XXXI. Na Ratunek, cz. 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Główna brama Almutahar, zwrócona w stronę skarpy, po której ścianie wspinała się zygzakiem droga do Fajr, tonęła wciąż w nocnym mroku, kiedy ponad wydmami na wschodzie, widzianymi przez wąski otwór pomiędzy dwiema skalnymi ścianami po bokach doliny pełnej starorzeczy, wstało słońce. Jego pierwsze, miękkie promienie wpadły przez liczne otwory okienne do komnat i korytarzy najwyżej położonego budynku, Sępiej Skały, ocieplając miodowym blaskiem chłód białych i popielatych ścian.

Nahdi, Al-Hilli i Hasini czekali już ze śniadaniem w jadalni, kiedy jako ostatni pojawił się w niej Ahmed. Gdy zasiadł do stołu, rozpoczęto jedzenie - kapitan piechoty rozdawał chleb z siedziska namiestnika, jako że wynik walki Ahmeda z Yusufem przeważył na jego korzyść.

- Roześlij dziś ludzi w poszukiwaniu Al-Qasimiego - polecił tropicielowi. - A ty, dowódco, kiedy wyruszasz?

- Zaraz po śniadaniu - odparł Ahmed. - Każę przygotować więźniów do drogi, jak tylko stąd wyjdę.

- Moi ludzie zostali wysłani już wczoraj wieczorem - odezwał się Al-Hilli.

- Wyślij kolejnych - rzekł na to Nahdi. - Musimy złapać tego zdrajcę jak najszybciej.

- Nawet gdyby pojawił się tu teraz, i tak nie dotrzymacie mi kroku - prychnął Ahmed. - Moja jazda dostarczy Karima i Zahira do Fajr zanim na dobre opuścicie terytorium dawnego Wahah.

Kapitan zacisnął zęby tak mocno, że zarysy zawiasów szczęki uwydatniły mu się widocznie po bokach twarzy.

- Co to ma znaczyć? - zapytał, cedząc każde słowo.

- Dobrze wiem, czemu zależy ci na czasie. Nie chcesz, żeby na mnie spadła cała chwała. Ale nie martw się, nie zapomnę wspomnieć o twoich znakomitych zasługach w opóźnianiu mojego marszu, doprowadzaniu do niezgody wśród naszych ludzi i podbijaniu miasta, które poddało się po jednej rozmowie ze mną.

Nahdi zerwał się z siedziska.

- Pojechałem tu na wyraźny rozkaz emira Salaha - warknął. - Ty dostałeś tę misję jako ostatnią szansę, żeby udowodnić, że jesteś godzien swojego stanowiska! Ja jeszcze nigdy nie zawiodłem mojego pana!

- Może dlatego, że nigdy nie musiałeś robić niczego ważnego - odparł Ahmed z rozbrajającym uśmiechem.

Kapitan stał się w kilka sekund czerwony jak burak, ale nic nie powiedział, ponieważ uwagę wszystkich odwróciło gwałtowne otwarcie się drzwi do jadalni. Stanął w nich jeden z wartowników Hasiniego i zawołał:

- Banda beduińskich grabieżców szturmuje na miasto!

Hasini, który do tej pory nie wtrącał się w dyskusję pomiędzy gośćmi z Fajr, zerwał się i podbiegł do swojego człowieka.

- Jak to?! Mów wszystko! - krzyknął.

- Wyskoczyli na nas ze wszystkich stron i szturmują na mury. Otoczyli nas przez noc, używając naturalnych osłon!

Teraz to Al-Hilli zerwał się na równe nogi.

- Musieli połapać moich ludzi - warknął. - Allahu, dopomóż!

- Niech by to diabli! - Nahdi roztrzaskał czarkę herbaty o podłogę. Ahmed jedyny milczał, patrząc z zamyśleniem w okno. - Nie masz nic do powiedzenia, dowódco?

- To na pewno grabieżcy? - odezwał się zapytany. Głos miał chłodny i spokojny.

- To na pewno Beduini. Noszą ubrania i ozdoby z przemytu lub grabieży.

Ahmed nie odrywał wzroku od okna.

- Pewnie masz rację - przyznał - ale ostrożności nigdy dosyć. Hasini, niech twoi ludzie bronią muru. Idź z nimi na pierwszą linię.

- Słucham? Mam być mięsem armatnim?

Przepastne, czarne oczy dowódcy Najwyższej Straży zwróciły się na niego bez wyrazu w bezdennych źrenicach.

- Byłeś prawą ręką zdrajcy - powiedział Ahmed. - Teraz udowodnij, że jesteś po naszej stronie.

Hasini głośno przełknął ślinę, po czym skłonił głowę i wyszedł z sali szybkim krokiem. Wartownik, który przyszedł z informacją, ruszył zaraz za nim.

- Kapitanie Nahdi, zostawiam miasto w pańskich rękach - powiedział poważnie Ahmed. - Proszę mi wybaczyć moje niemiłe słowa. Jeśli obroni pan Almutahar, pańskie zasługi będą nie mniejsze niż moje. Dopilnuję osobiście, żeby emir się o tym dowiedział.

- A pan? - spytał Al-Hilli.

- Zabezpieczę więźniów i przygotuję ich do wyjazdu. Kiedy tylko będzie można wydostać się za mury, zabiorę ich stąd. Obawiam się, że to nie jest zwykły łupieżczy atak.

Kapitan i tropiciel pokiwali głowami.

- Emir Salah może na mnie liczyć - odpowiedział Nahdi.

- Znajdę dla pana jakąś drogę - obiecał Al-Hilli.

Ahmed podziękował obydwu skinieniem głowy, po czym wyszedł, zostawiając na stole, podobnie jak Hasini, niedojedzone śniadanie. Nie zamierzał wypuścić z rąk swojej największej wygranej od lat.

***

Straże wystawione przez szejka Al-Aziza złapały nad ranem trzech zwiadowców Al-Hilliego. Po dokładnym wypytaniu dowiedzieli się, ile jest w mieście żołnierzy i jaki plan ma Ahmed Hariri. Postanowili atakować wraz z pierwszymi promieniami słońca, aby zapobiec wywiezieniu książąt do Fajr.

Kashif osobiście dał rozkaz do ataku i jego ludzie pobiegli do murów ze wszystkich stron, dźwigając drabiny i liny z kotwicami. Wielbłądy czekały na nich na szczycie skarpy, nieprzydatne w takiej walce.

Atak prowadził Rafi. Wrzeszczał na całe gardło, biegnąc na czele Beduinów z wielką drewnianą kładką w ręce, z zamiarem przerzucenia jej przez suchą fosę. Na jego oczach jedyny biegnący przez nią most został podniesiony, a z murów posypała się salwa strzał. Rafi zasłonił się kładką i omal nie przewrócił na plecy, kiedy trafiło go kilka grotów.

Przeżył, ale inni nie mieli tyle szczęścia. Co któryś Beduin upadał, krzycząc z bólu i strachu, albo w zupełnej ciszy, zabity na miejscu. Ci, którzy zostali jedynie ranni, błagali Allaha o szybką śmierć, wgniatani w ziemię podeszwami kolejnych szeregów, które bezlitośnie przebiegały po ich ciałach. Wkrótce później umierali w męczarniach, a po przejściu nawałnicy zostawały z nich zakrwawione strzępy.

Kładka z hukiem opadła na ubity piach, łącząc ze sobą dwa brzegi fosy, a wokół niej kilkadziesiąt innych. Wkrótce zaroiło się na nich od gorączkowo przechodzących na drugą stronę wojowników. Niektórzy, nie nadążając za szałem bojowym tłumu, spadali z niej, zepchnięci, na dno fosy, gdzie czaiły się metalowe kolce. Ich agonalny skowyt mieszał się z okrzykami zwycięstwa, gruchotem drabin uderzających o mury i dźwięcznym brzękiem kotwiczek zahaczających o blanki na ich szczycie.

Wkrótce ściany zewnętrzne umocnień Almutahar pociemniały od rozlicznych pnących się w górę postaci. Obrońcy zrzucali na nich włócznie i kamienie, gdzieniegdzie lał się też wrzący olej. Rafi szedł po drabinie ustawionej przez jednego z Beduinów; gdy był w połowie drogi, w ostatniej chwili odsunął się na bok i zachwiał niebezpiecznie na skraju szczebla, a ciśnienia z góry włócznia przebiła pierś idącego zaraz za nim mężczyzny. Wojownik jęknął głucho i spadł w przepaść, omal nie ściągając za sobą następnego.

Rafi z trudem odzyskał balans i kontynuował wspinaczkę. Tuż pod szczytem w podobny sposób udało mu się uniknąć kamienia, a kilka kroków później przesadził już blanki i dobył z pochwy swojego ulubionego jataganu. Wspinający się po sąsiednich linach i drabinach również docierali już na szczyt, dzięki czemu walka szybko zmieniła charakter na typową bitwę na broń białą.

Rafi, choć był potomkiem duchownego, miał od zawsze ambicje, by zostać mistrzem miecza. Teraz miał szansę rozwinąć skrzydła; ciął, dźgał i odbijał ciosy, przerąbując się przez tłum obrońców, jakby ścinał zboże. Nikt nie mógł go dosięgnąć; zakrwawione trupy padały wokół niego na wszystkie strony. Pomyślał, że gdyby chciał, mógłby samodzielnie pozabijać ich wszystkich i podbić to miasto.

Zmienił zdanie w ułamku sekundy, kiedy zerknął w dół, do środka miasta, i zauważył ustawiający się na głównej arterii oddział łuczników. Liczyli trzy szeregi, z których pierwszy siedział, drugi klęczał, a trzeci stał wyprostowany, i przygotowywali się do synchronicznej salwy, która miała spaść na szczyty murów. Najwyraźniej byli gotowi poświęcić swoich, walczących rozpaczliwie z przeważającymi siłami Kashifa, aby tylko powstrzymać szturm.

- Padnij! - ryknął Rafi i sam sprowadził najbliższego Beduina do parteru.

Większość ludzi szejka posłuchała, podczas gdy żyjący nadal obrońcy stali. Salwa uderzyła głównie w stojących, ale mimo to wielu Beduinów nie podniosło się już z powierzchni murów. Rafi poderwał się, kiedy tylko strzały przestały śmigać mu nad głową i ponownie spojrzał na łuczników, próbując ocenić sytuację. Dostrzegł z przerażeniem, że zdążyli już nałożyć kolejne strzały na cięciwy i naciągają łuki. Rozkazy wydawał im wysoki mężczyzna w ozdobnym mundurze, stojący z boku formacji.

To musiał być Hasini, prawa ręka Al-Qasimiego. Był tutaj, a to oznaczało, że nie mógł zagrozić Aishy i namiestnikowi, którzy właśnie zagłębiali się w kanały pod miastem. Przynajmniej ta część planu poszła tak, jak powinna.

Nadal trzeba było jak najszybciej pozbyć się tego problemu, a kolejna salwa była już w powietrzu. Rafi zasłonił się ciałem jednego z poległych obrońców murów, po czym odrzucił naszpikowane strzałami zwłoki i podbiegł do jednej z drabin, po których wciąż wspinali się atakujący.

- Stop! - zawołał do najbliższego Beduina. - Wracajcie na dół! Do szejka Al-Aziza!

Beduin zatrzymał się i spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Zjeżdżaj po linie - powiedział Rafi, wskazując mu najbliższą wolną linę z kotwiczką. - Powiesz szejkowi, że ma natychmiast ruszyć szarżą na bramę, choćby w parę osób. Otworzę mu ją i spuszczę most. Tylko niech się pospieszy, na litość boską! I niech każdy ma jakąś tarczę!

Zdumiony Beduin nie zadał nawet żadnego pytania, chwycił oburącz linę i zjechał po niej na dół. Tymczasem nadeszła kolejna fala strzał i szczyt murów zabrzmiał wrzaskami umierających. Nie miało to jednak znaczenia - na miejsce każdego zabitego pojawiało się dwóch nowych, zupełnie świeżych, wchodzących po linach i drabinach. Trupy ścieliły się tak gęsto, że trudno było znaleźć już dla nich miejsce, to też Rafi po chwili rozkazał zbudować z nich tymczasowy okop, a nadmiar zrzucać do środka miasta, z nadzieją, że widok martwych ludzi roztrzaskujących się dodatkowo o miejską drogę rozproszy nieco łuczników i pogorszy ich celność.

Kolejna salwa strzał pokazała bezsensowność okopu - łucznicy celowali teraz w górę, by strzały leciały po ostrym łuku i spadały na atakujących z nieba. Tym razem dwie z nich trafiły Rafiego - jedna rozcięła mu rękaw i skórę na całej długości ramienia, a druga przyszpiliła but do fugi w murze, boleśnie przebijając bok stopy. Na szczęście nie uszkodziła kości ani żadnych ważnych ścięgien.

Pan na pieczarze z wściekłością szarpnął za drzewce, chcąc się uwolnić, ale strzała nie chciała ustąpić. Udało mu się dopiero za którymś razem, a wówczas z rany w stopie siknęła niska fontanna krwi. Rafi zaklął szpetnie, pospiesznie zdjął but, owinął stopę ciasno swoją własną onucą i ubrał but ponownie. Na tę chwilę taki opatrunek musiał wystarczyć.

Kolejna salwa mogła przyjść lada chwila, a do szarży było jeszcze daleko. Rafi podjął decyzję w mgnieniu oka; zerwał się do pionu, wyjrzał zza nasypu z trupów i dobył noża do rzucania. Już biorąc zamach, wycelował w przywódcę łuczników, i z całej siły cisnął ostrzem w jego stronę.

Hasini nie zdążył zasłonić się tarczą.

Chwila dezorientacji unieszkodliwiła łuczników, patrzących, jak ich dowódca umiera, na kilkanaście cennych sekund. Przez ten czas Rafi z najwyższym wysiłkiem zrzucił na ulicę poniżej cały piętrzący się przed nim stos zwłok i skoczył w ślad za nimi, krzycząc do pozostałych wojowników:

- Na dół, za mną!

Tak jak myślał, ciała zamortyzowały upadek, choć nadal nie zapobiegły sińcom i drobnym stłuczeniom. Wokół Beduini powtarzali jego wyczyn - niektórzy mniej zgrabnie, płacąc za to życiem - a łucznicy zaczęli strzelać na oślep. Teraz, kiedy napastnicy byli od tyłu chronieni murem, zasłanianie się ciałami zmarłych przyniosło znacznie lepszy skutek.

Rafi na migi polecił dwóm wojownikom chwycić za korby po bokach bramy, które opuszczały most na fosę. Sam zaś, razem z jeszcze innym, chwycił za potężny rygiel.

Stękając z wysiłku, podnieśli rygiel o kilkanaście centymetrów w górę, jednakże zanim udało im się go zdjąć z widełków, Beduin został trafiony dwoma strzałami, kolejna zaś przyszpiliła rękaw Rafiego do bramy. Brat Aishy, przerażony, spróbował ją wyrwać, ale siedziała mocno, unieruchamiając go na widoku niczym tarczę strzelecką.

Wówczas jednak pojawił się przy nim kolejny Beduin, potężny i barczysty, i wyrwał strzałę z wrót jednym szarpnięciem, po czym samodzielnie zrzucił rygiel z widełków. Ledwo żywy Rafi uchylił sie przed kolejnym grotem i chwycił za uchwyty bramy, chcąc rozewrzeć ją na oścież. Kiedy to zrobił, na świeżo opuszczony most wjechał razem z kilkunastoma ludźmi szejk Al-Aziz.

Rafi odsunął się na bok, by zejść mu z drogi. Kashif dobył bułata i wydał z siebie wojenny ryk, spinając konia do galopu, podobnie jak jego pobratymcy. Rafi podziękował w duchu Allahowi, że szejk wybrał tę zwierzęta, a nie wielbłądy, choć koni miał niewiele, ponieważ jeźdźcy musieli przeskoczyć ponad zwałami trupów. Dalej już czekała ich równa droga.

Choć byli wystawieni na strzały, nie dosięgła ich ani jedna - odległość dzieląca ich od bramy do formacji łuczników była zbyt mała, by ci zdążyli założyć na cięciwy kolejne strzały. Tylko czterech zdołało wystrzelić, i to w takim pośpiechu, że nikogo nie trafili. W następnym ułamku sekundy zderzyli się z potęgą koni, bułatów, włóczni i scimitarów. Niemal jedna trzecia oddziału padła martwa, zaś pozostali rozbiegli się panicznie po uliczkach.

Mury były zdobyte, a przed napastnikami otwarła się prosta droga do serca Almutahar, jakim była Sępia Skała. Rafi miał już na ustach trele zwycięstwa, ale wtedy zauważył, że wojownicy sprawnie tarasują główną arterię w jednym z trzech przewężeń, tworząc kolejną po bramie zaporę, której murem stały się zabudowania miasta.

Do zwycięstwa było jeszcze daleko.

***

Halimę zbudziły odległe krzyki i odgłosy uderzeń. Chciała wstać, żeby sprawdzić, co to takiego, ale kiedy tylko spróbowała się poruszyć, poczuła, jak bardzo całe jej ciało zesztywniało od leżenia na twardej ziemi, do tego od zmęczonych wczorajszym płaczem oczu wbijały jej się w głowę igiełki bólu. Z trudem uniosła powieki; obraz widziała rozmazany, ale udało jej się dostrzec, że Nasira już wstała i wyglądała na zewnątrz przez szparę w drzwiach.

- Co się dzieje? - zapytała księżniczka mamrotliwie.

- Ktoś zaatakował Almutahar - odpowiedziała jej niewolnica, a w jej głosie pobrzmiewało zdumienie. - To nasza szansa na ucieczkę.

Halima rozbudziła się i zaczęła przeciągać, by rozprostować zastane mięśnie.

- Przemyć mnie do twierdzy - poleciła. - Stamtąd jest tajemna droga ucieczki.

Nasira spojrzała na nią, po czym parsknęła śmiechem.

- Do twierdzy? Oszalałaś?

- Jakoś się tam dostałaś, kiedy przeszkodziłaś Al-Qasimiemu w naradzie, rozbijając mu przy okazji okno.

Niewolnica westchnęła.

- To nie takie proste - powiedziała. - Nie wiem, jak bardzo jesteś skoczna.

- Bardzo, jeśli idzie o moje życie.

- Biedne palmy...

- Co takiego?

- Nic. Przyszykuj się. Dobrze, że nosisz ten turecki strój, mniej krępuje ruchy niż burka. Ja będę musiała biec w pantalonach.

Chwilę później, korzystając z zamieszania, opuściły magazyn, wspięły się na dachy i rzuciły w kolejną karkołomną wycieczkę. Wokół panowały ścisk i panika, mało kto zwracał na nie uwagę, co najwyżej na skandaliczny strój Nasiry. Teraz jednak nie przyciągał on wzroku aż tak bardzo, ponieważ wielu mieszkańców Almutahar zostało wyrwanych przez atak ze snu i uciekali w głąb miasta w koszulach nocnych. Niewolnica mogłaby przysiądz, że w tłumie zauważyła nawet parę całkiem nagich osób.

Pokrótce, niezaczepiane przez nikogo, znalazły się na znanym Nasirze podłużnym dachu, gdzie wzięły rozpęd i skoczyły ponad murami twierdzy, prosto do ogrodu. Nasira znów trafiła w palmę i zsunęła się spokojnie po jej pniu, ale mniej zręczna od niej Halima poleciała w dół i uderzyła prosto w krzewy oliwne. Potłukła się przy tym boleśnie, a jej suknię naznaczyły dziury i krwawe zacieki, lecz na szczęście nie stała jej się żadna poważna krzywda. Mimo to Nasira musiała ją uspokajać przez jakieś piętnaście minut, zanim ruszyły dalej.

Poruszanie się w obrębie twierdzy było już nieco trudniejsze. Na szczęście, Halima wiedziała, gdzie są martwe punkty, w których nikt ich nie dostrzeże, i podprowadziła swoją towarzyszkę bezpiecznie do drzwi starych lochów, gdzie do niedawna ją trzymała.

- Co my tu robimy? - zapytała ostrożnie Nasira, gdy rozpoznała otaczające ją rzędy cel.

- Te lochy nie przestały być używane bez powodu - odpowiedziała księżniczka. Zatrzymała się przy tylnej ścianie, nacisnęła kilka cegieł, po czym kopnęła ją z całej siły, a ściana obróciła się do połowy wokół własnej osi. - Oto powód.

- Sprytne. - Nasira zapaliła podaną jej pochodnię. - Dokąd do prowadzi?

- Dokąd chcesz. Do kilku miejsc w twierdzy, poza tym do trzech wyjść za mury miasta.

Ramię w ramię zagłębiły się w ciemny, tchnący chłodem korytarz. Ściany w nim pokrywała wilgoć, a powietrze miało przykry zapach odchodów. Nasira wolała nie dociekać, w czym grzęzną jej stopy przy każdym kroku - fetor zdradzał, że to nie jedynie czysta woda. Co jakiś czas widziało się w górze rozsiane w dużej odległości od siebie kratki, zza których prześwitywało błękitne niebo.

- Trzymaj pochodnię wysoko - poleciła Halima. - Jeszcze gazy się zapalą.

Nasira przełknęła mdłości i ruszyła dalej, utrzymując pochodnię jeszcze wyżej niż wcześniej.

Po długim marszu dotarły do rozwidlenia, z którego ciągnęło zupełnie inne, świeże powietrze. Prawa odnoga szła w górę i zdawała się znacznie czystsza od tej, którą szły do tej pory, zaś lewa obniżała się i tonęła w jeszcze większej ilości ścieków.

- Idziemy w prawo - powiedziała Halima, ku uldze Nasiry. - Tędy wyjdziemy z miasta.

Ruszyła, ale po chwili zorientowała się, że niewolnica nie idzie za nią. Przystanęła więc i obejrzała się - Nasira wciąż stała przy rozwidleniu.

- Dokąd prowadzi to? - spytała, wskazując na brudniejszą odnogę.

- Głębiej pod twierdzę, a co?

Skurcz wykrzywił twarz Nasiry.

- Nie mogę zostawić Zahira i Karima - powiedziała po dłuższej chwili wahania. - Ty idź dalej. Dołączę do ciebie, jak tylko ich zgarnę.

- Oszalałaś - prychnęła księżniczka. - Jak mną ktoś manipuluje, to to zauważasz, a jak ciebie wykorzystują, to już nie? Dlaczego chcesz uratować ukochanego synalka władcy tego chorego państwa, w którym zostałaś niewolnicą?

- Ukochanego synalka? - zdziwiła się Nasira.

- Choć emir miał dwóch starszych synów, ustanowił jego swoim następcą. Zahir musiał być jego oczkiem w głowie. Pewnie będzie co do joty kontynuował jego politykę.

- Mylisz się, księżniczko. Zahir był czarną owcą. Emir ustanowił go następcą, bo miał świadomość, że ktokolwiek zasiądzie po nim na tronie, pozostali bracia go zabiją. Wystawił go. Tak między nami, nie wolno ci tego nikomu powtórzyć, ale według testamentu emira Ibrahima Zahir miał zaczekać, aż któryś z braci wystąpi przeciwko niemu, a potem abdykować na rzecz drugiego, który w ten sposób okaże się bardziej godny władzy.

Księżniczka cofnęła sie o krok z niedowierzania.

- Zrobił to własnemu dziecku? - wykrzyknęła.

- Przecież dobrze wiesz, że był potworem, po tym, co zrobił twojemu krajowi. Zahir to najłagodniejszy i najbardziej tolerancyjny z jego synów, dlatego wszyscy go nienawidzili. Jeśli on zasiądzie na tronie, czeka nas era pokoju i sprawiedliwości dla wszystkich warstw społecznych. Być może nawet da Wahah autonomię.

- To nadal szaleństwo - westchnęła dziewczynka. - Co cię obchodzi polityka Fajr? Powinnyśmy uciekać.

- Jest z nimi moja przyjaciółka. Ostatnia, jaka mi została. Nie mogę jej tu porzucić.

Halima wywróciła oczami, po czym podeszła do cuchnącej odnogi rozwidlenia.

- Idę z tobą - oznajmiła.

- Nie ma mowy! Nie narażę cię na to.

- Nie zabronisz mi. Choćby dlatego, że tylko ja mogę cię zaprowadzić do miejsca, w którym ich uwięzili. Inaczej nigdy ich nie znajdziesz.

***

Na krótko przed atakiem sił Kashifa na mury Almutahar Aisha i Abdul zakradli się od drugiej strony miasta pod pokaźny odpływ ściekowy, zamknięty kratą. Bijący stamtąd smród omal nie zwalił kobiety z nóg, ale w końcu przemogła się i weszła do ohydnej rzeczki odchodów, podczas gdy namiestnik otworzył kratę kluczem.

- Jest jeszcze drugie przejście, dużo suchsze i czystsze - powiedział - ale stamtąd bylibyśmy widoczni jak na dłoni.

- Chyba bym wolała - odparła Aisha głosem zduszonym przez mdłości.

Krata ustąpiła ze szczękiem metalu i otwarła się przy akompaniamencie jęku zardzewiałych zawiasów. Al-Qasimi i jego towarzyszka wkroczyli do wysoko sklepionego tunelu, po którego pokrytych zaciekami ścianach krążyły echa plusku zlewających się z miasta nieczystości. Za pierwszym od kraty zakrętem zrobiło się tak ciemno, że idący na przedzie namiestnik musiał zapalić pochodnię.

- Czemu trzymasz ją tak wysoko? - zdziwiła się Aisha, widząc, że jej towarzysz wyciąga rękę możliwie jak najbardziej w górę.

- Inaczej zapalą się opary - odpowiedział cicho. - Jest ich tu mało, to prawie niemożliwe, ale nadal paskudna sprawa. Spłonęlibyśmy w mgnieniu oka, a cała ulica ponad nami by się zawaliła. I może też parę innych.

- Faktycznie paskudna sprawa - przyznała żona Karima.

Przeszli w milczeniu kolejnych kilkanaście kroków, nasłuchując odgłosów gorączkowego biegania i nawoływania dobiegających z góry. W mieście panowała panika.

- Wiesz, gdzie szukać więźniów? - zapytała po chwili Aisha.

- Gdybym miał zatrzymać bardzo ważnych więźniów, osadziłbym ich w stróżówce na środku placu. Teren otwarty z każdej strony, zero możliwości ucieczki. Ale jest tam zsyp, który wiedzie do tych tuneli.

Kobieta wzdrygnęła się na słowo "zsyp".

- Co za koszmarna robota - poskarżyła się.

- Nie musiałaś iść.

- Nie chcę zwlekać z zobaczeniem Karima.

Al-Qasimi odwrócił się z szyderczym uśmiechem.

- No proszę, a myślałam, że chodzi ci o Zahira i przyszłość Fajr - prychnął.

- Nie może mi chodzić o obydwa?

- Nigdy nie chodzi o obydwa, prawda, Aisho? Zawsze o Karima. Wszystko dla Karima.

- To mój mąż...

- I tylko dlatego inni ludzie w ogóle się dla ciebie nie liczą? Mówisz, że się przyjaźnimy, a widzimy się raz na rok. Nie masz mimo to żadnych oporów, żeby mnie poprosić, żebym zaryzykował i stracił wszystko, co mam, żeby ratować twojego faceta, mimo że nic mnie z nim w ogóle nie łączy. Ile to może trwać, Aisho? Myślisz, że wiecznie będziesz mnie tak wodzić za nos?

- Abdul, potrzebowałam twojej pomocy. Nie dla siebie i dla Karima, tylko dla przyszłości tego państwa.

- A jednak wciąż myślisz tylko o sobie i o Karimie, przyszłość Fajr jest dla ciebie tylko pretekstem, żeby mnie wykorzystywać.

- Przecież jestem tutaj! Widzimy się!

- Tylko dlatego, że nie miałaś innego wyjścia. Mam tego dosyć, Aisho! Właśnie straciłem dla ciebie moją posadę i renomę, którą tak pieczołowicie przez te lata zdobywałem. Do tego moi ludzie giną dla ciebie. A ty wciąż potrafisz myśleć tylko o Karimie...

- I co, to niby ja tu myślę tylko o sobie? - warknęła kobieta. - Przypominam, że to ty doprowadziłeś do wygnania mojego brata!

- Już za to odpokutowałem.

- Kiedy on nadal był na wygnaniu. Myślisz, że potrafię tak po prostu się z tobą przyjaźnić i spędzać czas, skoro cały czas pamiętam, że mój ukochany braciszek odszedł i nigdy go nie zobaczę? To cud, że go znalazłam, i oczywiście, nie dzięki tobie!

Al-Qasimi przystanął.

- W takim razie nie udawaj przyjaźni, skoro nie potrafisz mi wybaczyć - powiedział chłodno. - To koniec, Aisho. Pomogę ci wydostać więźniów, ale więcej nie chcę cię widzieć ani słyszeć o tobie. Moja miłość do ciebie też ma swoje granice.

- Gdyby miała je wcześniej, nigdy by do tego nie doszło. Wygnałeś Rafiego, bo chciałeś mnie skrzywdzić po tym, jak wyszłam za kogoś innego...

- Tak to sobie wytłumaczyłaś? - zaśmiał się Abdul. - To nie miało nic wspólnego z moimi uczuciami do ciebie.

- Więc z czym? - zdziwiła się Aisha.

- Z tym, że twój brat to wielki grzesznik. Obraził Allaha romansem z mężczyzną. Dla takich nie ma miejsca w Fajr.

Kobieta wciągnęła gwałtownie powietrze, nie bacząc na smród.

- Kto ci to powiedział? - warknęła. - Mój brat to porządny człowiek!

- Na własne oczy go widziałem z jednym moim służącym, zaraz po śmierci waszego ojca. Wezwałem sługę do siebie i ukarałem go, a potem kazałem zerwać tę znajomość. Mój sługa się nawrócił, ale Rafi nie chciał zapomnieć o tych uczuciach i wielokrotnie do niego wracał, błagał, żeby spróbowali jeszcze raz. Dlatego w końcu postanowiłem powiedzieć o tym emirowi. Ibrahim chciał go ściąć, twój mąż wybłagał wygnanie. Tu nigdy nie chodziło o moją zazdrość o ciebie.

Aishy stanęły łzy w oczach. Pamiętała, jak Rafi cierpiał po utracie Yusufa. Teraz wiedziała, czyja to była wina, ale nie mogła pokazać tego po sobie.

- Nie wiedziałam, że mój brat dopuścił się czegoś takiego - skłamała. - Proszę, chodźmy dalej.

Ruszyli, nie zamieniając już ani słowa. Aisha szła z tyłu, ze spuszczoną głową, i z trudem hamowała płacz. Po długim czasie decyzja dojrzała w jej umyśle: gdy tylko wydostanie stąd swojego męża i szwagra całych i zdrowych, zabije Abdula Al-Qasimiego. To nie mogło się skończyć inaczej.

Życzę sobie hucznych gratulacji, udało mi się powstrzymać napisanie bitwy aż przez 30 rozdziałów, to mój nowy rekord xD. Ja naprawdę nie potrafię pisać romansów. Jakimś cudem bohaterowie prędzej czy później zawsze zaczynają się zabijać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro