1. Miłość Mojego Życia.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Lavender

Kiedyś myślałam, że wszystko to, co złe, już mnie dotknęło. Przecież świat powinien funkcjonować tak, że każdy otrzymuje z góry określoną dawkę bólu i cierpienia, którego może doświadczyć. I to powinno wystarczyć, cholerne koło nieszczęść zamknąć. Zniknąć.

Byłoby wtedy sprawiedliwie.

Po powrocie z Londynu zatrzymaliśmy się na werandzie naszego domu na Guernsey. Stanęliśmy na starych, skrzypiących deskach, odrestaurowanych przez nas wiele lat temu z tak wielką starannością. Nasz dom, życie, początek i koniec.

Spoglądaliśmy w milczeniu na zachodzące słońce. Było piękne, lawendowo – złote, wyjątkowe. Pomalowało niebo niespotykanymi barwami, które odbijały się w mojej duszy.

Tak wiele ich widzieliśmy, lecz żadne z taką mocą mnie nie dotknęło.

Staliśmy tak, wtuleni w siebie, wciąż bez pamięci zakochani. Słowa nie były nam potrzebne.

Po raz pierwszy wracaliśmy na wyspę bez dzieci. Nasze życie miało się zmienić na zawsze.

Byliśmy na te zmiany gotowi. Na nic innego, poza pięknymi, spokojnymi latami, wypełnionymi miłością i wzajemnym zrozumieniem.

Pozwoliłam, żeby Aurelius zamknął mnie w swoich bezpiecznych ramionach. Utonęłam w nich, czując bicie jego silnego serca. Delektowałam się chwilą, w której oparł podbródek o moje ramię, a potem odsunął włosy, by pocałować mnie delikatnie w szyję tuż pod uchem. Odwróciłam się do niego, gdy słońce pożegnało już dzień. Otoczyłam ramionami jego talię, przyciągając go do siebie bliżej. Wspięłam się na palce i pocałowałam go. Delikatnie, lekko, z paletą niewyobrażalnie dobrych uczuć, które chciałam mu dać.

Oddał pocałunek z pasją, jakby chciał go przedłużyć za wszelką cenę.

I nigdy już nie wejść do domu, gdzie jego szklana, zbudowana specjalnie dla mnie klatka bezpieczeństwa, miała zostać rozbita na milion odłamków, które mogły nas zranić. Które mogły nas zabić.

Czy on nie wiedział, że wszelkie kłamstwa tylko niszczą, zamiast budować? Czy Auri nie czuł, że to wszystko na nas runie? Jak mógł tak bardzo we mnie nie wierzyć, że coś przede mną zataił?

Odsunęłam się od niego, uśmiechając lekko, maskując rytm mojego zdradliwego, rozdygotanego niepokojem serca.

– Teraz, gdy nie ma dzieci, nie musimy być aż tak ostrożni – zauważył z błyskiem w oku.

– Chciałbyś zachowywać się tak, jak na początku naszego pobytu na Guernsey?

– Nie miałbym nic przeciwko temu. Mamy trochę nowych mebli, które nie zostały w taki sposób sprawdzone. Tak być nie powinno, Lav. To wielkie zaniedbanie z naszej strony.

– Jeszcze całe życie przed nami – odparłam i chwyciłam jego dłoń, którą przytuliłam do policzka. – Prawda, Auri?

Nie odpowiedział, a jego ciepłe oczy zaszkliły się, choć udawałam, że tego nie dostrzegam.

Oddałabym wszystko, co posiadaliśmy, abym nie musiała oglądać go tak zmartwionego, tak zdruzgotanego.

Weszliśmy do domu, zachowując całkowitą ciszę.

Ta cisza mnie dusiła z każdą chwilą coraz bardziej.

Właśnie w tym miejscu nasza bajka, napisana przez nas samych z taką starannością się kończyła.

Miałam wrażenie, że moje serce tłucze się boleśnie o żebra. Oddech nie potrafił zgrać się z resztą ciała. Aurelius powinien usłyszeć ten nierówny rytm, jednak zawzięłam się i chciałam być silna. Podeszłam do kuchni. Z uśmiechem zapytałam, czego się napije. On mi odpowiedział, że herbaty, a ja przecież dokładnie wiedziałam, jak przyrządzoną lubił najbardziej.

Skupiłam się całkowicie na tym zadaniu. Odpowiadałam na jego pytania, gdy je zadawał. Moje usta mówiły, twarz reagowała uśmiechem w odpowiednim momencie. Nawet potrafiłam się zaśmiać, gdy zażartował. Robiłam wszystko to, co powinnam. Ale mnie w tym ciele nie było.

Ja zostałam tam, na tym cholernym londyńskim peronie, wśród świstu lokomotyw i ludzkich krzyków wymieszanych z szumem miasta. Boleśnie zamrożona w nieszczęściu, które na mnie spadło, niczym najpotężniejsza czarnomagiczna klątwa.

Czy nie tym właśnie było nieszczęście? Złą mocą, która paraliżowała, zabijała powoli.

Postawiłam na stole dzbanek. Wróciłam po filiżanki. Miałam w zwyczaju nie korzystać z magii, gdy nie musiałam.

Aurelius siedział obok na krześle.

Postanowiłam ponownie mu się przyjrzeć i przeraził mnie jego widok. Patrzyłam na niego w taki sposób tego dnia kolejny raz, ale każdy kolejny szczegół świadczący o tym, że go zaniedbałam, ranił mnie do żywego. Nie mogłam sobie darować tego, że nie byłam bardziej uważna.

Jego oczy, które tak bardzo kochałam, mówiły to, co przede mną zataił.

Był chory.

Pozwoliłam, żeby nalał nam herbaty. Poczekałam, aż się jej napije.

Ja swojej herbaty nie tknęłam, bałam się, że zakrztuszę się najmniejszym łykiem.

– Co się dzieje, kochanie? – zapytałam, kładąc dłoń na jego chłodnych palcach. Czekałam, aż mnie dotknie z własnej woli, ale tego nie zrobił. – Powiedz mi.

– Nic się nie dzieje – skłamał i spojrzał na mnie, kryjąc prawdę głęboko w sobie.

– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Przecież widzę. Widzę, że coś ci dolega.

– Skąd takie podejrzenie? – próbował wmówić mi, że jestem w błędzie, ale powinien wiedzieć, że już było za późno na takie uniki.

– Aurelie mi powiedziała, a sam wiesz, że ona zawsze wie, kiedy coś jest nie w porządku. Powiedz mi tylko teraz, co takiego się wydarzyło.

Aurelius nie chciał mi powiedzieć. Milczał, patrząc na mnie chłodno.

Naiwnie myślał, że to sprawi, że mu odpuszczę.

Ale ja nie odpuszczałam. Nigdy.

– Powiesz mi, czy ja ma to zrobić za ciebie?

– Nie wydarzyło się nic, czego nie miałbym pod kontrolą.

– Mimo wszystko chcę, żebyś mi powiedział. – Byłam nieustępliwa. Agresywna w wydobywaniu bolesnych słów.

Nadal nie chciał tego zrobić, spojrzał w stronę drzwi. Wiedziałam, że chciał uciec, ale my nigdy tego nie robiliśmy. Uciekanie od problemów nie przynosiło żadnych rozwiązań. Wiedzieliśmy o tym.

– Nie chroń mnie – powiedziałam ostro, bo czułam, dlaczego był tak bardzo zamknięty.

– Wcale tego nie robię – zaprzeczył, znowu kłamiąc.

– Auri, nie chroń mnie – powtórzyłam i wstałam, zabierając dłoń, którą wciąż opiekuńczo trzymałam jego.

– Lavender... naprawdę, nie masz się czym martwić.

Zamknęłam oczy i policzyłam w myślach do dziesięciu.

Otworzyłam je i powiedziałam z mocą, o której chyba Aurelius zapomniał:

– Nie jestem słaba. Zniosę wszystko.

Złamał się. Widziałam to w jego smutnych oczach.

– Nie jestem słaba – powtórzyłam.

Szklana klatka mojego złudnego bezpieczeństwa została zarysowana.

Aurelius wstał, ale do mnie nie podszedł. Chwycił mocno oparcie krzesła. Zbladł.

– Dobrze. Niech tak się stanie, zniszczę cię, skoro tak bardzo tego chcesz.

– Jestem niezniszczalna, Auri. Zniszczyłbyś mnie tylko wtedy, gdybyś ode mnie odszedł.

Aurelius puścił krzesło i się do mnie zbliżył.

Przygarbiony, stłamszony nieszczęściem, błagał mnie o to, abym mu tego oszczędziła.

– I to właśnie zrobię, kochanie. Odejdę od ciebie, bo umieram, a ty mi tego nie wybaczysz.

Szklana klatka pękła i rozbiła się, pozostawiając w nas krwawiące rany.

To nie mogła być prawda.

Nie zapłakałam.

Krzyczałam w środku mojej duszy. Wrzeszczałam tak głośno, żeby usłyszał mnie cholerny, obojętny świat.

Na zewnątrz pozostałam niewzruszona.

Silna.

Przygotowana na wszystko, co miało być nam dane.

To była najgorsza prawda, z którą musiałam się zmierzyć.

Wiedziałam, że to nas nie zabije. Odbuduję nas, tak, jak kiedyś zrobił to dla mnie Aurelius.

– Nie – szepnęłam. – Nie umrzesz, Auri.

Aurelius

Patrzyłem w jej piękne, wypełnione nieopisanym lękiem oczy i nie mogłem, pomimo usilnych prób, odwrócić wzroku. Zawiodłem ją, chociaż, Merlin mi świadkiem, chciałem zrobić wszystko, aby ją uchronić. Chciałem, żeby nie cierpiała. Przeżyła już zbyt wiele tyle, że większość ludzi umarłaby przez ilość zadanego duszy bólu. Ale nie ona, nie moja żona, która wyrwała się okowom śmierci po ataku Greybacka.

Pragnąłem stworzyć jej bezpieczną przestrzeń, zachować nasz dom, nasze miejsce na świecie, nienaruszone, czyste, wypełnione szczęściem. Tak, jak to być powinno, a nie jak się stało.

Widziałem, jak z trudem oddycha.

Widziałem, jak na mnie patrzyła.

Jakbym już nie żył.

– Jesteś miłością mojego życia. Dałaś mi wszystko, czego mogłem oczekiwać od mojego nędznego żywota. Nadałaś mu sens. Dałaś mi barwy, które tylko dzięki tobie odkryłem. Dałaś mi szczęście. Jeśli takie jest moje przeznaczenie, jeśli tak właśnie ma być... odejdę spełniony. Odejdę...

– Nie, Auri. Nigdzie nie odejdziesz – powiedziała, a jej głos brzmiał w pustym domu, jak najpotężniejsze zaklęcie zaklinające rzeczywistość. – Nie poddamy się temu, co cię spotkało.

– Lav, kochanie, nie możesz tak do tego podchodzić.

– Nie mów mi, jak mam przyjmować to, co się dzieje.

– Będziesz dalej żyć. Będziesz matką naszych dzieci, będziesz tu...gdy ja będę...– Głos mu się łamał. – Gdy ja...

– Nie – powtórzyła.

Zaprzeczała wszystkiemu, co jej wyznawałem. Wiedziałem, że będzie to robić.

– Będziesz tu ze mną.

– Jest naprawdę źle.

– Nie. – Dla wzmocnienia efektu pokręciła głową.

– Im szybciej to przyjmiesz, tym będzie nam łatwiej.

– Nie. – Wykonała ten sam przeczący ruch.

– Tak bardzo cię kocham.

– Ja też cię kocham, Auri. Kocham cię tak bardzo, że zaprzedam duszę diabłu, żebyś dalej żył. Rozumiesz?

– Lavender...

– Jeśli tobie brakuje wiary, ja będę wierzyć za nas dwoje.

– Nie dasz rady – powiedziałem i podszedłem do niej, prawie się na nią rzuciłem.

Przytuliłem ją do siebie tak mocno, jakbym już teraz, w tym momencie miał odejść z tego świata.

Śmierć, która od kilku miesięcy wysysała ze mnie życie, triumfowała, i ja to czułem, każdą cząstką mojego marnego ciała.

Moja ukochana Lavender, moje Światło, moja osoba na tym świecie, nie zasłużyła sobie niczym, aby tego doświadczać. A jednak właśnie to było nam przeznaczone.

– Pozwól mi wierzyć, że mi wybaczysz – błagałem ją.

– Nie – powtórzyła kolejny raz, za każdym razem głośniej.

Umierałem, ale nie zamierzałem pociągnąć jej za sobą. Musiałem zrobić wszystko, aby ją przygotować na moje odejście. To było moim najważniejszym zadaniem, dopóki byłem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro