LXIX. Spotkanie w Domu Róż

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Dlaczego Jerzy tak bardzo mnie ostrzegał przed Aloszą? - zapytał Zahir, jadący na czele kawalkady złożonej z trzech wielbłądów z jeźdźcami na grzbietach i jednego jucznego.

- Bo to pijak i bandyta - wyjaśnił Radek.

- Bo mnie nie lubi za to, że kiedyś byłem z Anielką, a naiwni głupcy z jego kompanii wierzą w każde jego słowo - odgryzł się jadący na tyle Alosza. Rozmowy, które prowadzili przez całą drogę, były pełne przekomarzań pomiędzy nim a Radkiem. Przez tych parę dni, które upłynęły od ich wyjazdu z Fajr, zdążyli się nieco lepiej poznać i opowiedzieć o sobie nawzajem. Obaj przybysze z północy byli zafascynowani muzułmaninem, który nie dość, że nie wpisywał się w żaden znany im stereotyp, to jeszcze mówił biegle po polsku. Kojarzyli się Zahirowi z Anielą zaraz po tym, jak została przywieziona do Słowiczego Pałacu, tyle że mieli w sobie mniej głupiego uporu i zaślepienia. Pod tym względem znacznie bardziej przypominał ją Jerzy, ale też wychowali się pod jednym dachem.

- A ile prawdy jest w tym, że jesteś pijakiem i bandytą? - spytał książę wesoło.

- Cóż, lubię czasem popić...

- Jurek wykupił cię z celi, do której trafiłeś za to, że obrzygałeś syna wojewody na kretoszyńskim rynku w biały dzień - przypomniał Radek.

- Każdemu może się zdarzyć - bronił się Kozak. Zahir wybuchnął donośnym śmiechem.

- A co z tym bandyctwem? - spytał.

- Powiedzmy, że hołduję tradycjom dumnego narodu, z którego się wywodzę.

- Tradycjom organizowania się w bandy rozbójnickie, napadania na podróżnych, obrabowywania kościołów i życia w dziczy na równi ze zwierzętami - uściślił Polak.

- O, przepraszam! - oburzył się były ataman. - Na żaden kościół nigdy nie napadłem! Ani na żadną cerkiew! To wyście najechali na Czerwone Skałki!

- Co takiego? - zainteresował się Zahir.

- Alosza, cicho bądź - warknął groźnie Radek.

- Bo co? Bo mnie to wypominać grzechy można, a wielkim panom to już nie? Niech im pan nie wierzy, Effendi! - Alosza zwrócił się do księcia. - Oni tacy święci i tak muzułmanów nienawidzą, a sami raz dla czystej zabawy napadli kiedyś na klasztor.

- Klasztor. - Zahir smakował słowo, którego od wielu lat nie używał. - To takie miejsce, gdzie żyją kobiety, które wyrzekły się mężczyzn, żeby służyć waszemu Bogu, dobrze pamiętam?

- Bardzo dobrze.

- To po co Jerzy napadł na takie miejsce?

- Żeby jego kompania miała te kobiety, których nikt nie mógł mieć - prychnął Alosza. - Zgwałcili kilka sióstr. W tym moją kuzynkę.

- I w zemście za to Alosza uwiódł mu siostrę, zabrał jej cnotę i złamał serce, zdradzając ją na prawo i lewo - dokończył Radek. - Żeby nie było niejasności, sam nie tknąłem wtedy żadnej zakonnicy, Jerzy zresztą też nie. Ale przyznaję się, brałem udział w napadzie. I śmiałem się, kiedy one krzyczały. Byliśmy wtedy młodzi i myśleliśmy, że to oznaka siły.

- I ten człowiek ma czelność oskarżać muzułmanów o złe traktowanie kobiet! - wykrzyknął zdumiony Zahir. - Ach, a ja zostawiłem go przy Anieli. Martwię się, czy jest bezpieczna.

- O nią nie ma się co martwić. Rodzina jest święta dla takich jak on. - Alosza skrzywił się, jakby połknął cytrynę. - Wystarczy spojrzeć na moją twarz. To on mi ją tak poturbował, za to, że uwiodłem Anielkę.

- Jerzy się zmienił - westchnął Radek. - Nadal jest trudny i agresywny, ale nie podniósłby ręki na kobietę. Już nie jest tym samym młokosem, który zaatakował Czerwone Skałki.

- Obyś miał rację - mruknął Zahir.

Tak rozmawiając, pokonywali piaszczyste wzgórza i doliny, na których kołysały się zbrązowiałe łany ostatnich bylin, wyrosłych jeszcze po deszczu. Wszystko, co zakwitło, zdązyło już zaowocować; ziemia wchłonęła nowe nasiona, a resztki tego życia, które eksplodowało na całej pustyni bez ostrzeżenia, marniały w spiekocie i chrzęściły sucho pod kopytami wielbłądów.

Piątego dnia dotarli do żyźniejszych terenów. W piach pustyni wcinały się pasy roślinności, początkowo karłowatej i szarooliwkowej, w dalszych fazach bujniejszej i jaśniejszej. Po godzinie jechali już przez cyprysowo-jukowe zagajniki przetykane łachami piasku, a później już przez zwyczajne lasy. Radek i Alosza rozpoznawali niektóre gatunki drzew, ale wiele było im nieznanych. Pod sklepieniem z liści panowała wilgotna, ciepła duchota, przesycona słodkim zapachem licznych kwiatów, w którym dominowała woń jaśminów. Na każdym kroku dało się napotkać obsypane białym kwieciem, wysokie krzewy, do których ciągnęły całe roje os i pszczół. W każdej przesiece, którą wypełniało słońce, błękit nieba zdobiły roje motyli, a wśród gęstych krzewin trzepotały skrzydła niezliczonych ptaków.

Zahir, który dotychczas nie widział takiej gęstości roślin występującej w naturze, a nie parku, zaniemówił z zachwytu, zaś jadący za nim Radek i Alosza rozglądali się z umierkowaną ciekawością i zadowoleniem na twarzach.

- Raj - rzucił w pewnym momencie książę.

- W porównaniu z resztą tego kraju, na pewno - mruknął Radek. - Aczkolwiek ten port w Sahil też był całkiem ładny.

- Widzieliście Eish-Rishę? - zawołał Zahir z entuzjazmem. - Podobno najpiękniejsze miasto w tej części Arabii. Ja nigdy nie zajechałem tak daleko na południe, ale moja siostra tam mieszka.

- Tak się nazywał - przytaknął Alosza. - Aczkolwiek tu podoba mi się bardziej. Jest tak... naturalnie.

- Właśnie dlatego zbudowano tu Dom Róż - odparł książę.

Rozmowa urwała się, gdy drzewa rozstąpiły się przed jeźdźcami i odsłoniły rozległy staw. Krzewy adenium spuszczały nad jego taflą swoje obsypane białym i różowym kwieciem gałązki, a z plaży po przeciwnej stronie schodziły na płyciznę liczne długonogie flamingi o bladoróżowych piórach. Do otoczonego rzędami sykomor i sandałowców ogrodu przylegał mały drewniany domek z werandą, częściowo skryty za krzewem czarnego bzu, w połowie już przekwitłego, którego mdlący zapach docierał aż na drugi brzeg.

- Szkoda, że takie ładne miejsce musi być świadkiem naszej rozprawy - westchnął Alosza.

Zahir pokiwał głową. Czuł, że całym swoim bytem łamie wszelkie romantyczne tradycje swojego narodu. Zerwał z kobietą, którą pocałował w Wadi Samotnego Ifryta, a teraz zamierzał zakłócić miesiąc miodowy odbywany przez emira Fajr w Domu Róż.

- Musimy być ostrożni - stwierdził, po czym wycofał się głębiej w cień, by nie zauważył go nikt z lokatorów domku nad wodą.

Zostawili wielbłądy w zagajniczku cyprysowym i zdecydowali, że Radek pójdzie na zwiad. Poruszał się z ich trójki najciszej i był najbardziej spostrzegawczy, toteż stanowił idealnego kandydata do tej misji. Odszedł od swoich towarzyszy i zanurzył się w krzakach, nie wydając przy tym żadnego dźwięku i omijając wszelkie gałązki tak dokładnie, że rośliny, przez które się przedzierał, w ogóle się nie poruszały. Zahir aż zamrugał, bowiem odniósł wrażenie, że Polak po prostu rozpłynął się w powietrzu.

Powrócił po piętnastu minutach, a jego mina nie zwiastowała dobrych wieści.

- Obszedłem dom i barak służby - powiedział na wstępie. - Możemy sprawdzić jeszcze raz, ale jestem przekonany, że nikogo tam nie ma.

- Jak to? - jęknął książę. - Muszą tu być!

- Może po prostu gdzieś wyjechali - zasugerował Alosza. - Przeszukajmy wnętrza budynków, póki ich nie ma. Sprawdzimy, czy zostawili rzeczy, jeśli tak, to znaczy, że wrócą, a my zastawimy na nich pułapkę.

- Dobra myśl - pochwalił go Zahir.

Radek wzruszył ramionami. Osobiście byl pewien, że nikogo tam nie ma i nie będzie, ale książę wyglądał na przekonanego do tego pomysłu, więc nie zamierzał się spierać.

Tym razem obeszli staw całkiem jawnie, płosząc przy tym stado flamingów. Polak utwierdził się wówczas w przekonaniu, że Dom Róż był pusty - skoro te ptaki uciekały od ludzi, nie weszłyby do stawu, gdyby ktoś mieszkał tuż obok.

Chata okazała się idealnie próżna i wysprzątana na błysk, niemal bez śladu bytowania ludzi. Zahir z gasnącą nadzieją poprosił, by towarzysze poszli za nim też do baraku służby.

Kiedy tylko przecięli gąszcz akacji oddzielający od siebie dwa budynki, stanęli jak wryci. Mały placyk uklepanej ziemi przed barakiem nie był bowiem pusty. Spalony słońcem, niski, łysy jak kolano staruszek o siwiuteńkich wąsach, ubrany w zgrzebną szatę, upuścił na ich widok kosz pełen brudnych szmat, które wynosił ze środka.

Radek i Alosza natychmiast obnażyli broń - Alosza posługiwał się tanim nożem z bazaru, gdyż jego własny kordelas przepadł podczas uwalniania Karima - staruszek cofnął się z krzykiem i upadł na progu baraku, zaś Zahir przyskoczył do niego z jataganem Anieli.

- Gdzie oni są? - krzyknął po arabsku.

- Ja... Ja nic nie wiem! - zapiszczał stary sługa. - Ja tu tylko sprzątam!

- Gdzie jest emir Salah?!

Czując zimne ostrze pod brodą, starzec podniósł szybko ramiona i wykrztusił jakby przez łzy:

- Oni wyjechali ponad tydzień temu... Emir dostał wiadomość gołębiem, która tak go zagniewała, że przerwał swoje wczasy...

Zahir ryknął wściekle i odrzucił jatagan. Staruszek wstał niepewnie i zaczął gorączkowo zbierać szmaty.

- Nie zabijajcie, panie - prosił skamlącym głosem. - Ja stary i słaby. Musiałem mu służyć. Nie wierzę, że to wyście zabili starego emira, panie. Ale nie mogłem mu się sprzeciwić...

- Uspokój się, głupcze - przerwał mu książę. - Nie zamierzam cię zabijać.

- Ja nikomu nie powiem, żeście tu byli, panie - kontynuował cichutko starzec. - Tylko proszę, oszczędźcie...

Zahir machnął ręką - nie było sensu gadać z tym człowiekiem. Wrócił do swoich towarzyszy, kazał im złożyć broń i przetłumaczył im wyjaśnienia sługi na polski. Wszyscy zgodzili się co do tego, że nie ma już sensu dłużej tracić czasu w Domu Róż i trzeba wrócić do stolicy.

Obeszli z powrotem staw z nosami zwieszonymi na kwintę. Kiedy Zahir i Radek ruszyli w stronę uwiązanych w zagajniku wielbłądów, Alosza odszedł na stronę, by opróżnić pęcherz.

- Jaki teraz plan? - zapytał Radek.

- Nie wiem - westchnął Zahir, obejmując się ramionami. - Cały czas miałem wrażenie, że podażam dobrą drogą, że czynię słusznie i że Allah powinien mi sprzyjać, ale zamiast tego na swojej drodze spotykam same przeszkody, a każdy plan obraca się wniwecz.

- Każdy? Przecież udało ci się już tak wiele!

- Tak może się wydawać... Tak naprawdę porażka na porażce. Ta nasza wycieczka była dla mnie jedyną szansą, żeby pokonać Salaha bez udziału armii Nakhli.

- Nie możesz go uprowadzić z pałacu?

Zahir skrzywił się i machnął ręką.

- Na pewno wzmocnili straże, i to porządnie, po tym, jak uprowadziliście Karima. Ach, że też z tym trochę nie poczekaliście...

- No to pozostaje armia Nakhli. Po to ich sobie załatwiłeś, mylę się?

Książę zawahał się. Czy powinien ufać Radkowi i powiedzieć mu prawdę? Ledwo go znał, ale z drugiej strony Polak nie był ani trochę zaangażowany w politykę Fajr, więc jak mógłby mu zaszkodzić? Zdecydowawszy się, ponuro pokręcił głową i powiedział:

- Armia Nakhli wystąpi w imieniu księcia Karima, nie moim. A Karim tak naprawdę nie jest moim sojusznikiem.

Opowiedział mu o testamencie Ibrahima i o intrydze swojego brata. Radek chwycił się za głowę.

- Rety!... I nikt oprócz ciebie i Anieli o tym nie wie?

- Nikt...

- To czemu go jeszcze nie zabiliście? Przecież leży chory i bezbronny u Kowalewskich, nikt by was nie podejrzewał!

- Myślałem o tym - mruknął Zahir. - I nienawidzę się za tę myśl. Może dlatego Allah nie sprzyja moim poczynaniom.

- To znaczy dlaczego?

- Bo jestem takim samym złym człowiekiem jak mój ojciec i bracia. Ta sama krew. Ta sama wina. Jeszcze nawet nie jestem władcą, a już podejmowałem amoralne decyzje, żeby zdobyć tron. Po co zwalczać tyrana, kiedy zastąpi go kolejny tyran?

- W każdym z nas drzemie zło. Najważniejsze, to sobie to uświadomić. Twoja rodzina tego nie potrafiła, dlatego stali się tacy, jacy się stali. Tobie to nie grozi. Nawet jeśli podejmowałeś amoralne decyzje. Bo tak czasem trzeba, to obowiązek władcy. Dla dobra kraju trzeba czasem zrobić coś wbrew swojemu sumieniu. A dopóki to czujesz i ci to przeszkadza, dopóty nie staniesz się tyranem.

- Brzmisz mądrze - westchnął Zahir. - Ale co z tego? Allah odwrócił się ode mnie. Wszystkie wysiłki idą na marne.

- Los może się jeszcze odwrócić, Zahirze.

- Gdyby miał, już by się odwrócił. - Książę spojrzał w niebo i rozłożył ramiona. - O, Allahu! Jeśli jestem na dobrej drodze, proszę daj mi sił i pokaż mi, że jesteś po mojej stronie! Pokaż mi, daj mi jakiś znak, choćby najmniejszą szansę, że uda mi się uratować mój kraj przed tyranią!

Jego krzyk wybrzmiał głucho w wilgotnym leśnym powietrzu. Chwilę po tym, jak umilkł, krzaki na prawo od niego zaszeleściły i wyłonił się spomiędzy nich Alosza. Podniecenie widoczne na jego twarzy zdradzało, że coś się zdarzyło.

- Co jest? - spytał go Radek.

- Tuman kurzu na zachodzie - odparł Kozak. - Ktoś jedzie w naszą stronę.

- Jesteś pewien, że to od zachodu? - zdumiał się Zahir.

- Tak, co tam jest?

Książę zapatrzył się w głąb zielonej przesieki, po której przebiegła samotna kuna.

- Warda Al-Sahra - mruknął.

- Czyli co, musimy się szybko zbierać? - upewnił się Radek, po czym energicznie wspiął się na garb swojego dromadera. - Lepiej, żeby nas tu nie spotkali.

- Nie. - Zahir pokręcił głową. - To moja szansa. Zostajemy.

- Co takiego?!

Książę już ich nie słuchał. Wskoczył na wielbłąda i pognał go na wschód, w stronę granicy. Znaczył ją łysy pas ziemi, wypalony przed laty, po ustaleniu kształtów obu graniczących emiratów. Z daleka widać było tumany kurzu unoszące się nad drogą prowadzącą z Khufash Manzil, stolicy Emiratu Róży, do miasta Fajr. Przebiegała ona nieco dalej na południe od Domu Róż, toteż Zahir natychmiast skierował wielbłąda na południe. Miał nadzieję, że zdąży na czas, by przeciąć jeźdźcom drogę.

Wiatr szumiał mu w uszach niby pieśń zwycięstwa, a niedawne słowa Radka wibrowały w jego pamięci. Niecodzienne przypadki. Tak nagła i nieprawdopodobna szansa na kontakt z Warda Al-Sahra. Był prawowitym władcą Fajr. Miał pilnować tronu, ochronić go przed sępami i oddać temu, kto okaże się godny, ale obaj bliźniacy okazali się sępami, więc tylko on pozostał godny. Nie miał prawa się poddać, kiedy sam Allah stanął po jego stronie i zesłał mu ten cud.

Dotarł na trakt, gdy delegacja była już tak niedaleko, że dało się rozróżnić wszelkie szczegóły. Środkiem drogi jechał duży, zielony powóz z zasłonami w oknach. Ciągnące go dwa kare konie miały czerwono-żółtą uprząż i ozdoby na grzywie i ogonie w podobnych kolorach, a więc kolorach Warda Al-Sahra. Poprzedzało go dwudziestu jeźdźców w beżowych skórzanych napierśnikach z wytłoczoną różą i ciemnozielonych krótkich płaszczach w kształcie różanego liścia. Przepasani czerwonymi szarfami, nosili przy boku szable o szerokich ostrzach, a na głowach spiczaste hełmy wciśnięte na białe turbany. Kilku kolejnych jechało za wozem i ubezpieczało tyły.

Kawalkada zatrzymała się na widok trzech wielbłądów zagradzających im drogę. Zbrojni położyli zgodnym ruchem prawe dłonie na rękojeściach szabli, ale na razie ich nie dobywali.

- Kim jesteście i dlaczego zagradzacie drogę jego wysokości emirowi Barkiemu ibn Nasirowi? - zapytał donośnie woźnica, suchy i patykowaty mężczyzna w zielonych szatach i kuriozalnie wysokiej czapce.

- Nazywam się książę Zahir i żądam rozmowy z emirem Barkim! - odpowiedział Zahir równie donośnie. Wśród zbrojnych zapanowało lekkie poruszenie. Najwyraźniej znali sytuację kraju, do którego jechali.

- Dlaczego emir miałby ci jej udzielić? - zapytał znów woźnica.

- Bo jedzie w odwiedziny do człowieka, który przemocą i podstępem zagarnął mój tron, a mnie oskarżył o zbrodnię, którą sam popełnił!

Drzwiczki powozu otworzyły się i ze środka wyszła wysoka postać w białym turbanie, zielonym saubie i żółto-czerwonym biszcie w poziome pasy. Zahi zsiadł z wielbłąda i ukłonił się nisko.

- Effendi... - zaczął, ale Wardyjczyk mu przerwał, mówiąc:

- Nazywam się Abdullah Sajjad i jestem naczelnym dyplomatą Zamku Słońca. Będę rozmawiał z tobą w imieniu jego wysokości emira Bakriego.

Zahir wyprostował się, natychmiast zrozumiawszy swoją pomyłkę, i uśmiechnał ciepło, kryjąc irytację. Ten dyplomata, dostojnik zwracał się do niego jak do równego sobie, równocześnie tak uniżenie tytułując swojego pana. Emirat Róży lubił na każdym kroku podkreślać swoją wyższość nad innymi państwami.

- Będę zaszczycony, panie Sajjad.

- Mów zatem, Zahirze. Domagałeś się rozmowy.

Książę przełknął ślinę i zaczął mówić:

- Tamtego dnia, kiedy mój ojciec urządził ucztę, to Salah go zabił. Zrobił to, ponieważ został zmanipulowany przez mojego drugiego brata, Karima. Moja służąca, która odkryła intrygę, usiłowała ją udaremnić, i dlatego znalazła się na miejscu zbrodni. Salah oskarżył ją, a razem z nią mnie, o zabójstwo. Książę Karim, któremu to zrujnowało plan, uwolnił mnie z więzienia i ruszyliśmy do Nakhli, żeby dostać wsparcie od emira Muhammada.

- Wyruszyliście razem, chociaż to on uknuł intrygę? - Abdullah pokręcił głową.

- Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Dopiero kiedy Karim został schwytany w niewolę przez Salaha, jego niewolnica złamała milczenie i powiedziała, że tak naprawdę to jej pan wszystko zaplanował.

- Karim jest teraz w niewoli?

- Był, ale uciekł. Moi sojusznicy go uwolnili. - Zahir zdecydował się nie zdradzać, że sam z uwolnieniem Karima nie miał nic wspólnego. Chciał się przedstawić z jak najlepszej strony. - Jest wprawdzie naszym wrogiem, ale nie mogę pozwolić na to, żeby zamęczono go w lochach. Salah jest okrutny.

- A ty nie jesteś?

Książę uśmiechnął się nerwowo.

- Nie rozumiem pytania - powiedział przepraszająco.

- Słyszeliśmy, że sprowadziłeś grabieżcze plemię Beduinów na miasto Almutahar, stolicę podbitego niegdyś przez Fajr emiratu Wahah, i wysadziłeś medynę, zabijając mnóstwo cywili, w tym jedyną ocalałą dziedziczkę ostatniego emira Wahah.

- Salah wysłał wojsko do Wahah, którego namiestnik nas przyjął, żeby nas uwięziło - odpowiedział Zahir. - Beduinów sprowadził do nas na pomoc Karim. Konkretnie jego żona, która uniknęła uwięzienia. A eksplozja medyny była wypadkiem.

- W jaki sposób taki kataklizm może być wypadkiem?

- Do ucieczki użyliśmy kanałów przechodzących pod miastem, pełnych łatwopalnego gazu. W pewnej chwili namiestnik Almutahar odłączył się od nas, żeby wrócić do swojego miasta i walczyć o nie przeciwko Beduinom. Prawdopodobnie w pewnym momencie upuścił pochodnię.

- Czyli nie miałeś nic wspólnego z atakiem Beduinów ani eksplozją? - upewnił się Abdullah.

- Nic a nic. Można zapytać ludzi ocalałych z Almutahar, ba, nawet armię Salaha. Podczas ucieczki z Fajr zostałem postrzelony i aż do wizyty w Nakhli nie byłem w pełnej sprawności. W Almutahar jeszcze nawet nie mogłem stać na własnych nogach.

W przypływie śmiałości książę obrócił się tyłem i uniósł galabiję, żeby pokazać swoją bliznę na krzyżach. Abdullah powoli pokiwał głową.

- Wizytowałem w Słowiczym Pałacu - powiedział. - Warda Al-Sahra dała Salahowi miesiąc na ustatkowanie sytuacji w kraju, aby dowiódł, że zasługuje na nasze poparcie. Ten miesiąc minął i z jednym ze zbuntowanych książąt spotykam się na granicy, a drugi, jak się dowiaduję, uciekł z lochu. Salah nie wywiązał się z obowiązku, teraz pozostaje ustalić, czy któryś z jego braci się wywiąże.

- Daliście mu miesiąc - odezwał się zapalczywie Zahir - mnie dajcie dwa tygodnie. Za dwa tygodnie będę miał w garści moich braci i ustabilizowaną sytuację w kraju. Jeśli mi się to uda, zagwarantujecie mi poparcie.

Abdullah zamrugał, jakby niepewny, co ma powiedzieć. Wtem, drzwiczki do powozu otworzyły się ponownie i wysiadł z niego emir Bakri. Następnie powolnym, majestatycznym krokiem zbliżył się do rozmawiających.

Emir był mężczyzną mocno posuniętym w latach, być może w wieku emira Ibrahima, lecz wyglądał od niego o wiele zdrowiej i żywiej. Choć nie był wysoki ani atletycznie zbudowany, tryskał zdrowiem i energią. Spokojna, poważna twarz o małych oczach, wydatnym nosie i cofniętej szczęce nie grzeszyła urodą, za to już na pierwszy rzut oka widać było, że należała do władcy. Choć niższy i ubrany znacznie mniej krzykliwie niż jego naczelny dyplomata - miał na sobie jedwabną zieloną galabiję bez ozdób i czerwony turban z pojedynczym złotym akcentem w postaci opaski podtrzymującej na czole jego konstrukcję - natychmiast go zdominował swoją niedającą się zignorować prezencją. Zahir aż poczuł się onieśmielony. Podskórnie wyczuwał to już wcześniej, ale dopiero teraz, kiedy emir z krwi i kości stanął przed nim, zrozumiał, że jego ojciec mimo piastowanego stanowiska nigdy nie był prawdziwym władcą.

- Odważne zagranie, chłopcze - oznajmił basowym, lekko świszczącym głosem. - Co to za siły chowasz w rękawie, że poważasz się na tak ryzykowną grę?

- Allah stanie po mojej stronie, bo tron Fajr należy się mnie - odparł z mocą Zahir. - Nigdy go nie chciałem, ale byłem głupcem, sądząc, że przed nim ucieknę.

- Nie chciałeś go?

- Władza mnie nie interesuje. Ale ojciec zapisał mi ten tron, więc moim obowiązkiem jest go objąć. Zwłaszcza że jedyne dwie osoby, na które mógłbym scedować ten obowiązek, okazały się zdradzieckimi zbrodniarzami.

Bakri uśmiechnął się, a był to uśmiech tak ciepły, serdeczny, a zarazem władczy, że Zahir poczuł wzruszenie. Żałował, że nie było mu dane urodzić się jako syn takiego człowieka.

- Zdobądź swój tron w dwa tygodnie, a otrzymasz poparcie Warda Al-Sahra i osobiście złożę ci pokłon w dowód uznania - oznajmił władca. Abdullah aż podskoczył, gdy to usłyszał, i wytrzeszczył oczy.

- Panie, nie wiem czy to... - zaczął, ale urwał swoją wypowiedź, zgromiony wzrokiem emira. Ten zaś zwrócił się ponownie do Zahira:

- Za dwa tygodnie i ani dnia później przyjadę do Fajr na twoją koronację. - Po krótkiej chwili wahania dodał: - Zahir Effendi.

Książę ukłonił się mu głęboko, na co Bakri odpowiedział skinieniem głowy.

- Oby twa droga była przyjemna, Bakri Effendi. Z wielką radością ugoszczę cię w pałacu moich przodków.

Emir i dyplomata wrócili do powozu, po czym kawalkada obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i pojechała z powrotem do Khufash Manzil. Zahir tymczasem, wyszczerzony od ucha do ucha, obrócił się ku swoim towarzyszom, których nic nierozumiejące miny przyprawiły go o wybuch śmiechu.

- To już ten moment - stwierdził Alosza, widząc, jak książę bije się pięściami po udach i zanosi kolejnymi falami chichotu. - Oszalał. Wszyscy zginiemy.

OMG. To był najbardziej satysfakcjonujący rozdział, jaki dotychczas napisałam. Na drugim i trzecim miejscu usadowią się "Aldona" i "Palmowy Dwór", ale temu z całą pewnością należy się pierwszeństwo. Jest to też kamień milowy, bo Zahir właśnie wyznaczył sobie deadline dwóch tygodni - i w ciągu tych dwóch tygodni, prawdopodobnie w nie więcej niż dziesięciu-piętnastu rozdziałach, dobiegnie końca cała akcja powieści. Tak, wkraczamy w endgame; szóstej części już nie będzie :).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro