XXII. Dwie Kobiety na Pustyni cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Amira kopała i wyrywała się, ale nie udało jej się pokonać dwóch mężczyzn, którzy prowadzili ją korytarzem. Na przedzie szedł trzeci, który jak dotąd się nie odezwał; to on otworzył przed nimi drzwi na zaplecze kuchni, gdzie czekała Czwarta Hiena. Mężczyźni stanęli na progu i wepchnęli tancerkę do pomieszczenia z taką siłą, że natychmiast upadła na pokrytą terakotą podłogę.

- Kimkolwiek jesteś, zapłacisz za to - warknęła, podnosząc się. - Pan Omer, właściciel tego karawanseraju, jest moim przyjacielem. I on sam ma potężnych przyjaciół, nawet w stolicy. Dopadną was i...

Zamarła, kiedy udało jej się wyplątać z materiału koszuli nocnej i podnieść głowę, a jej wzrok padł na odwróconą tyłem do niej sylwetkę Czwartej Hieny. Nawet z tej perspektywy nie dało się nie zauważyć, że był to Omer.

- Coś jeszcze? - zapytał chłodno, nie odwracając się nawet przez ramię.

- Dlaczego?! - krzyknęła Amira.

- Nigdy byś nie zrozumiała.

- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi! Nawet teraz powitał nas pan tak serdecznie! Jak mógł pan to zrobić?

- Nie powinnaś była wracać, Amiro. - Odwrócił się do niej, a na jego twarzy malował się smutek. - Nigdy nie chciałem cię krzywdzić, ale nie miałem wyboru.

- Dlaczego?! - powtórzyła tancerka.

- Musiałem to zrobić.

- Dla kogo? Dla uzurpatora, który zabił emira Ibrahima i zajął należny Zahirowi tron?!

- Nie, Amiro. Dla mnie i dla takich, jak ja.

- Czyli dla kogo?

Omer westchnął i lekko zgarbił ramiona.

- Jestem szyitą, moja kochana - powiedział cicho. - Do tego moi rodzice byli z Wahah. Wiesz, co to Wahah?

- Tak...

- Stary emir nienawidził takich jak ja. Nowy emir, wyznaczony przez niego, będzie kontynuował jego politykę. Ktoś, kto przejął tron siłą, zmieni wszystko pod siebie. Teraz jest nasza szansa, żeby wywalczyć sobie równość.

Amira zaniosła się gardłowym, pustym śmiechem.

- Jest pan głupcem - stwierdziła. - Salah nienawidzi szyitów jak ognia. Wiem, bo pracowałam w pałacu. Nawet parę razy musiałam się z tym psychopatą przespać. Wykorzysta was do złapania Zahira i Karima, a potem was wszystkich wymorduje.

- Przykro mi, ale jestem wierny moim ludziom - westchnął Omer. - A oni zdecydowali, że stajemy po stronie Salaha.

- Kto zdecydował?

- Ktoś potężny, kto pracuje w Słowiczym Pałacu i wypełnia wolę naszej pani, księżniczki Halimy.

- Niech zgadnę, Pierwsza Hiena?

Omer cofnął się i lekko zbladł.

- Niech się pan tak nie dziwi - mruknęła Amira. - Pańscy ludzie nazywają pana Czwartą Hieną. To oczywiste, że muszą być też pierwsza, druga i trzecia. Dowódca pewnie jest pierwszą.

- Rozgryzłaś nas - padła odpowiedź. - Ale niestety to my tu zadajemy pytania.

- Więc zadawajcie - prychnęła tancerka. - I tak nic nie powiem.

- Gdzie jest twoja towarzyszka?

- Poszła się wysikać i nie wróciła, nie wiem.

- Gdzie są Karim, Zahir i dwie niewolnice?

- Sama nie wiem. Rozdzieliliśmy się, Karim pojechał z nimi w jakieś miejsce, znane tylko Aishy, a ja i ona miałyśmy sprowadzić Saqata.

- Jeśli odpowiesz mi od razu, oszczędzisz sobie bólu.

- Ja naprawdę nic nie wiem!

Omer westchnął ponownie i podszedł do Amiry. Dziewczyna dopiero teraz zauważyła, że ma w rękach wielkie szczypce.

- Nie wierzę ci, kochana - powiedział przepraszająco. - Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Amira poczuła, jak jej serce gwałtownie przyspiesza. Przeżyła wiele bólu w swoim życiu, ale jeszcze nigdy nie skrzywdził jej nikt, kogo uważała za przyjaciela - ani Aisha, kiedy jeszcze pracowała w pałacu jako jej pokojówka, ani Zahir, ani Halim Saqat, ani żaden z ludzi, z którymi załatwiała w jego imieniu interesy. Nie była na to gotowa. Chciało jej się płakać, nie ze strachu, ale z rozczarowania i nieznanego wcześniej poczucia zdrady, które zdawało się palić ją od środka. Wciąż nie wierzyła, że to się stało.

Omer zatrzymał się o krok od niej i ze złością podniósł wzrok - w drzwiach stanął zdyszany mężczyzna w czarnej kefiii, jeden ze strażników wielbłądów.

- O co chodzi? - spytał gospodarz opryskliwie.

- Uciekły...

- Kto uciekł?!

- Wielbłądy... Wszystkie... Ktoś je przepłoszył...

Szczypce z brzękiem uderzyły o płytki terakoty. Amira powoli uniosła się z podłogi, na której wciąż siedziała; Omer minął ją szybkim krokiem i chwycił rozmówcę za wyłogi czarnego kaftana.

- Co to znaczy?! - syknął mu prosto w twarz.

- Ktoś rozpalił ogień w głównej nawie... Już go zgasił, ale wielbłądy i osły uciekły... Nie mogliśmy nic zrobić... Hisham nie żyje, stratowany...

Omer zaklął i wyszedł z pomieszczenia energicznym krokiem. Korytarz rozbrzmiewał już cichymi rozmowami i pytaniami, zapewne wychodzącymi z ust obudzonych zamieszaniem kupców. Amira usiłowała wyjrzeć z zaplecza, ale, wychodząc, Omer zatrzasnął za sobą drzwi. W zamku zachrobotał kluczyk.

Amira została sama. Rozejrzała się błyskawicznie po pomieszczeniu; miało ono dwa wyjścia, jedno na korytarz, które właśnie zostało zamknięte, a drugie do sali jadalnej, gdzie kręciło się trzech mężczyzn w czarnych kefijach. Podniosła z ziemi upuszczone przez Omera szczypce. Przy bliższych oględzinach zauważyła, że na małym blacie na końcu niewielkiego, zagraconego pomieszczenia leżało kilka innych przyrządów do tortur, przygotowanych przez jej "przyjaciela". Wśród nich znalazła grubą, długą na trzydzieści centymetrów igłę.

Schowawszy igłę do rękawa, a szczypce za pas, zaczęła otwierać szafki, które otaczały ją ze wszystkich ston, i wyrzucać ich zawartość z impetem na podłogę. Drewniane naczynia robiły niewiele hałasu, ale ceramika tłukła się z trzaskiem, zaś metal brzęczał donośnie. Ludzie na korytarzu byli zbyt zabiegani, by zwrócić uwagę na te odgłosy, za to trzej mężczyźni z sali jadalnej natychmiast pobiegli na zaplecze, by sprawdzić, ci się dzieje.

Wbiegli jeden po drugim. Ostatni z nich zatrzymał się w pół kroku i zakrztusił, gdy ukryta za drzwiami Amira wbiła mu igłę między żebra aż na piętnaście centymetrów, sięgając serca. Następnie dziewczyna pchnęła jego bezwładne ciało ku dwóm pozostałym, którzy zdążyli się dopiero odwrócić z szokiem wymalowanym na twarzach, zostawiając w jego ciele igłę, i wybiegła z zaplecza wprost do sali jadalnej. Trzydzieści metrów przed nią majaczyło wyjście na drogę.

Choć wyciągała nogi najdalej, jak mogła, jeszcze przed przebiegnięciem połowy tego dystansu poczuła szarpnięcie w tył - pierwszy z biegnących za nią napastników chwycił ją za powiewające w tyle fałdy obszernej szaty. Amira płynnym ruchem dobyła szczypców zza pasa i machnęła nimi w tył, celując w jego czoło. Mężczyzna nie zdążył się uchylić. Uderzenie nie było na tyle silne, by go pozbawić przytomności, ale zamroczyło go na chwilę, co pozwoliło tancerce wyrwać się z jego uścisku i ruszyć dalej. Drugi z prześladowców był jednak tuż-tuż.

O mało jej nie dopadł, ale kiedy przebiegała obok jednego z filarów podpierających strop pomieszczenia, jak duch wyłoniła się zza niego Aisha, która zakradła się tu, chcąc uwolnić Amirę, i zaatakowała zaskoczonego mężczyznę swoją dżamblą. Ten nawet nie próbował się bronić; wbiła mu ostrze aż po rękojeść w splot słoneczny, po czym wyciągnęła je, chwyciła zaskoczoną tancerkę za łokieć i popędziła z nią do wyjścia. Kilka sekund później owiały je lodowate podmuchy nocnej wichury, w których wirowały już pierwsze ziarna piasku.

Kiedy przebiegły przez drogę, mężczyzna, którego Amira uderzyła szczypcami, wypadł z budynku i zaczął krzyczeć. Na jego wezwanie wokół zaroiło się od czarnych kefii i wszyscy rzucili się w pogoń.

- Nie uciekniemy im! - jęknęła Amira.

- Zaufaj mi! - odparła Aisha, ciągnąć ją pomiędzy kaktusy.

Mijały ich ciemne, zielone kształty ze straszliwą prędkością, przez co kolce chwytały je za skórę i ubrania, zostawiając rany i rozdarcia. Tupot i okrzyki zdradzały, że pogoń przekroczyła już drogę i zbliża się do nich nieubłaganie.

Nagle pole kaktusowe skończyło się jak nożem uciął. Przed Amirą i Aishą rozciągała się bezkresna pustynia, pełna skał i wzgórz, między którymi płożyły się czarne w mrokach nocy masywy wydm, a dwa wielbłądy, przywiązane do jednego z ostatnich kaktusów, czekały na nie cierpliwie. W świszczącym powietrzu wirowały tumany kurzu; nieco na lewo od nich, na północym zachodzie, majaczył potężny kształt podobny do olbrzymiej trąby powietrznej. Była to główna masa burzy piaskowej, która z każdą sekundą przybierała na sile.

- Proszę, niech pani powie, że tam nie jedziemy - jęknęła Amira, wsiadając na wielbłąda.

- Ominiemy tę burzę. Hut, hut, hut! - Aisha pogoniła wielbłąda.

Ludzie nasłani przez Salaha wypadli spomiędzy kaktusów, kiedy wielbłądy ruszyły naprzód. Biegli z całych sił, ale zwierzęta prędko się rozpędziły i zostawiły ich w tyle. Wszyscy ścigający byli pieszy i nie mieli szansy ich doścignąć. Wkrótce zaczęli, klnąc na potęgę, cofać się do karawanseraju po własne wielbłądy, które już zdążyły się rozbiec, podczas gdy Aisha i Amira parły naprzód, kierując się do pieczary Halima Saqata.

***

- Co to ma znaczyć?!

- Co teraz z nami będzie?

- Jak mamy uspokoić i zgromadzić te wszystkie zwierzęta?

- Odpowie pan za to, panie Omer!

- To pańska wina!

- Pan za to zapłaci! I za nasze zwierzęta, i za to, że obudzono nas w środku nocy!

- Skandal!

- Już nigdy nikt nie przyjedzie do pańskiego karawanseraju!

Omer przecisnął się przez rozhisteryzowany tłumek kupców, nie odpowiadając na żadne pytanie, żądanie ani obelgę. Był zdenerwowany, ale nie dlatego, że biznes właśnie przelewał mu się przez palce, tylko dlatego, że obawiał się o los Krwawych Hien. Wypuścił z rąk dwójkę kobiet, z których mógłby wyciągnąć kluczowe informacje o zbiegłych książętach - co jednak ważniejsze, pozwolił uciec Amirze, która usłyszała jego kryptonim w organizacji. Jego ludzie nie powinni byli nazywać go przy niej Czwartą Hieną. Bystra tancerka domyśliła się, że musi istnieć też Pierwsza Hiena, a ta wiedza, nawet jeśli nie miało się pojęcia, kim jest ten człowiek, była niebezpieczna. Organizacja Krwawych Hien była ściśle tajna, o samym jej istnieniu wiedzieli jedynie namiestnik Almutahar i rodzina emira, i to tylko członkowie płci męskiej. Taka osoba jak Amira nie mogła ujść z życiem po wejściu w posiadanie takich informacji.

Gospodarz wiedział, że jeśli zawali tę akcję, będzie mógł pożegnać się ze stanowiskiem Czwartej Hieny. Malik Khouri był bezpieczny, póki nikt nie wiedział o Krwawych Hienach i przez to nie podejrzewał, że może istnieć ktoś taki jak on. Tego wieczora Omer miał złożyć dowódcy meldunek, wysyłając mu wiadomość gołębiem, i wolał, by jego treść była nieco bardziej optymistyczna niż "Złapałem Aishę i jedną z niewolnic, ale mi uciekły. Przy okazji dowiedziały się o istnieniu Krwawych Hien. Nic nie mogę zrobić".

W magazynie czekało na niego kilkunastu członków Krwawych Hien, czy raczej Krwawych Sępów - tak bowiem nazywano tych, którzy nie parali się intrygami ani strategią, ale działali zbrojnie w terenie. Stanowili zdecydowaną większość organizacji. W przeciwieństwie do jednostki specjalistycznej, czyli Krwawych Skorpionów, nie przechodzili rygorystycznego szkolenia, toteż ich skuteczność opierała się przede wszystkim na znakomitym planowaniu i doinformowaniu dowódców.

- Nie złapaliście ich, prawda? - zapytał na wstępie, widząc zrezygnowanie na ich twarzach. Kilkoro z nich pokręciło głowami. - W głównej nawie wciąż jest parę wielbłądów. Ci, których to zwierzęta, niech natychmiast na nie wsiądą i ruszą w pogoń. Reszta dołączy, gdy znajdzie swoje wielbłądy.

- Nie złapiemy ich - odpowiedział jeden z Krwawych Sępów. - Burza zatrze ślady.

- Spokojnie, nie będziecie musieli szukać ich śladów. Znajdziecie je we własnej osobie.

- Już się pewnie mocno oddaliły...

- Nie tak daleko, jak sądzicie. - Omer uśmiechnął się niebezpiecznie. - Dogonicie je bez problemu. I coś mi się wydaje, że kiedy je znajdziecie, będą uciekać pieszo.

***

Amira szczerze żałowała, że nie miała jak wziąć ze sobą swojej torby. W torbie Aishy znajdował się bowiem tylko jeden saub, którym można się było szczelnie opatulić przed chłodem i piaskiem. Na szczęście żona Karima miała dwa nikaby, z których jeden pożyczyła towarzyszce. Dzięki temu chociaż twarz tancerki była osłonięta.

Chłód i wiatr wzmagały się z każdą chwilą. Choć omijały główne ramię burzy, przejeżdżały na tyle blisko, że widoczność była ograniczona do kilkunastu metrów. Piasek wciskał im się we wszystkie szpary w ubraniach, drażnił skórę i zalepiał oczy, do tego wielbłądy pod nimi ryczały boleśnie i z protestem.

W pewnym momencie, zanim jeszcze pole kaktusowe na wprost karawanseraju zdążyło schować się za nimi za horyzontem, wielbłąd Amiry wydał z siebie dziwny, głuchy dźwięk, po czym przewrócił się, wysadzając dziewczynę z siodła. Tancerka pisnęła, gdy stoczyła się na piasek, który natychmiast oblepił ją ze wszystkich stron. Aisha obróciła się ku niej, a kiedy zobaczyła, że jej towarzyszka ma kłopoty, zatrzymała się, by poczekać, aż ta z powrotem wsiądzie na wielbłąda. Zwierzę jednak, mimo każdego rodzaju zachęty ze strony Amiry, nie chciało wstać na nogi.

Zdziwiona tancerka przyklęknęła przy nim. Przy bliższych oględzinach zauważyła krew w okolicy jego pęcin - wielbłąd był kulawy. Podeszła do Aishy, walcząc z silnym podmuchem wiatru spychającym ją w przeciwną stronę, i powiedziała jej o odkryciu. Żona Karima bez protestu pozwoliła jej usiąść za sobą w siodle.

Żal im było porzucić zwierzęcia na śmierć w burzy, ale nie miały innego wyjścia. Kulawy wielbłąd tylko by je spowolnił.

Wierzchowiec Aishy szedł teraz wolniej i ciężej, zmuszony dźwigać dwie osoby. Ku przerażeniu uciekinierek, po kilkunastu metrów również zaczął ryczeć i przystawać, by wreszcie przewrócić się na pysk, zrzucając je obydwie ze swojego grzbietu. Obejrzały jego pęciny - na nich również widniała krew.

- Kto mógł je okaleczyć?! - zapytała Amira, przekrzykując wycie wiatru. Żałowała, że musi otwierać usta; piasek zgrzytał jej w zębach.

- Omer - odparła Aisha chłodno. Obie klęczały naprzeciwko siebie przy boku cierpiącego wielbłąda

- Jakim cudem zdążył?

- Zrobił to wcześniej, kiedy tylko przyjechałyśmy do jego karawanseraju. Od początku rozważał naszą próbę ucieczki.

- Ale na pewno nie rozważył burzy - zauważyła Amira. - Dzięki niej mamy szansę, widoczność jest słaba.

- Za ile dojdziemy do pieczary pieszo?

- Cztery dni...

- Mamy jeden bukłak wody, który wystarczy jednej osobie na dwa dni.

- Będzie ciężko, ale damy radę.

Aisha spojrzała ponad ramieniem Amiry i nadzieja powoli przygasła w jej oczach.

- Tylko, jeśli jakimś cudem ich przegonimy - mruknęła, wskazując ręką w kierunku karawanseraju. Widoczność w tamtą stronę była jeszcze znośna, toteż bez trudu dało się odróżnić od tła ciemne sylwetki wielbłądów i jeźdźców w czarnych galabijach i kefijach na ich grzbietach.

- Musimy zaufać burzy - odrzekła tancerka.

Z żalem opuściły drugiego wielbłąda i wzięły się za ręce, by się nie pogubić w zawierusze. Brnęły naprzeciw wiatrowi, smagane chłodem i ziarnami piasku, który zatykał im oczy i usta. Każdy krok, którym opierały się sile burzy, zdawał się ponad siły i zużywał przerażające ilości energii. Ich stopy utykały w niestałym podłożu i traciły równowagę, a w płucach brakowało tlenu. W tej chwili żadna z nich nie miała nadziei na to, że uda im się ujść z tego z życiem, ale udawały optymistki, by podnieść na duchu siebie nawzajem. Co chwilę któraś oglądała się przez ramię, by sprawdzić, jak daleko są jeźdźcy. Za każdym razem znajdowali się coraz bliżej.

W pewnej chwili Aisha zerknęła przez ramię i jej ręka, ściskająca dłoń Amiry, stężała. Tancerka spojrzała na nią pytająco.

- Zauważyli nas - wyjaśniła Aisha grobowym tonem.

Amira obróciła się. Jeźdźcy nie jechali już stępa; gnali ku nim galopem. Miały przed sobą najwyżej trzy do czterech minut ucieczki, do tego ogromna ściana głównego ramienia burzy była zaledwie około pięćdziesięciu metrów od nich.

- Amiro, mam ryzykowny plan - odezwała się Aisha. Tancerka powiodła spojrzeniem za jej oczami i poczuła ciarki na plecach, gdy jej wzrok zatrzymał się na czarnych kłębach piachu wirujących w straszliwym kotle rozwścieczonego powietrza.

- Chyba nie mamy innego wyjścia - zgodziła się, choć zimny pot ciurkami spływał po jej plecach.

- Raz kozie śmierć?

- Raz kozie śmierć!

Mocniej ścisnęły swoje ręce, by siła wiatru ich nie rozdzieliła, i ruszyły biegiem prosto w ramiona głównego ramienia burzy. Jeźdźcy popędzili wielbłądy, nie chcąc ich zgubić, ale spóźnili się - nim zdołali na dobre rozpędzić zwierzęta, dwie drobne istoty zniknęły z ich pola widzenia, pochłonięte przez ciemność i mrożące krew w żyłach zawodzenie rozrywanej na strzępy potęgą żywiołów pustyni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro