Rozdział XXII - Dzień, który przyniósł śmierć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Co wspólnego z twoim pieprzeniem od rzeczy ma śmierć mojej matki? – Kurosaki, wyszedłszy z gabinetu Porucznik XIII Dywizji, stanął obok Rukii, posyłając jej wcześniej dość mętne spojrzenie. Ona patrzyła na niego podobnie. Oboje czuli, że cała ta rozmowa zmierza w bardzo złym kierunku.

- Jeśli gorączka nie przeżarła ci resztek zwojów w tej tępej mózgownicy, powinieneś pamiętać, o czym wspominałam w kontekście twojej matki. Stary Yamamoto doskonale wiedział, co się święci i rozkazał Grand Fisherowi cię zgładzić – Concordia zgrabnie ominęła Arthura, który patrzył na nią z goryczą, w której jednak kryło się zrozumienie. Blondynka oparła się plecami o ścianę, założyła ręce na piersiach i spojrzała rudzielcowi prosto w oczy. – Nie byłeś jednak jedynym celem Yamamoto tamtego dnia.

Kapitan XIII Dywizji, napotkawszy zdziwione i niewiele rozumiejące z tego wszystkiego spojrzenie Rukii, uśmiechnął się do niej smutno. Znał prawdę. Nadeszła pora, by poznali ją także Kurosaki i Kuchiki.

- Próby stworzenia tego, co zwie się Arrancarem, trwały od dawna. A co by się stało, gdyby Bóg Śmierci posiadł moc Nikuyi? – Jujitori wyciągnęła przed siebie lekko drżącą dłoń.

Wokół ręki zielonookiej pojawiła się poświata jej energii duchowej. Nie była ona jednak taka, jak widywało się podczas walk czy próby sił przeciwników. To, co powinno być wyraźnym, silnym płomieniem, przypominało raczej ciepły podmuch rzucony na mroźne powietrze w zimową noc. Przygasająca poświata, ciemnogranatowa był rozchybotana, zdawała się drżeć, kurczyć w sobie; przywodziła na myśl mglisty, niestabilny zbiór rozmyślających się pikseli.

- Oto, co pozostało z mojej energii duchowej. Tamtego dnia, kiedy zaatakował mnie podejrzanie wyglądający Bóg Śmierci, zdawałam sobie sprawę, że jest to jakaś złowieszcza hybryda. Widząc zaś zielonkawe fragmenty maski na jego głowie, wiedziałam już, że mam srogo przejebane – Concordia spuściła głowę i cofnęła rękę; niestabilna energia duchowa zniknęła z jej dłoni, zaś dziewczyna na powrót założyła ręce na piersi. Jej głos stał się cichszy, smutny. – Zostałam zainfekowana. Na początku myślałam, że to zwykłe rany, wygoiło się, wszystko było w porządku. Kiedy miałam dwanaście lat, zaczęłam utykać. Nie mogłam biegać tak, jak dawniej. Bolały mnie stawy. Z czasem miałam coraz większe problemy z poruszaniem się, zaś moja energia duchowa coraz bardziej przypominała SMART z rozjebanego dysku twardego.

- No tak, na truciznę Nikuyi nie istnieje żadne antidotum – Rukia przypomniała sobie pewien istotny szczegół oraz to, co było z nim związane. Spojrzała na przełożoną; ich spojrzenia spotkały się. Role się odwróciły; teraz to ona była tą, która chciała wyrwać niską, kulawą dziewczynę z coraz silniej oplatających ją ramion śmierci, która w wysublimowany sposób odbierała jej siły do życia. – A biorąc pod uwagę fakt, że było to połączenie mocy Boga Śmierci z tym konkretnym typem Pustego, także teoria twojego przodka nie będzie działać, prawda?

- Powiedzmy, że wciąż jest potrzebny pewien rodzaj więzi. Im bardziej cała ta pieprzona klątwa postępowała, tym intensywniej szukałam rozwiązania. Lata spędzone pośród starych zapisków oraz z mądrzejszymi ode mnie osobami zajmującymi się specyfiką toksyczności energii duchowej doprowadziły mnie do odkrycia jedynego sposobu, który ma szansę zadziałać – westchnęła Jujitori, po czym spojrzała Kurosakiemu prosto w oczy, starając się ignorować wlepione w nią ponure spojrzenie Arthura. – A tym wyjściem jest śmierć.

Zapadła niezręczna cisza. Zarówno Kapitan Ukitake, jak i Arthur zdawali sobie sprawę, na jak wielką odwagę musiała zebrać się Concordia, by otwarcie wyjawić prawdę o swym stanie zdrowia i poprosić o dość nietypową, makabryczną wręcz przysługę. Ichigo i Rukia posłali sobie porozumiewawcze spojrzenie. Błaganie o śmierć ze strony osoby, która pojawiła się znikąd w krytycznym – jak niebawem się okazało – momencie i która do samego końca walczyła o życie Kurosakiego, było jednocześnie tak ironiczne, a zarazem tak bolesne.

- Ślady energii duchowej tamtego Arrancara pozostały we mnie i od lat skutecznie niszczą moją energię duchową. Niszczą tym samym mnie i moje ciało. Sprawiają, że obecnie nie mogę swobodnie uwolnić swego Zabójcy Dusz. Aby zniszczyć to pieprzone, toksyczne reiatsu, muszę uwolnić swoją energię z całą dostępną mi jeszcze mocą. I w tym właśnie kluczowym momencie, gdy moje siły osiągną punkt krytyczny, musisz zadać mi cios prosto w serce. Moja energia duchowa będzie wypierać toksynę, jednocześnie chroniąc mnie przed całkowitym unicestwieniem, a twoja energia zmiażdży to, co od lat mnie wyniszcza. Taki jest plan – skwitowała Concordia, unosząc głowę i patrząc na szatyna. Widziała jego minę i coś przewróciło się jej w trzewiach. Zdawała sobie sprawę z tego, jak ogromny ból sprawiają mu jej słowa, lecz wiedziała, że prędzej czy później musi do tego dojść.

- W przypadku klasycznego zatrucia przez Nikuyę potrzeba silnej więzi, aby przezwyciężyć chorobę. A w przypadku formy przewlekłej egzekucji dokonać musi właśnie osoba, która nie jest związana tak silną więzią jak rodzice, rodzeństwo, kochankowie, bliscy przyjaciele. Tak silna więź i chęć ochrony za wszelką cenę powoduje, że osoba chora nie chce ginąć, chcąc chronić uczucia bliskiego. Bliski z kolei będzie się z całych sił hamować – po raz pierwszy Arthur odezwał się z tak długą wypowiedzią. Nawet wcześniej, kiedy doszło do rozmowy w gabinecie Kaiena, Rukia zauważyła, że młody Bóg Śmierci odpowiada raczej dość zwięźle i ma tendencję do oszczędzania słów. Jego basowy, a jednocześnie ciepły, wręcz radiowy głos przy całym tym smutku powodował, że przechodziły ją dreszcze. – Kluczem jest bezgraniczne zaufanie przy braku zbytniej zażyłości. Dopiero wówczas obie strony są w stanie wykonać to, co do nich należy.

Zarówno brunetka, jak i rudzielec chcieli o coś zapytać, upewnić się, lecz patrząc na Concordię i Arthura, domyślili się, dlaczego to on nie był w stanie pomóc Jujitori.

- Poza tym... powiedzmy, że będzie to spłata pewnego długu – kiedy blondynka wypowiedziała te słowa, Kuchiki przeniosła na nią spojrzenie. Domyślała się, o co chodzi przełożonej i zdała sobie właśnie sprawę, że czeka ją dość trudna rozmowa z tym rudym imbecylem. – Nie ma żadnej gwarancji, że się uda. Szanse na to, że uda mi się wrócić do zdrowia są druzgocąco małe. I czekałam z tą decyzją, odwlekałam ją przez lata aż do teraz, kiedy wreszcie mogłam was poznać i przekazać wam choć część wiedzy na temat tego, co stało się tu przeszło dwa tysiące lat temu. Dopiero teraz, jeśli nie będzie mi dane powrócić, jestem spokojna, że zostawiam wszelkie sprawy w dobrych rękach i jest ich więcej aniżeli jeden komplet. To także część planu. Gdybym nie zaczekała na poznanie was i powrót pewnego spóźnialskiego dupka – delikatnie kopnęła Arthura w kostkę, uśmiechając się pod nosem – Wszystko spaliłoby na panewce.

- Czyli role się odwracają – westchnął Kurosaki, ledwie hamując rozbawiony uśmieszek na widok oburzonego spojrzenia i zawstydzonej miny szatyna, który patrzył z cichym wyrzutem na blondynkę najwyraźniej zadowoloną ze swojego przytyku.

- Coś w tym stylu. A poza tym serio będzie niezły pasztet, jak pokona cię jakiś pochorowany karzełek – Concordia wyciągnęła miecz, kierując ostrze ku rudzielcowi. – To jak? Jutro w południe, wzgórze Koifushi.

Ichigo wymamrotał coś o niewdzięcznym, upierdliwym niziołku, lecz również wyciągnął swój miecz, by skrzyżować go z ostrzem Jujitori.

- Nie licz na fory, kurduplu.

- No chyba ty, ruda miernoto.


To był moment, na który oboje tak czekali. Wytęskniony, każdego dnia rozpatrywany w dziesiątkach różnych wariantów. Dzień, którego wypatrywali, a którego jednocześnie tak bardzo się bali. Dzień, którego nadejścia byli pewniejsi niż zwiechy na Windowsie Millenium.

Gdy korytarz opustoszał i pozostali tylko oni, Jujitori powoli poczłapała do swojego biura, wzdychając ciężko. Nie musiała słyszeć kroków szatyna, by wiedzieć, że podąża za nią, że jest tuż obok. Podobnie zresztą jak przez całe jej życie, jak przystało na osobę urodzoną tego samego dnia, w tym samym roku. I dopiero wtedy, kiedy zamknęły się za nimi drzwi, mogli wreszcie być w pełni sobą.

- Wygląda na to, że nie pozostało zbyt wiele czasu, byś streściła mi wszystko to, co działo się pod moją nieobecność.

- Wiesz dobrze, jaki miałam plan. To, że po drodze napatoczyło się paru trujących skurwysynów i fakt, że Ichigo wydobrzał, to jest opowieść zarezerwowana na wieczorną posiadówę przy ciepłej herbatce.

- Powiedz mi lepiej, jak to jest, że nie miałaś bladego pojęcia o tym, że wrócę dzisiaj, a jednak z wyprzedzeniem wyłuskałaś wolny wieczór.

- Archie, ty deklu. Nawet w środku tego burdelu starałam się choć kawałek wieczora pozostawić sobie wolne. Czekałam na ciebie.

Bóg Śmierci uśmiechnął się ponuro, patrząc na bliską mu drobną blondynkę. W ich tak bardzo podobnych, zielonych oczach, malowały się te same troski, ta sama gorycz przemieszana z radością ze spotkania, ten sam ból.

- I jak to jest, Condie, że wiedziałem przecież, że kiedyś wypowiesz te słowa, a jednak, choć tyle razy o tym rozmawialiśmy, one wciąż tak kurewsko bolą?

- Nie wiem. Może z tego samego powodu, dla którego tak bardzo nie chciałam wypowiadać ich przy tobie. A teraz powiedz mi z łaski swojej – Concordia wskazała na zakrwawiony bandaż owinięty niedbale wokół przedramienia szatyna – Co to jest, do kurwy nędzy?

- Bandaż – Arthur odparł niewinnie, uciekając wzrokiem gdzieś na regały.

- Nie szklij mi tu dupy. Coś ty sobie znowu zrobił?!

- Pod waszą nieobecność w Karakurze zrobił się mały bajzel.

- A ty oczywiście dałeś się honorowo pochlastać, ty sieroto.

- Przynajmniej nie napotkałem już żadnego Nikuyi – odparł szatyn, opierając się plecami o ścianę i śledząc wzrokiem dziewczynę, która ostatnie leżące na biurku kartki pakowała do kopert i podpisywała je. – Wiesz, że ten przeklęty dziadyga dowie się w tym układzie dość szybko, że Ichigo przeżył. Sytuacja zacznie się zaogniać.

- Wiem. I wiem także, że jeśli mi się nie uda, pozostawiam wszystko w dobrych rękach.

Jujitori pochowała wszystkie rzeczy, pozamykała szafki na kluczyki, po czym opuściła biuro. Kiedy Bóg Śmierci wyszedł za nią, dziewczyna zamknęła drzwi i użyła ostatnich dwóch kluczy. Wpatrywała się w tabliczkę na drzwiach w milczeniu. Zdawała sobie sprawę, że może już nigdy tutaj nie powrócić.

Z zamyślenia wyrwał ją dopiero dotyk dużej, ciepłej dłoni na jej ramieniu. Odwróciła się i spojrzała w twarz Arthura, który wpatrywał się w nią ze zbolałym uśmiechem. Chciało jej się płakać. Wczepiła dłonie w jego szaty i ufnie oparła głowę o jego tors, kiedy przygarnął ją do siebie i łagodnie objął. Dopiero po dłuższej chwili ruszyli w znaną tylko sobie stronę, opowiadając sobie pokrótce, co wydarzyło się u nich podczas ostatnich dni.


Wystarczyło spuścić tego rudego debila z oczu choć na chwilę, a już znikał. Rukia gorzko żałowała, że nie schwyciła cymbała za bety i nie unieruchomiła go jakimś Kido. Kiedy wyszła z gabinetu swojego Kapitana, nigdzie nie widziała tej marchwianej, przeklętej łepetyny. Zaklęła cicho pod nosem, rozglądając się i zastanawiając się, gdzie go znowu poniosło.

Domyślała się, że martwi go sprawa jutrzejszego, dość niespodziewanego pojedynku.

Jej też się to nie podobało. Teraz przynajmniej rozumiała to, nad czym głowiła się od momentu, gdy ujrzała tę jasnowłosą, osobliwą dziewczynę na szkolnym korytarzu. Jej utykanie, niezgrabny chód, pochyloną postawę, ściętą minę, specyficzne chwytanie za przedmioty czy wreszcie tę laskę, która była de facto jej orężem.

Znała Ichigo na tyle dobrze, by wiedzieć, że on także będzie mieć ogromne opory przed zadaniem Concordii śmiertelnego ciosu.

I znała go na tyle dobrze, aby pośród tych wszystkich energii duchowych wyczuć tę jedną, tak podobną do jej własnej. I jak po nitce do kłębka dotrzeć do Kurosakiego. Po czerwonej nici, która łączyła ich dusze.


Miejsce, które sobie wybrał, było nad wyraz osobliwe. I przywodziło na myśl wspomnienia, które za każdym razem rozlewały po jej wnętrzu mrowiące, przyjemne ciepło, które jednocześnie na swój sposób onieśmielało i zdradliwie wkradało się na jej policzki, czerwieniąc je na złość jej samej.

Zniszczony krzyż Sōkyoku, gdy patrzyła nań zza martwych, ponurych, osmalonych drzew, na tle śnieżnej bieli i chmurzącego się nieba skąpanego w nielicznych, usiłujących przebić się przez złowrogie, ciężkie obłoki sprawiał wrażenie jeszcze bardziej surowego, samotnego i pokonanego.

Pośród korony jednego z tych bardziej rozłożystych drzew siedział on. Wpatrywał się w milczeniu w stronę narzędzia egzekucji, z którym stanął w szranki. Po to wyruszył przecież na samobójczą nieomal misję, po to narażał swoje życie, stawał w szranki z coraz potężniejszymi przeciwnikami i po to właśnie postawił swe życie na szali, odkrywając swoje Bankai. Dla niej. Po to, by ją ocalić.

Bez słowa wspięła się i usiadła obok niego na grubym, poczerniałym konarze. Teraz oboje w ciszy patrzyli w ten sam punkt. To samo wspomnienie, choć z dwóch różnych perspektyw.

- Ani chwili spokoju od ciebie, wiedźmo – burknął Kurosaki, nie racząc nawet na nią spojrzeć. Jego głos był tym samym standardowo naburmuszonym głosem, jednak Kuchiki nie dała się zwieść. Wiedziała, że ten imbecyl się maskuje. Znowu.

- Nie potrafisz nawet otworzyć tej swojej niewyparzonej gęby, żeby powiedzieć, gdzie idziesz.

- Nie jesteś moją matką.

- Przede wszystkim bym nie chciała.

- Racja. Przecież mogłabyś być moją prababką.

Brunetka prychnęła oburzona, pod nosem rzucając niezbyt wyrafinowaną obelgą w bezczelnego, narwanego gówniarza, lecz przecież wiedziała, że ma rację. Choć biorąc pod uwagę fakt, jak upływ czasu był dla niej łaskawy, przez co mogła bez większego problemu uchodzić za jego równolatkę, prawda była okrutna.

Dzieliły ich dziesiątki lat. W różnych światach. Pochodzili z różnych epok. On o Japonii, której nie miała nawet szansy poznać, bo zmarła jako niemowlę, uczył się na historii, i to niekoniecznie tej najnowszej. On dość lekceważąco podchodził do zasad rządzących jej światem, zaś ona wciąż była zagubiona w jego świecie.

Skarciła się w myślach; to nie miało sensu. Byli przyjaciółmi, towarzyszami broni. Nic więcej. A wspomnienia śmiały się z niej szyderczo, wytykając jej te trzy chwile słabości: w noc przed bitwą z wojskami Aizena, w ruinach Las Noches i wtedy, gdy obudził się po dwutygodniowej walce o życie.

Przecież to była jego wina, pomyślała, kątem oka zerkając na Ichigo. To on ją sprowokował! Był bezczelny! Co ten pieprzony arogant sobie myślał, śmiąc położyć to szorstkie od miecza łapsko na jej twarzy?! Co ona miała zrobić, kiedy tak nachylał się do niej i przymykał te pieprzone, orzechowe oczyska?

Choć usilnie próbowała nie myśleć o swojej winie w całym tym zamęcie, serce przypomniało jej dobitnie o tym, jak pokonało chłodne kalkulacje rozumu i pchnęło jej ręce na jego szyję, twarz ku jego twarzy i jej różane, miękkie usta, które otarły się o jego spierzchłe wargi.

Ciepło, które poczuła, tym razem było inne. Spojrzała na Kurosakiego, który znowu pozbył się swojej kosode, aktualnie spoczywającej na jej plecach.

- Przeziębisz się, idiotko – westchnął, wciąż na nią nie patrząc.

- Mów za siebie – odburknęła, ponownie wbijając wzrok w zniszczone narzędzie egzekucji. – Mam ci przypomnieć, kto jeszcze wczoraj wisiał na gorącej linii z kostuchą?

- A teraz mam oddelegować do niej tego irytującego babsztyla. Przysługa, kurwa mać.

- Dlatego postanowiłeś honorowo odmrozić sobie wszystkie członki zdatne do walki?

- Przecież to jest popierdolone! – żachnął się Ichigo, patrząc na nią wreszcie. Jego brązowe oczy, choć w oprawie wiecznie zmarszczonych brwi próbowały być groźne, były pełne rozgoryczenia oraz irytacji. – Nie zabija się sojuszników!

- Przeżyłeś infekcję toksyną Nikuyi – zaczęła wymieniać Rukia, usiłując przekonać przyjaciela do nietypowej prośby Concordii. – Jesteś więc w stanie jej pomóc.

- Pomóc kopnąć w kalendarz?

- Nic nie rozumiesz, debilu! – jęknęła, coraz bardziej poirytowana zarówno uporem rudzielca, jak i swoją bezsilnością wobec jego wątpliwości. – Walcząc z tobą na poważnie i mobilizując maksymalnie swoją moc, poda ci energię duchową tamtego Arrancara praktycznie na tacy.

- A tacą będzie Concordia. Cudownie – warknął Kurosaki, wyraźnie coraz mocniej zły na swoją bezradność.

- Jesteś najodpowiedniejszą osobą, by to zrobić.

- Może i masz rację. W końcu gdyby nie to, może już wcześniej zrobiłby to ten cały Arthur... Chociaż jak tak na nich patrzę, to aż słyszę w głowie Sweet home Alabama.

- Co?

- Nic, nic – Ichigo odchrząknął zakłopotany, zdając sobie sprawę zarówno z niestosowności własnego żartu w tragicznym dla Concordii położeniu, jak i z faktu, że Rukia miała marne szanse na zrozumienie go. – To najbardziej nietypowa prośba o pomoc w moim życiu.

- Strasznie zmiękłeś, Ichigo – Kuchiki uśmiechnęła się do niego szelmowsko. Widząc jego teatralnie nadęte policzki i przymrużone oczy, zaśmiała się cicho. Wyglądał jak skończony idiota, którym zresztą był. – Gdyby któreś z nas, czy to Inoue, czy Ishida, Sado czy ja, potrzebowało takiej pomocy, też byś zaszył się na jakimś uschniętym drzewie i świerknął na mrozie?

- No chyba się po drodze poślizgnęłaś i walnęłaś w łeb – jego głos spoważniał. Wciąż patrzył na nią, jednak już bez tego patetycznego nadęcia. W jego orzechowych oczach pojawił się nieodgadniony, tajemniczy błysk. – Nie zrobiłbym tego, gdybyś mnie poprosiła, Rukia.

Nie dbała już nawet o to, co mogą mówić mu jej oczy ani to, czy jest czerwona na twarzy, czy nie; i wiatr, i mróz stały się jedynie jakąś odległą mrzonką. Czuła, jak ogarnia ją nieznośny gorąc. To wszystko przez te jego cholerne, błyszczące oczy, od których odbijały się pojedyncze smugi słonecznych, grudniowych promieni, przez co te brązowe tęczówki znów przywodziły jej na myśl ogień trzaskający w kominku.

- Tylko nie mów, że aż tak boisz się łomotu ode mnie.

- Nie, to nie to. Trzeci warunek. Więź. Nie mógłbym, Rukia. Nie potrafiłbym.

Jej serce zabiło mocniej, kiedy spuścił wzrok, odwrócił głowę i patrzył bez słowa gdzieś na ośnieżony grunt. Wpatrywała się w niego w milczeniu, obserwując jego zamyśloną minę, delikatnie zarumienione policzki, zaciśnięte pięści.

„Więź, która łączy rodziców z dziećmi, rodzeństwo, oddanych przyjaciół czy dwoje kochających się ludzi. Więź, która jest silniejsza niż śmierć i czas."

- Nakama – powiedział cicho. Uśmiechnęła się, choć miała wrażenie, że coś jakby trochę w niej umarło. Wiedziała, że to głupie, idiotyczne, irracjonalne. – To jest to, o czym mówił Arthur. Zbyt mocno chciałbym cię chronić, by móc to zrobić.

- Bezużyteczny, rudy frajer – westchnęła, patrząc w dal.

- Concordia wspominała coś o jakimś długu. Będziesz łaskawa mi wyjaśnić, o co chodzi?

- Może w trochę cieplejszym miejscu? – zaproponowała; nawet kosode rudzielca nie dawała tyle ciepła, by nie odczuwała, jak zaczyna dygotać z zimna.

- Jak na posiadaczkę lodowego Zabójcy Dusz jesteś strasznym piecuchem, Rukia.

- Wal się na ryj, Ichi – uśmiechnęła się do niego łobuzersko i z gracją zeskoczyła z drzewa, miękko lądując pośród białego puchu.

- Wracaj tu, niewdzięczna jędzo! – wypalił oburzony, zeskakując tuż za nią, zaś stanąwszy obok, posłał jej jedno z tych niby-obrażonych spojrzeń. – Wiesz, co robiło się w średniowieczu z takimi wiedźmami? Byłoby ci wystarczająco ciepło.

- Może i jestem staroświecka, ale nie na tyle głupia, by nie wiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło – fuknęła, ruszając w kierunku schodów prowadzących ze wzgórza ku dołowi. – Paliliście po prostu kobiety mądrzejsze od was. Wy, mężczyźni, i to wasze kruche, wydumane ego.

- Hej, co to za odpowiedzialność zbiorowa?! – warknął, ruszając za brunetką.

- To ty zasugerowałeś mi dość inwazyjny sposób ogrzania się.

- No widzisz, nic ci nie pasuje, wybredna babo. Powiesz wreszcie, o co chodzi z tym długiem?

- Pamiętasz może ten okres, kiedy leżałeś nieprzytomny po walkach w Las Noches? – idąc ku siedzibie XIII Dywizji z tym rudym idiotą u boku, postanowiła chociażby zagaić temat, by potem go złośliwie urwać. Trochę go powkurwia, a ciąg dalszy dostanie przy herbacie. – Pewnego dnia mój brat złożył ci dość niezapowiedzianą wizytę...

- Czekaj, że CO?!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro