Rozdział XVI - Po bitwie, cz. 4: Obiecałem ci, Rukia [RETROSPEKCJA]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Może sygnał z kardiomonitora by nie zaniknął, gdyby zaskoczona Concordia nie potknęła się i nie chcąc wyjawiać swej obecności, kurczowo nie złapała się urządzenia, przypadkowo obluzowując odprowadzenia przewodów i - chcąc szybko zamaskować ten incydent - nie wyłączyłaby wszystkich nadchodzących alarmów, wykorzystując przy tym fakt, że uwaga Kuchiki była skupiona tylko i wyłącznie na Kurosakim.

- R... Rukia...

To jej serce zamarło na moment, gdy usłyszała głos, za którym tak bardzo tęskniła. Ciepły, choć schrypnięty, a jednocześnie inny niż tamtego dnia, gdy w soporze wydyszał jej imię. Z duszą na ramieniu podniosła głowę i spojrzała na jego twarz.

Chwila ta warta była wszystkich łez wylanych przez dwa tygodnie; warta zaciętej walki o jego zdrowie i życie, warta chwil zwątpienia i słabości. Warta każdej źle przespanej lub nieprzespanej nocy, warta wszystkich reanimacji, wszystkich starań i długiego czuwania.

Jego dłoń sięgnęła ku jej twarzy i otarła z niej łzy. Kasztanowe oczy Kurosakiego otworzyły się powoli, zaś czerwonawe promienie zachodzącego słońca odbijały się w jego tęczówkach, które zdawały się płonąć niczym rozognione drwa w palenisku pod gołym niebem w letnią, księżycową noc; bił od nich błogi spokój. Kuchiki poczerwieniała gwałtownie, czując ciepłą, dużą dłoń na swym policzku, a serce załomotało w jej piersi niczym młot pneumatyczny.

- Przepraszam, Rukia - tym razem głos Ichigo był już wyraźniejszy i wracał do swej dawnej barwy. - Ile już minęło?...

- Dwa tygodnie - odparła, chcąc wyglądać poważnie, lecz nie mogła powstrzymać ani kolejnych łez spływających po jej twarzy, ani uśmiechu pełnego ulgi, szczęścia i niedowierzania zarazem. - Dwa tygodnie, ty kretynie!...

Kurosaki usiadł powoli, przygarnął do siebie brunetkę i przytulił ją mocno. Kręciło mu się w głowie, więc oparł ją o jej ramię, czując zarówno drżenie jej drobnego ciała, jak i ten słodki, kojący zapach, który przez cały ten czas, gdy walczył o życie, majaczył mu w podświadomości. Zasadniczo czuł się tak, jakby ktoś go z grobu wyciągnął i doskonale wiedział, czyja to sprawka. Pomyśleć, że tak drobna kobieta może mieć tyle siły!

- Ja... ja naprawdę myślałam, że to już koniec... - wymamrotała, wtulając się w niego ile sił. Tak bardzo tęskniła za jego ciepłymi objęciami, za jego silnymi ramionami, po prostu za jego obecnością. - Tak bardzo się bałam, Ichi!...

- A ja nawet przez chwilę nie czułem, że to koniec.

Nie umiał się nie uśmiechnąć, kiedy Rukia podniosła na niego wzrok. Tęsknił za tymi wielkimi, pięknymi, szafirowymi oczyma, za jej spojrzeniem. W końcu niecodziennie widuje się anioły, nie? A on miał to cholerne szczęście, że jedna taka anielica, choć kolor jej włosów daleki był śnieżnej bieli, czuwała nad nim nie tylko przez te dwa tygodnie, lecz od dnia, kiedy wziął na swe barki misję Boga Śmierci.

- Nie potrafię tego opisać, ale... - Kurosaki nie był zbyt dobry w doborze słów do swych uczuć; w ogóle nie był zbyt dobry w okazywaniu uczuć, ale chciał, by Kuchiki wiedziała, jak to wyglądało z jego perspektywy. - Wiedziałem, że jesteś. Jak przez mgłę, lecz wciąż słyszałem twój głos.

- Ichigo...

Ciepły, letni wiatr owiewał ich zarumienione twarze, kiedy tak siedzieli na łóżku oparci o siebie czołami, trzymając się za ręce i napawając się w ciszy swą obecnością. Po prostu byli tu razem, bezpieczni, już po pokonaniu Aizena i jego wojsk. Dookoła nie było wielkiego rumowiska, nie było walących się ścian i osuwających się stropów, gotowych ich pogrzebać w każdej chwili. Była cisza wypełniona szumem wiatru oraz ich oddechami, było ciepło stęsknionych za sobą dłoni i nić przeznaczenia czerwona niczym słońce zachodzące na nieboskłonie.

- Powiedz mi, Rukia... - nie puszczając jej dłoni, Kurosaki wziął kilka głębszych oddechów, nakazując swej obolałej głowie względne posłuszeństwo, po czym podniósł ją i spojrzał na Kuchiki. - Co z resztą? Są cali?

Gdyby tylko brunetka mogła usłyszeć ciche westchnięcie Jujitori, symultaniczne z jej własnym... Ledwo ten rudy cymbał wybudził się po dwutygodniowej walce o życie, a jednym z jego pierwszych pytań jest to, czy z przyjaciółmi wszystko w porządku. Cały Ichigo, za którym tak bardzo tęskniła i bez którego od wielu miesięcy nie wyobrażała sobie życia.

- Też im się oberwało, ale zdecydowanie mniej niż tobie - odparła, spuszczając głowę i patrząc na ich złączone dłonie. Choć czerwieniła się niezdrowo, nie chciała puszczać jego ręki. Wreszcie nie była nieruchoma i chłodna. - Przychodzili tu do ciebie.

- Naprawdę? - Kurosaki odsunął się nieco, rozglądając się. Spojrzał na swoje przedramię, gdzie do wkłutego wenflonu podpięty był wężyk. Wędrując wzrokiem wzdłuż niego, ujrzał pomału kapiącą kroplówkę. Obok łóżka stał kardiomonitor. Jego biurko zamieniło się w osobliwą przestrzeń podobną punktowi pielęgniarskiemu w dyżurce oddziałowej. - Nie mogę sobie przypomnieć ich głosów. Pamiętam tatę, Yuzu i Karin... Właśnie! - powrócił wzrokiem do Rukii, która przyglądała się mu uważnie z jakimś nieokreślonym, trudnym do odgadnięcia błyskiem w ciemnoniebieskich oczach. - Jak dziewczyny?

- Przychodziły codziennie. Są naprawdę dzielne. Chyba musiały zahartować się z takim nieostrożnym imbecylem w roli starszego brata - prychnęła, odwracając od niego wzrok. - Ale jak zobaczą, że łaskawie postanowiłeś nie umierać jak ostatni frajer, będzie dobrze.

Ichigo nie umiał powstrzymać cichego parsknięcia śmiechem, gdy zobaczył, jak na tej niby-obrażonej, zarumienionej twarzy brunetki maluje się uśmieszek. Tak bardzo za nim tęsknił...

- A co z tobą? - zapytał, nie spuszczając z niej wzroku. - Przepraszam, że tylko tyle mogłem zrobić, żebyś-

- CZY MÓGŁBYŚ WRESZCIE PRZESTAĆ PRZEPRASZAĆ I RAZ POMYŚLEĆ O SOBIE, KRETYNIE?!

Kurosaki wzdrygnął się, gdy jego uszy zostały zbombardowane przez poirytowany głos momentalnie rozjuszonej przyjaciółki. Zrobiło mu się tak jakoś zimno, gdy jej wzrok świdrował go wręcz i przeszywał. Patrzyła na niego wściekła, zaciskając wolną rękę w pięść; drugą dłonią ścisnęła mocniej jego rękę.

- Przez pieprzone dwa tygodnie drżeliśmy o każdy twój oddech! Nie możesz po prostu raz jeden zamknąć tej niewyparzonej mordy, jeśli nie masz do powiedzenia nic innego niż to twoje przeklęte „przepraszam" bez powodu?! Nie możesz po prostu cieszyć się, że przeżyłeś i się w ogóle obudziłeś?!

- Rukia...

- Nie rukiuj mi tu, debilu! - przerwała mu, przysuwając twarz niebezpiecznie jego twarzy; oboje byli czerwoni i patrzyli sobie prosto w oczy niemal wyzywająco. - Jeszcze jedno „przepraszam" w tym kontekście a przysięgam, że nigdy ci nie wybaczę!

- To przywołuje wspomnienia. Gdy zabierali cię na egzekucję...

Zaciśnięta w pięść dłoń Rukii drgnęła niebezpiecznie.

- Powiedzmy, że chwilowo masz immunitet - westchnęła ciężko, po czym przygryzła wargę. Próbowała powstrzymać łzy, lecz te nie usłuchały i po chwili spłynęły po jej niezdrowo zarumienionych policzkach - Idioto.

- Twoja obecność to dla mnie jeden wielki immunitet od tego wiecznie padającego, pieprzonego deszczu.

Jej źrenice rozszerzyły się, a serce zabiło mocniej, gdy usłyszała te słowa. Kurosaki do zbyt wylewnych nigdy nie należał, a jego niewyparzony język niejednokrotnie doprowadzał do spięć między nimi, ale tym razem najwyraźniej spłatał właścicielowi jeszcze wymyślniejszego psikusa.

- Ichigo?...

- Te dwa tygodnie to nie był deszcz - ciągnął rudzielec, choć jego twarz - nomen omen - kolorem przypominała truskawkę przez niezdrowy rumieniec. - To był pieprzony potop. A ty wciąż trzymałaś mnie za rękę i nie pozwoliłaś mi zatonąć.

Rukia zadrżała, kiedy Ichigo nachylił się do niej i ich twarze po raz kolejny znalazły się tak blisko siebie. Z jej gardła wyrwało się ciche westchnienie, kiedy rudzielec objął ją mocniej. Jedną rękę szafirowooka zarzuciła na jego szyję, drugą wczepiła mu w koszulkę. Czuła, jak jego serce tłucze się niespokojnie w jego piersi. Nie była lepsza; jej serce także biło jak oszalałe.

Prawie jak nocą przed ostateczną bitwą z Aizenem, gdy deszcz bębnił w szybę pokoju Kurosakiego, opłakując jego niedoszłą ofiarę z własnego życia.

Zbliżyła do niego twarz, czując na swej własnej jego przyspieszony oddech. Patrzyli sobie prosto w oczy, oblani obfitym rumieńcem. Kiedy Rukia zobaczyła rozchylone wargi Kurosakiego, serce podskoczyło jej do gardła, gdy zaś zamknął oczy, nieuchronnie zmierzając w tę stronę, oddała się tej chwili, również zamykając oczy. Pierwsze, nieśmiałe muśnięcie jego spierzchłych warg...

- Oni-chaaaaaan!

- Braciszku!

- Synku! Mój dzielny, kochany synku!

Do pokoju, niczym lawina, wtargnęli Yuzu, Karin i Isshin, nie patrząc nawet, co się dzieje; po prostu z impetem otworzyli drzwi, by po chwili z całych sił wyściskać Ichigo i Rukię.

- Witaj w domu, Ichi-nii! - Yuzu najmocniej wtuliła się w brata, szlochając głośno, obejmowana czule zarówno przez niego, jak i przez Rukię.

- Jesteś wielki, bracie!... - Karin uwiesiła się na szyi rudzielca, także nie kryjąc łez.

- A mówiłem temu staremu zboczeńcowi, że mój syn nie przegra! - Isshin poszedł na całość, wyjąc na całe gardło i przytulając wszystkich naraz.

Ichigo i Rukia spojrzeli na siebie z wypiekami na twarzach. W tej wielkiej plątaninie rąk, obejmując siostry, trzymali się za ręce i uśmiechali się do siebie. A Concordia? Stała z boku, cała czerwona na policzkach, gorączkowo ocierając łzy szczęścia.

- Wygląda na to, że moja misja póki co dobiegła końca. Dobrze, że wróciłeś, Kurosaki. A teraz wracaj do zdrowia. Obyśmy spotkali się następnym razem w lepszych okolicznościach.


Sen, w który zapadł wyściskany przez najbliższych Kurosaki, wreszcie przypominał sen zdrowego człowieka. Kuchiki, wciąż nie mogąc uwierzyć w ten cud, jeszcze długo nie mogła zasnąć, nasłuchując miarowego, spokojnego oddechu rudzielca. Zasnęła, wtulona w jego bok, słysząc bicie jego serca i karcąc się w myślach za tę zgubną chwilę słabości, która mogła zniszczyć ich relację.


Obudził ją komunikator, który - zapewne wcale nie za sprawą niewysokiej, kulawej blondynki - wreszcie zaczął ją informować o zagrożeniach ze strony Pustych.

Była na siebie wściekła, choć przecież wiedziała, jak przez ostatnie dwa tygodnie wyglądała sytuacja w domu Kurosakich; odzwyczaiła się od walki i kiedy stanęła oko w oko z przebiegłym Adjuchasem, miała wrażenie, że znów jest na treningu z ukochanym Porucznikiem i nie potrafi utrzymać miecza.

Przeciwnik był szybki. Ledwo nadążała za jego atakami. Pusty błyskawicznie sprowadził ją do defensywy i finalnie powalił na ziemię. Co prawda Kuchiki nawet w parterze przez długi czas unikała ciosów Adjuchasa, lecz gdy rozkojarzona i zmęczona ciągłą ucieczką przed jego szponami uderzyła plecami o filar podtrzymujący most nad rzeką, wiedziała już, że nie ma jak uciec. Strach i niepewność stępiły jej ostrze, nie pozwalając mocy obronić swej pani.

Zacisnęła powieki, gotowa na kolejny atak. Na uderzenie o ziemię, na przeturlanie po skrzypiącej od suszy, żółknącej trawie.

Adjuchas zawył żałośliwie.

Rukia otworzyła oczy. Przed sobą widziała jedynie plecy rudzielca, który przyjął na siebie cios Pustego. Na spękaną ziemię kapała jego krew.

Kurosaki ryknął wściekle, po czym, przeklinając tego, który odważył się podnieść łapska na jego przyjaciółkę, ruszył do walki. Kuchiki podniosła się i będąc na siebie zła jeszcze bardziej, zacisnęła ręce na swym mieczu i pognała ku Bogu Śmierci, by ramię w ramię z nim stawić czoła nadzwyczajnie silnemu Adjuchasowi.

We dwoje sprawnie uporali się z przeciwnikiem. Dopiero po walce Rukia zauważyła, że Ichigo, który wyrwał się do walki, będąc przecież w pierwszej dobie po wybudzeniu się z dwutygodniowej randki z kostuchną, naruszył nie do końca wygojone rany. Otworzyły się, a jego szaty nasiąkały krwią.

- Yo. - wydyszał, posyłając jej słaby, niemrawy uśmiech. Wbił Zangetsu w ziemię, wspierając się na nim i patrzył na nią, zdając sobie sprawę, że szykuje się opierdol miesiąca.

- W dupę sobie wsadź to swoje „yo", idioto! - prychnęła, chowając miecz i podchodząc do niego. Pod przykrywką cierpkich słów próbowała ukryć wyrzuty sumienia. - Coś ty najlepszego ze sobą zrobił, Ichigo?...

- Żywą tarczę - wzruszył ramionami.

- I uznałeś, że wyrwanie się do walki, będąc tak osłabionym, nie będzie skutkowało tym, od czego próbowaliśmy cię przez dwa tygodnie odwieść?! - wrzasnęła, łypiąc na niego gniewnie, choć w jej oczach szkliły się łzy. - Nie możesz choć przez jakiś czas odpuścić i dać sobie czas na dojście do siebie? Dobrze wiem, skąd masz na sobie tyle ran i pamiętam, że dwa tygodnie temu uratowałeś my życie, więc pozwól mi choć częściowo spłacić swój dłu-

Kurosaki nie wytrzymał. Położył dłonie na jej ramionach. Zbliżył twarz do jej twarzy, patrząc prosto w jej pełne łez oczy i ryknął wściekle:

- Nie rozumiesz, mała wiedźmo?! Zawsze będę z tobą, kapujesz?! Niezależnie od tego, w jakie bagno się wpakujemy! A jeżeli sama się wpieprzysz w kłopoty, pobiegnę za tobą choćby na drugi koniec świata, żeby wpieprzyć się w nie razem z tobą! I może na mnie spaść cała armia Pustych, Arrancarów, jebanych Aizenów i Bóg jeden wie, czego jeszcze! Zetrę ich w pył, zanim zdążą choćby pomyśleć o skrzywdzeniu cię! - jego oczy zdawały się nieomal płonąć, a ochrypły, nieznoszący sprzeciwu głos sprawiał, że brunetka drżała jeszcze mocniej z mieszaniny gniewu na niego, na samą siebie i... wzruszenia? - Nie opuszczę cię, Rukia, choćby nie wiem co!

Po chwili padł przed nią na kolana, dysząc i kaszląc; zdecydowanie nadwyrężył swe i tak znacznie uszczuplone siły. Oparł głowę o jej ramię, próbując złapać oddech. W końcu, jak tamtego pamiętnego, czerwcowego dnia, gdy krzyczał ku niebiosom ku uciekającemu Grand Fisherowi, padł w ramiona Rukii. I tak samo jak tamtego dnia, jego głowa spoczęła na jej kolanach, gdy osunął się ku ziemi, nie mogąc dłużej ani ustać, ani uklęczeć.

I gdy poczuł, że na jego twarz skapnęło kilka jej łez, podniósł ku niej rękę, położył na jej policzku i uśmiechnął się niewyraźnie.

- Wiesz, Rukia... Kiedy płaczesz, urządzasz sercu niezły potop, a twoje łzy są deszczem również w moim sercu. A przecież to właśnie ty sprawiłaś, że ulewa od lat pogrążająca moje serce wreszcie ustała. Pozwól mi więc zatrzymać tą powódź. Jesteś malutka i prąd twoich własnych łez prędko cię zniesie, wiesz?

Choć czerwienili się oboje, w jego cichym, ciepłym głosie i pełnym spokoju spojrzeniu kasztanowych, szklistych oczu odnalazła spokój, choć miała ochotę trzasnąć go w sagan za te wszystkie przytyki dotyczące jej wzrostu.


Wtedy nie opuścił jej. A potem przyszedł ten mroźny, grudniowy poranek.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro