rozdział 14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tris

Ponad rok później.

Śmieję się głośno, kiedy Ricie znów nie wychodzi wyszywanie. Klnie pod nosem i rozpruwa czerwoną nitkę z białego materiału.

-Nic na przymus- mówię- musisz być cierpliwa.

-Altruiści może są cierpliwi, ale nieustraszeni na pewno nie- ucina.

-Którzy pochodzą z erudycji?- unoszę brew. Widzę, że nie jest niezgodna, tylko w pełni nieustraszona, nauczona wielu rzeczy, kiedy żyła w erudycji.

Rita znów nawleka nitkę na igłę i zaczyna wyszywać. Ja natomiast z nudów dziergam dla Rose sweter, bo nie możemy kupować dla niej zwykłych ubrań. Korzystam z tego, czego nauczyła mnie mama w dzieciństwie. Czasem fajnie powspominać.

-Sprawdzę, co robi Rose- odkładam wszystko na stolik i wstaję, po czym podchodzę do sypialni. Ciemnowłosa dziewczynka śpi, dlatego podchodzę do niej i potrząsam delikatnie jej ramieniem. Otwiera swoje ciemnoniebieskie oczy. Kiedy na nie patrzę, od razu widzę Tobiasa. Ten kolor oczu pasuje do niej w połączeniu z moją bladą cerą, łagodnymi rysami twarzy i drobnej sylwetce.

-Mamusiu- mówi lekko zaspana i przytula mnie mocno.

-Jak się spało?- głaszę ją po głowie. Uśmiecha się.

-Dobrze- wstaje z łóżka, łapie mnie za rękę. Uśmiecham się szeroko i rękami chwytam pod jej ramionami, unoszę ponad ziemie i chwilę obracam jej drobne ciałko w powietrzu. Rose śmieje się uroczo, co poszerza mój uśmiech.

-Idź zobaczyć, jak cioci Ricie idzie wyszywanie- szepczę, kiedy upuszcam dziewczynę na ziemie. Ta chwyta mnie za rękę i ciągnie w kierunku salonu. Siadam na kanapie, a ona siada na moim kolanie.

-Tris, zapomniałam ci przypomnieć, że dzisiaj przywożą nowych więźniów europejskich. A jak pójdziesz do pracy, to powinni już być- mówi Rita.

-Czemu mówi to mnie?- przykładam wargi do skraju szklanki, którą przechylam.

-Bo według moich obliczeń, tym razem jest Chicago- krztuszę się wodą. Cholera, faktycznie tym razem jest Chicago. Kompletnie o tym zapomniałam.

-Mamusiu!- Rose piszczy z przerażenia, a w jej oczach pojawiają się łzy. Wycieram łzę w jej policzka i całuję w czoło.

-Chodźmy coś zjeść- biorę ją na ręce i idę do kuchni. Opuszczam ją, siada przy stole, a ja wyciągam lody. Rose zaczyna piszczeć, a ja udaję, że zaraz ogłuchnę. Nawet nie wiedziałam, ile szczęścia potrafi dać dziecko. Tyle powodów do uśmiechu, tyle siły i ducha walki na kolejny dzień.

-Rita, ty też chcesz lody?- wołam z kuchni.

-Poproszę- woła w odpowiedzi i momentalnie staje w progu drzwi- przynajmniej znalazłam powód, by przerwać to głupie wyszywanie.

-Przasadzasz- kładę salaterki na stole. Rose od razu zaczyna jeść lody, brudząc sobie buzie, którą muszę co chwila przecierać, ponieważ nie umie jeszcze porządnie złapać łyżkę w dłoń i ciągle nie trafia w buzie.

-Zobacz, ile ran już sobie zrobiłam- burczy i pokazuje kciuk, na którym widnieje kilka czerwonych dziurek, jak mniemam, po igle. Zaczynam się śmiać.

-Trzeba być cierpliwym- odpowiadam spokojnie, jak serdeczna.

-Łatwo ci mówić, bo jesteś niezgodną i masz podzielną uwagę- zauważa Rita i bierze swoją salaterkę- ja od narodzin jestem nieustraszoną. Tylko pochodzę z erudycji, ale nie mam z nią nic wspólnego.

Patrzę, jak Rose próbuje wsadzić sobie łyżkę z lodami do buzi. Kiedy nie trafia poraz kolejny, zaczyna płakać. Siadam naprzeciw dziewczynki i zaczynam ją karmić. Po chwili już na jej ślicznej buźce nie widać śladu łez.

-Poza tym, za ile godzin zaczynasz pracę?- pyta dziewczyna, kiedy połyka kilka łyżeczek lodów. Sięgam do rękawa i sprawdzam godzinę.

-Za jakieś 2 godzing- odpowiadam z pełnymi ustami. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że zostało mi tylko dwie godziny. Znów straciłam poczucie czasu. Rose zaczyna robić się senna- kochanie- potrząsam leciutko i żartobliwie jej ramieniem- idziemy spać.

Biorę małą na ręce i zanoszę do sypialni, po czym zmieniam jej ubiór. Okrywam ją kądrą i całuję w czoło.

-Dobranoc Rose- szepczę.

-Doblanoc- szepcze senna i zamyka oczka. Po kilku minutach jej oddech zwalnia, rozchyla wargi. Usnęła. Wstaję i idę do łazienki, biorę szybki prysznic i zmieniam strój.

-Czuwaj przy Rose- to moje rutynowe zdanie, kiedy wychodzę do pracy. Zawsze, kiedy wychodzę z domu, martwię się, że kiedy wrócę, ona może już nie żyć. Zostać zabita przez władców.

-Nie martw się. Ze mną jest bezpieczna- mówi pokrzepiająco Rita, kiedy narzucam na siebie czarną, skórzaną kurtkę. Wychodzę z domu, a na moją twarz padają smugi światła księżyca. Lubię chodzić po ciemku o tej porze dnia. Lubię patrzeć na księżyc i światło, które rzuca na ziemie, po którym przechodzę.

Kiedy jestem na miejscu, trudno mi znaleźć szatni. Wszystkie korytarze są z ciemnego betonu, żarówki są ustawione bardzo daleko od siebie, przez co jedyne, co pomaga nam chodzić po korytarzach, to światło księżyca. Ale mi to nie przeszkadza. Nauczyłam się chodzić po tych korytarzach tak swobodnie, jakby było w nich światło.

Przewieszam sobię broń przez ramię i podchodzę do celi, w której powinni być więźniowie europejscy. Nagle uświadamiam sobię, że to może być ktoś mi znajomy. Że ktoś może mnie znać i wydać, przez co Tobias zapewne przyjedzie tutaj i będzie chciał mnie stąd wyciągnąć. On ma zostać w Chicago i być bezpieczny. Tego jedynie chcę. Bezpieczeństwa bliskich.

W celi jest jedno okno, przysłonięte kratami. Rzuca pojedyncze smugi białego światła na środek celi, po którym nerwowo chodzi jakaś postać. Reszta jak mniemam, śpi. Dotykam ręką zimnych krat i staram się rozpoznać postać, która w kółko chodzi po celi. Jakby nad czymś myślał, albo stała na warcie. Osoba przystaje, kiedy ręką stukam w metal. Spogląda w moją stronę, a ja zamieram.

Znam te osobę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro