rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tris.

-Nie, nie ma mowy- krzyczę i z impentem walę pięścią w ścianę, a po dłoni przebiega nieprzyjemny i bolesny dreszcz- nie zgadzam się!

-Tris- zaczyna cicho Oscar- przecież sama dobrze wiesz, że z nas wszystkich masz najlepszą dykcję i charyzmę.

-Tak, ale nie zgadzam się- mówię surowo, zaciskam pięści, kipię złością i gdybym była gotującym się mlekiem, na pewno bym wykipiała poza garnek- To, że mam najlepszą charyzmę nie oznacza, że będę chodziła i narażała tyłek, by rozmawiać z kandydatami na więźniów europejskich. To już kolejny raz z rzędu.

-Jak rok temu Anastasia z Nowego Yorku rozmawiała z kandydatami, to nikt nie uciekł. Wszyscy zostali schwytani, bo dziewczyna nie umiała im dostatecznie wyjaśni co i jak. Ty potrafisz powiedzieć wszystko, co jest najważniejsze w bardzo krótkim czasie i jak narazie wszyscy dzięki tobie uciekli.

-A Liliana? Ktoś jeszcze po prostu nie może pójść?

-Nie.

-To wykombinuj, bo ja w tym trymestrze nawet nie kiwnę palcem- krzyżuję ramiona na piersi, patrzę na niego wyzywająco. Na moich ustach tkwi podły uśmiech, a moją głowę zaprząta myśl, kiedy stałam się tak wredna, chamska i samolubna. Rodzice nie pochwaliliby mnie za takie zachowanie.

Przestaję się uśmiechać, zastępuje go poważny wyraz twarzy, opuszczam ręce i prostuję się. Z każdą chwilą negatywne emocje ze mnie ulatują.

-Dobra- odpowiadam po chwili- pójdę do nich, ale na następny trymestr załatw sobie kogoś innego.

-Dzięki Tris- uśmiecha się szeroko i idzie w głąb korytarzy. Nie chcę znów nastawiać karku, bo jak mnie złapią to zamkną w więzieniu. A ja muszę pozostać na wolności, by móc wychowywać Rose.

Jakiś miesiąc temu urodziłam prześliczną córeczkę, której dałam na imię Rose. Gdybym mogła, to ciągle bym z nią siedziała. Ale muszę pracować i udawać, że wcale nie mam córki. To będzie ciężki kawałek chleba i coś czuję, że to się źle skończy.

Jednak kiedy po raz pierwszy trzymałam w swoich ramionach życie, które rozwijało się pod moim sercem, które codziennie rosło i dało o sobie znać. Poczułam niewyobrażalne szczęście. Jakby nawet przetrzymywanie w tej Europie nie miało dla mnie znaczenia. Kiedy tylko mogę, patrzę na piękne oczy Rose, które z każdym dniem zmieniają kolor z jasnoniebieskiego na ciemnoniebieski. Wynagradza mi ten smutek i cierpienie z powodu braku Tobiasa. Zawsze, kiedy widzę dziecięcy uśmiech na jej twarzy, to nie potrafię tego nie odwzajemnić. Dała mi szczęście, którego bardzo mi brakowało i nawet, jeżeli nie zobaczy ojca, to da radę. Tak samo jak ja muszę dawać z wszystkim radę tak i ona sobie z tym poradzi. Jednak obiecałam sobie, że jeżeli Rose osiągnie pełnoletność, a ja nadal będę tu tkwić, to pomogę jej uciec do Chicago i podam wszystkie informacje, które tam się jej przydadzą. Ona nie będzie do końca życia tkwić w Europie, bo nikt nawet nie wie o jej istnieniu i nie dowie się w najbliższych latach. Mam taką nadzieję.

Nie lubię rozmawiać z więźniami europejskimi już od jakiś kilku trymestrów. Mimo, że miałam ich dopiero pięć, to już za drugim razem miałam ochotę kogoś wysłać tam za mnie. Wszystkie pytania tak rutynowo zadawane. Każdy chciał się dowiedzieć jak najwięcej i uciec stąd jak najszybciej.

-Tris- podchodzi do mnie Brutus- za 8 godziny ja razem z kilkoma osobami kończymy zmianę i idziemy na rampy. Może dołączysz?

-Po co na rampy?- pytam niechętnie.

-Bo Alex namówiła mnie, że mamy cię nauczyć jazdy na deskorolce.

-Żartujesz?- prycham rozbawiona- w życiu na coś takiego nie wejdę.

-No już daj spokój- mówi błagalnie- chyba nieustraszeni nie uciekają od takich wyzwań.

-Nierozsądni nieustraszeni to czasem nawet skaczą w przepaść. Ale ja jestem rozsądną nieustraszoną.

-No już nie przesadzaj. Jak się nauczyć, to nie pożałujesz i nawet nam za to podziękujesz.

-Podziękować za to, że nauczycie mnie jeździć na kawałtu drewna na kółkach.

-Tak- puszcza mi oczko- to jak? Nie daj się prosić.

-Zastanowię się, bo moja zmiana kończy się za kilka minut-również puszczam mu oczko i idę w głąb korytarza. Po raz ostatni robię opchód wokół więźniów, po czym idę do szatni, zmieniam strój i idę do domu.

Słońce leniwie wchodzi na horyzont, rzuca jasne smugi światła i mimo, że jest dopiero piąta nad ranem, to czuję się jakby było popołudnie. Całe miasto z każdym dniem wraca do życia, w niektórych miejscach zostały posiane drzewa, kwiaty. Po ulicach nie unosi się pył i gruz, wszyscy zaczynają remontować swoje domy i mieszkania. Jednak zwyczajów tu panujących jeszcze nie zrozumiałam.

Wchodzę do domu i od razu ,,uderza" we mnie zapach śniadania.

-Już jestem- wołam z przed pokoju, zdejmuję kurtkę i zsuwam buty. Rita wita mnie z uśmiechem.

-To ja idę do pracy, śniadanie jest w kuchni, a Rose jeszcze śpi- zakłada buty, po czym obejmuje ramieniem na pożegnanie i wychodzi z domu. Wchodzę po cichu do sypialni i patrzę na niemowlę śpiące na moim łóżku. Nie mogłyśmy kupić kołyski ani innych rzeczy typowych dla dzieci, bo nabraliby podejrzeń. Ale to chyba nie za znaczenia.

Podchodzę po cichu do Rosalie i głaszczę ją po główce. Jest taka malutka i urocza, bezbronna i niewinna. Może i zostałam matką w bardzo młodym wieku, ale to bez różnicy. Zakochałam się w tej małej istocie, kiedy już po raz pierwszy wzięłam ją na ręce. Nie mogę oderwać od niej wzroku.

Kiedy wstaję czuję, że moje nogi całkiem zdrętwiały, a włosy opadły na twarz. Odgarniam włosy i idę do kuchni, po czym nakładam śniadanie i siadam do stolika. Przez okno promienie słońce rzucają na środek pokoju spory pokład światła, tworzą cienie wokół różnych przedmiotów. Wszystko mogłoby wydawać się snem, tylko, że to byłby sen jedynie wtedy, kiedy byłabym w Chicago. Najlepiej z Tobiasem, a Rose miałaby ojca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro