.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jeszcze nie była całkiem zimna. Tak jak krew, która ich otaczała. Ale co on mógł zrobić? Inaczej ona by pewnie nigdy... Nigdy nie pozwoliła mu na nic. Nic by i tak między nimi nie było. Ona by pewnie zerwała każdą nić między nimi. Ale teraz nic go nie mogło powstrzymać. Mógł zrobić to, czego pragnął. 

Lecz podczas tego coś zdawało się nie takie. Przecież ona nie mogła wydać z siebie ani jednego dźwięku. Nie mogła żadnego ruchu wykonać od siebie. To było prawie tak, jakby robił to z lalką.

W którymś momencie przerwał i padł na zakrwawioną podłogę, płacząc. Co zrobił? Zniszczył ją, a nie tego chciał. Chciał ją mieć dla siebie. A teraz nie miał jej nikt.

Podczołgał się do niej, umazanym krwią palcem dotknął jej ust. Z każdą sekundą była coraz zimniejsza. Patrzył na jej skórę, dużo bledszą niż zawsze pamiętał. Jej oczy, niegdyś lśniące figlarnymi iskierkami, teraz zastygły w pustym i martwym przerażeniu.

Wstał, sięgnął do szuflady biurka. Wyjął pęk listów, których nigdy nie wysłał. Sięgnął też po igłę i nić.

Przyklęknął na powrót przy niej, położył jej głowę na swych kolanach. Listy odłożył na suchy kawałek podłogi.

– Wiesz, wiele razy chciałem do ciebie napisać list. I nieraz pisałem. Nigdy nie wysłałem żadnego z nich.

Sięgnął po jedną z kopert.

– To był pierwszy mój list do ciebie. Po naszym pierwszym, niemal przypadkowym spotkaniu. To było w parku, pamiętasz? Wtedy się zakochałem. Nie wysłałem go, bo bałem się, że mnie odrzucisz.

Z pewnym trudem przyszył tę kopertę za róg do skóry na jej ramieniu, po czym sięgnął po następną kopertę.

– Ten list był następny. Po tej przypadkowej rozmowie we foyer teatru. Wtedy utwierdziłem się w mojej miłości. Nie wysłałem go, bo bałem się, że mnie odrzucisz.

Przyszył ten list tuż obok poprzedniego.

Trzeci list. Kolejne spotkanie w parku. Nie wysłał, bo bał się, że zostanie odrzucony.

Spotkania w sklepie, na ulicy, na odczytach i na koncertach. Na uroczystościach i poza. Jedno nawet na balu. Po każdym z tych spotkań zdawało się, że pisał list, którego nie wysyłał zawsze z jednego powodu, jednej obawy. I dziś każdy ten list przyszywał nieco niewprawną ręką, jeden obok drugiego, na niegdyś pięknym i gładkim ramieniu, które to dopiero dziś w pełni mógł ujrzeć. I teraz tak oszpecić niewprawnymi szwami. Tak samo na drugim ramieniu, gdy na pierwszym brakło już miejsca.

Uczynił z niej anioła, a listy piórami na jej skrzydłach. Miał nadzieję, że te skrzydła wzniosą ją do nieba. I że może ona zabierze go ze sobą, że tam w górze będą razem...

Otrząsnął się. Nie, ona nigdy by go nie wybrała. Nigdy ale to nigdy. Choćby nieważne co zrobił. Nigdy nie oddałaby mu swego serca. Ale niech leci, wolna, na skrzydłach z jego jednostronnego lamentu.

Sięgnął po ostatnią kopertę, niezapieczętowaną.

– Tego listu nie wysłałem, bo coś mnie tknęło. By cię znaleźć i mieć dla siebie. Tylko dla siebie. Więc poszedłem do ciebie dziś w nocy... A resztę pewnie znasz.

Wyjął list z niezapieczętowanej koperty, położył go na jej piersiach. Wstał, ostrożnie, składając jej głowę na ziemi, gdy jej piękne, złote włosy nasiąkały wszechobecną krwią.

Patrzył z góry na zimne już jak lód ciało anioła, którego wpierw zabił a potem nadał jej skrzydła. Teraz i on był wolny. 

Przewrócił biurko. Przewrócił półki pełne książek. Sięgnął po butelkę whisky. Roztrzaskał ją na podłodze. Przewrócił stolik. 

Sięgnął do kominka, w którym jeszcze coś się żarzyło. Rozdmuchał nieco ogień po czym gołą ręką sięgnął po płonące polano. Nie dbał o to, że poparzy sobie dłoń. Cisnął to polano w stertę książek. Sięgnął po kolejne, rzucając je po pokoju, aż zabrakło mu palącego się drewna.

Ogień trawił wszystko błyskawicznie. A on się śmiał. Śmiał się, gdy płomień obejmował wszystko, włącznie z nim. Nie doskwierał mu ból. Ogarniała go z każdą sekundą szaleńcza ekstaza.

Przez chwilę przed jego oczyma ukazała się ona. O anielskich skrzydłach. Jednak przeraziło go, że skrzydła nie miały piór z jego listów. Tylko z cudzych słów. Żadne słowa, które ją unosiły w niebo, nie były pisane jego ręką.

Rozpaczliwie krzyknął, ale nie dlatego, że trawił jego ciało ogień. Tylko czuł, że cokolwiek zrobił, było na marne. Jakby nagle rozbito bańkę, w której żył i teraz dopiero odkrył pełnię swego szaleństwa, jakie nim kierowało.

Płomienie szaleńczo pożerały wszystko w pokoju, rozchodząc się dalej i dalej. Sięgnęły do mieszkań wokół. Ale jego to już nie mogło obchodzić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro