodowatej podłodze, cali w deszczowej wodzie, bez słowa. Ale wyjątkowo razem. We dwójkę chcieli być przy sobie w tej trudnej chwili, mimo wojny, którą, nierównie, toczyły ich zapłakane i zmęczone oczy.

— Powiedz coś do mnie... Nie zostawiaj mnie w tej głuchocie... — srebrnowłosy schował twarz w jego piersi. Zacisnął dłoń na jego i łkał. Cicho łkał, łapczywie chwytając reszki powietrza w płucach. — Znów chcę cię usłyszeć... Błagam...

Szatyn nie przystał na jego błagania. Ułożył drugą dłoń na jego głowie, głaszcząc powoli włosy kochanka. Jemu bardziej pasował srebrny odcień. Idealnie mieszał się ze złotem w jego oczach. Przeplatał przez nie swoje palce, które chwilę temu mogły poczuć tylko chłód wiatru, przedostający się przez szwy jego płaszcza. Nigdy nie rozumiał, jak taka prosta i błaha rzecz jest w stanie dać mu kawałek nieba na ziemi. Tak bardzo pożądanego przez wszystkich ludzi. Po części czuł się nieludzko winny, za to, że tylko on mógł doświadczyć tego w swoim życiu. Że nikt inny nie miał do tego prawa. Przed nikim nie otworzyła się brama do cudu. Tego, który leczy najgłębsze rany. On może mieć to w każdej chwili. Wiedział to. Był tego świadom. Mógł nadużyć tej siły. Mógł wykorzystać to, do ostatniej kropli, a przychodzi tu teraz. I tylko teraz. Kiedy jego słabe serce nie może udźwignąć więcej bólu po tym, jak ostatni sznurek, na którym się utrzymywało, po prostu... Puścił. Pękł. A serce? Serce poleciało w dół. Na samo dno, gdzie zdane na siebie, szukało wyjścia tam, gdzie tylko się dało. I znalazł. Przeszło niewyobrażalnie długą drogę. Wylało tyle łez. Tyle niepotrzebnych łez... Ale mimo to dalej błagało o pomoc. Dalej potrzebowało wydostać się z tego ciemnego dna, nazywanym bardzo często przez ludzi ''Poddaje się''. Poddaję się i nie chcę iść dalej. Poddaję się, bo wiem, że nikt mnie tu nie znajdzie.

— Cieszę się, że to właśnie ty mnie odnalazłeś... — wyszeptał słabo policjant i uniósł twarz młodszego trochę wyżej. Kciukiem ocierał lekko jego policzek. On sam nie wiedział, co ma teraz powiedzieć. Co ma zrobić, żeby nie zranić nikogo więcej, choć tak naprawdę nigdy nie zrozumiał, że całe cierpienie spadało tylko na niego. Ta chwila nie wydawała się realna. Wcale.

To się nie dzieje, prawda? To nie jest prawdziwe. Śnię. Ciebie tutaj... Nie ma... - wmawiały po cichu brązowe ślepia. - Ciebie tutaj... Nigdy nie było?... Pytał sam siebie. Nie miał pewności, że nie śni. Nie miał pewności, że to się dzieje. Nie miał pewności, że jest w tym miejscu, w którym chce. Nie był pewien niczego, a za razem był pewien wszystkiego. Negował swoje własne słowa. Zawracał w złe uliczki po raz któryś i zapominał, że tu był. Złote ślepia jednak nakierowały go na dobrą drogę. Nie... Nie, proszę... Popatrz na mnie. Jestem tutaj. Ty też. Oboje tu jesteśmy... I będziemy... Proszę cię spójrz na mnie, ten jeden, pieprzony raz... - przeklinały resztę ludzkości za wszelką krzywdę. - Nie bój się.. Wiem, że jest ci... Cholernie trudno i wiem, że nie chcesz mi wierzyć. Bardzo dobrze o tym wiem... Ale... Nie możesz dać siebie tyle gonić. Biegnę tyle, ile mogę... Zatrzymaj się na chwilę. Rozejrzyj się i zrozum, że bliżej mnie, niż teraz, nie możesz być... Faktycznie szatyn zamrugał energicznie, roztrzepując rzęsami łzy, i rozejrzał się dookoła. Jego wizja znów trafiła do pokoju. Znów wiedział, że trafił do domu. Że ktoś go zaprowadził. I nie musi więcej... Biec? Nie musi uciekać? Nie musi... Się niczego bać?... Dziwne uczucie. Takie lekkie. Jakby ciężar już spadł, a on znów może latać. Wzbić się poza najwyższe i najgęstsze chmury, jakie znane są temu światu. Może je przezwyciężyć. Może odlecieć z tego piekła, zwanym miłością. Miłością bolesną i kłującą. Miłością tak prostą, że po czasie wyblakłą i mdłą. Wrócił na ziemię. Ponownie. Srebrnowłosy uśmiechnął się do niego i objął dłońmi jego policzki. Oboje wsłuchiwali się w swoje oddechy i zamykając oczy zamilkli. Ani słowa, ani wzrok, nie mógł zniszczyć ich małej bańki. Wdech, wdech. Raz, dwa. Wdech, wydech. Cisza. Nagła cisza. Niespotykana, choć towarzyszyła im od dłuższej chwili. Tak łatwo, a jednak tak trudno jest zrozumieć drugiego człowieka, nie używając tego, czego używali od setek, tysięcy lat, do komunikacji. Słów. A co jeśliby to zmienić? Na jeden dzień. Co jeśli główną formą komunikacji byłby dotyk. Ten, który znów krążył po szyi szatyna. Obłapywał tam, gdzie wcześniej nie mógł złapać. Tylko teraz mógł tego doświadczyć. Teraz pozwolił mu na absolutnie wszystko. Sięgał, pod wilgotną koszulkę, dokładnie analizując palcami najmniejszy szczegół mięśni. Gdyby mógł, wniknąłby wprost pod skórę. Żeby dotknąć jeszcze głębiej. Poczuć bardziej. Wiedzieć lepiej. Znać więcej. Tylko więcej. Zaś dotyk na skórze srebrnowłosego wydawał się z lekka inny. Delikatniejszy. Mniej łapczywy. Opuszki wędrowały po brzuchu, klatce piersiowej, udach. Same wyznaczały sobie rozsądną drogę. Gdy znalazły już odpowiedni kawałek skóry, wbijały się mocniej. Cierpliwie czekały na najmniejszy znak, żeby wycofać się przy nawet delikatnym dreszczu niezadowolenia. Ten jednak nigdy nie nastąpił. Ich ciała stawały się spójną jednością. Wsiąkały w podłogę. Zapominały, że są tak blisko, a tak daleko, by móc czuć to samo, w tym samym czasie. Nagle wszystko ustało. Czas zatrzymał się na moment. Znów wróciła mowa. Ale tylko na moment. Żeby dać zgodę na kolejny ruch.

— Nie mów mi nigdy więcej, że to nieprawda... Nigdy, rozumiesz?... Nie rań mnie... — załkał złotooki i przysunął się bliżej ust kochanka. Ten uśmiechnął się, zamykając powoli powieki. Tym samym dał pozwolenie na kolejny dotyk.

Ich spragnione czucia usta połączyły się w lekkim pocałunku. Ten ciepły i długi dotyk.. Gdyby nie twarda podłoga pod ich plecami, wydawałoby się, że oboje, w mocnym uścisku, zapadają się, by ostatecznie spaść w dół. Przelecieć razem pół nieba. Wbić się w małe i duże chmury. Poczuć na nagim ciele, jak miękka, a jednocześnie szorstka potrafi być ziemia. Jak trudno jest po niej chodzić bez butów, choć oni nie muszą się tym wcale przejmować. Nigdy więcej jej nie dotkną. Nigdy więcej nie poczują głodu, ani pragnienia. Piękne, jak sztuka, pocałunki przeniosły się na szyję złotookiego. Jego skóra miała taki lekki smak. Jakby wgryzał się w owoc zakazany, choć nikt na niego nie czyha. Żadne złe stworzenia go za to nie pokarają. Nie będzie musiał opuszczać tego raju, zwanym jego imieniem. Tylko on będzie mógł je wypowiedzieć na głos. Będzie tylko jego. Szatyn przycisnął go bliżej siebie. Jeszcze bliżej. Tak blisko, jak tylko pozwalała mu na to wola. Przechylił go lekko do tyłu, choć dalej trzymał, by nie wypadł z jego rąk. Odrywając się od siebie, poczuli nagłe ciepło. Owiane zimnym wiatrem. Dlaczego przestałeś? - zapytały pierwsze. Drugie odpowiedziały tym samym pytaniem. Co się stało? A może właśnie nic. Może to był już czas, żeby zejść na ziemię. Poczuć piasek pod stopami i zrozumieć gdzie się jest. Ciche przeprosiny popłynęły ze wzroku ich obu i tak samo znów poczuły zimno podłogi. Od tamtej chwili tykanie zegarka ustało, piasek w klepsydrze stanął w miejscu, a oni, oparci o ścianę, wtuleni w siebie, pozwolili, by cisza znów porwała ich do swojego nieznanego świata.

Szatyn ukrył brązowe ślepia za powiekami. Srebrnowłosy ostatni raz rzucił okiem na jego mieszkanie. Mały, wilgotny ślad na podłodze, gdzie chwilę temu pragnęli siebie bardziej, niż cokolwiek na tym dziwnym świecie. Kałuża wody, idealnie pod jego płaszczem. Z małej nitki, jednostajnym rytmem, spływała woda. Wszystko było takie znajome. Jakby było tam od zawsze. Jakby nigdy nie zmieniło swojego miejsca, bo tam umiejscowiło się od samego początku i trwało, aż do tej chwili, kiedy mógł spojrzeć na to trochę inaczej. Na świeżo. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, że lekki chaos może sprowadzić na niego taki spokój, melancholię i porządek. Nie przeszkadzało mu to. Wcale. Bardziej wadziłby mu brak tego wszystkiego. Nie chciał wyobrażać sobie jego domu, gdyby to się nigdy nie stało, albo gdyby on nigdy nie istniał w jego krótkim życiu. Jeszcze przez moment. Przez krótki ułamek sekundy. Spoglądał na to wszystko.  Jego uwagę zatrzymał mały szczegół, który mimo tego, że był tu od samego początku, wypadł mu z głowy niemalże całkowicie. A przecież to na tym zawiesił na chwilę oko. To właśnie ta mała rzecz dała mu do zrozumienia, że to nie są żarty. Nigdy nie były. I prawdopodobnie nigdy nie będą. Bo czemu miałyby być? Tego raczej nikt się nie dowie.

Rzucone niechlujnie w kąt, przemoknięte, zmarznięte i przez kogoś niechciane, kwiaty. 

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵
Soyek rano, kiedy ma cały dzień na napisanie fika - Bedge
Soyek w nocy, kiedy ledwo kontaktuje, nie wie co pisze - Wokege

Klasycznie zapraszam na mojego insta 33soyek. Snapchata s0yek . Twittera ItzSoyekHun i mojego discorda Soyek #9541

3055 słów

~Soyek
➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro