Rozdział 25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alan rąbnął pięścią w stół.

- Bez niej nie mogę żyć! Minął już miesiąc i dalej nic nie wiadomo.- zacisnął szczękę.

- Uspokój się... Nie można mieć złych myśli, trzeba iść cały czas do przodu.

- Próbujesz mnie pocieszyć, czy mi się wydaje.- prychnął.

- Tylko stwierdzam, że bardzo pesymistycznie do tego podchodzisz!

- A jak mam inaczej na to spojrzeć?! Minął miesiąc, a ona dalej leży w szpitalu!

- No to czemu jej nie odwiedzisz, nie pogadasz?- jego przyjaciel wziął wielki łyk piwa.

- To ty jeszcze nie wiesz? Przecież ona... "Śpi".

Kolega siedzący po prawej stronie Alana wypluł napój i popatrzył z przerażeniem w jego szare oczy.

- Ty to sprzątasz Jack.

- Ale mówisz poważnie?

- No bierz ścierkę i szoruj.

- Nie chodzi o to, ale posprzątam. Chodzi o twoją partnerkę. Na prawdę już miesiąc się nie obudziła? Nawet nie drgnęła? Nic, a nic?

- Niestety tak. Inaczej lekarz natychmiast by do mnie zadzwonił, bo ma taki obowiązek.

- Współczuję.- przetarł rękawem po rozlanym płynie.

- Serio? Nie mogłeś przejść się do kuchni i tego zetrzeć?- zapytał poirytowany Alan.

- Nie narzekaj.

- Słuchaj ja po prostu chcę znowu poczuć jej słodki zapach, a teraz wyczuwam pustkę. Nie mam po co żyć.

- Ale jeśli ona się obudzi? Alan musisz mieć jakieś nadzieje! Musisz w to uwierzyć, musisz uwierzyć, że wszystko się ułoży i będziecie szczęśliwi, zobaczysz.

- Nie pij tyle okej?

- Co?

- No teraz będziesz musiał tu zostać, bo w takim stanie na pewno cię nie puszczę!

- Jak chcesz, ale wiesz... Nie chcę robić ci problemu.

- Nic nie szkodzi, śpisz na kanapie.

- Wiedziałem...- przekręcił oczami.

Następnie razem udali się na siłownię. Dzisiaj trenowała większość wilkołaków, bo stado musiało się wzmocnić, tym bardziej, że sam Alfa był słaby, to jeszcze Luna była bardzo słaba.

Po pożądnym treningu Alan i Jack postanowili pooglądać telewizję, tak jak robili to kiedyś, kiedy byli mali.

- Ach... Ale to były czasy Alan. Kiedyś mogliśmy sobie tak siedzieć całe dnie.

- No, dopóki nasze watahy się nie pogryzły.

- Dlaczego akurat my musieliśmy ucierpieć, a nawet się nie wtrącaliśmy.

- Hm... Czasem po prostu tak jest. To nie jest od nas zależne.

- Coś w tym jest.

- Dobra idź spać bo za dużo myślisz.

- Ale jest dopiero dwudziesta!

- Właśnie! Już jest dwudziesta, więc idź się połóż, bo rano obudzisz się z bólem głowy.- zaśmiał się.

Jack zgasił telewizor, wyjął sobie koc z szafy i położył na dużej fioletowej kanapie.

- Dobranoc.- szepnął.

- Śpij.- zgasił go Alan, bo wiedział, że to jego "dobranoc" mogli ciągnąć się w nieskończoność.

Sam położył się u siebie w sypialni. Nawet nie miał siły się umyć. Miał za dużo problemów, za dużo zmartwień. Największym zmartwieniem była jego malutka, słodka Ivy. Nie wiedział co się z nią teraz dzieje, jak się czuje... Nie był w stanie jej pomóc, choć tak bardzo chciał. Chciał dla niej, jak najlepiej. Oczywiście nie wszystko szło po jego myśli. Potrzebował odpoczynku, odpoczynku od rzeczywistości i reszty świata. Próbował się wyciszyć, ale nie potrafił, bo za każdym razem, gdy zamykał oczy, ukazywała mu się jedna scena. Śmiejący się Mark, który potrącił Ivy. Oraz blada twarz dziewczyny, która tak zawsze promieniała. Z tymi myślami po długiej próbie zasnął...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro