• Rᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ V •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     — Co to ma znaczyć? — ostry ton przeciął przyjemną atmosferę. Uciszył śmiechy i przygasił rozmowy.

     Ciekawskie spojrzenia spadły na nią niczym krople deszczu. Przywiązała do nich uwagę tylko na krótki moment. Niezbyt ją to obeszło. Mogło się walić i palić, a i tak bardziej liczyło się to, co zastała.

     Objęła pokój spojrzeniem, co jakiś czas mrużąc nieprzychylnie oczy. Widok bowiem nie zadowalał, wywoływał raczej przeciwieństwo zadowolenia. I zagrał na strunach rozdrażnienia. A gdy wzrokiem natknęła się na pewnego osobnika, melodia złości wybrzmiała mocniej.

     Skrzyżowała ręce na piersi, a noga nerwowo podrygiwała. Przed nią, niczym obraz wyciągnięty z mało śmieszniej komedii, widniało pięć łóżek i cztery osoby. Niedoczekanie, by zajęła puste miejsce.

     Mark stanął pośrodku tej scenerii. Wypiął się dumnie, jakby nowe lokum posiadało niebywałe walory, którymi grzechem byłoby się nie pochwalić. Uśmiechał się przy tym promiennie. Lecz z każdą kolejną sekundą, uśmiech ów kurczył się i kurczył, aż usta powróciły do normalnego stanu.

     — O co chodzi? — zapytał niewinnie milutkim głosikiem, od którego słodyczy mogłoby zemdlić. Bowiem w postawie kuzynki wyraźnie widział, że coś jej nie pasowało. Ba! Tylko ślepy by nie zauważył. Przełknął ślinę, bojąc się usłyszeć powodu.

     — O co chodzi? — powtórzyła, a złe nastawienie odbiło się od ścian. Granica wybuchu zamajaczyła niebezpiecznie blisko. — Ty mi powiedz. O co chodzi z tym pokojem.

     Mark rozejrzał się po współlokatorach. Na ich twarzach rysowała się konsternacja nie mniejsza niż u niego. Zdawał sobie sprawę, że kuzynka nie przyjmie nowiny z podskokami i oklaskami, lecz nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, iż postąpi w tak impulsywny sposób. Rozumiał, że jej charakter należał do tych nieokiełznanych i reagujących intensywniej, ale była już na tyle dorosła, iż powinna posiadać umiejętność zachowania się i upilnowania temperamentu. Jeśli nie przy nim, to przynajmniej przy innych.

     — Pokój jak pokój. — Wzruszył ramionami. — Postanowiliśmy, że weźmiemy go wszyscy razem.

     — Postanowiliśmy! — wykrzyknęła, wznosząc jednocześnie ręce. Uśmiechnęła się niedowierzająco i pokręciła głową. — Nie przypominam sobie, żebyś pytał mnie o zdanie.

     — Nie było cię — rzucił w obronie, a gdzieś pod skórą zamrowiła złość, która przywędrowała od Claire. Naprawdę nie powinna się tak unosić w błahej sprawie. Spokojnie rozwiązaliby to pokojowo. Na osobności. — Dzwoniłem, nie odbierałaś. Pisałem.

     — Nie mów, jakby tych prób było nie wiadomo ile. Napisałeś może ze dwie wiadomości, a połączenie odebrałam za drugim?, trzecim? razem. Nawet nie raczyłeś poinformować mnie o tym wcześniej! A miałeś taką możliwość!

     Zapadło milczenie, a gęstą atmosferę wręcz można by było odpędzać dłonią niczym natrętną muchę. Nikt nie ośmielił się wtrącać w rodzinną sprzeczkę, tkwili w niekomfortowym bezruchu.

     Mark już otwierał usta, lecz dziewczyna uciszyła go dłonią i nachmurzonym spojrzeniem. Nie protestował.

     — Dlaczego nie bierzesz MNIE pod uwagę? Dlaczego decydujesz sam? — Zacisnęła pięści. Być może, gdyby wcześniej nie odbyła rozmowy z Brianem, gdyby w pokoju nie znajdował się Nathaniel, wściekłość nie wylewałaby się z niej aż takimi falami. Być może wyszłaby z Markiem na zewnątrz i obgadaliby tę kwestię. Być może, gdyby wiedziała wcześniej, a nie została postawiona przed niespodzianką faktu dokonanego. — Najpierw ta wycieczka! Nie miałam na nią najmniejszej ochoty. Ale co tam moje sprzeciwy! Oczywiście zmusiliście mnie! Bo kto by się przejmował tym, że nie chcę. A teraz to! — Jeszcze raz rozejrzała się po pokoju. Wzrok zawiesiła dłużej na Nathanielu, który jakby nigdy nic półleżał na łóżku, wpatrując się w telefon. Tylko na sekundę ich spojrzenia się spotkały. Skrzywiła się. A Madison już zdążyła cisnąć niemą salwą śmiercionośnych piorunów. — Choć raz mógłbyś wziąć pod uwagę moją opinię, a nie robić, co ci się żywnie podoba i myśleć, że się podporządkuję. Dobrze Marku, wszystko jest okej — ostatnie zdanie wypowiedziała piskliwym głosikiem, dłonią poruszając w rytm wypuszczanych słów.

     Głośno wypuściła powietrze. Wyrzuciła, co ją podszczypywało, lecz wcale a wcale nie poczuła się lepiej. Żeby nie powiedzieć, o zgrozo!, że gorzej.

     Rozumiała, że Isabella wpadła Markowi w oko, dlatego też zdecydował się na pokój z nią. Z jednej strony jeśli będzie siedziała cicho i nie wyrażała sprzeciwów, to kuzyn koniec końców nigdy nie nauczy patrzeć się też na zdanie Claire. Zawsze będzie twierdził, że ona i tak się zgodzi, skoro do tej pory potulnie za nim szła. Z drugiej strony... Problem nie stanowiła tu Isabella i dzielenie z nią przestrzeni. Przebolałaby fakt i nawet słówkiem by nie pisnęła, lecz gdy ujrzała Nathaniela... Krew w żyłach zawrzała. Tego pożaru nie zdołała ugasić. A Madison? Madison łypała na nią, jakby poderwała jej chłopaka.

     Wyżyła się. I za Briana, i za Nathaniela. Szkody po huraganie piekły policzki rumieńcem zażenowania.

     — Wychodzę — powiedziała już spokojniej. Wybuch jak nagle wezbrał, tak nagle opadł. Doszczętnie stracił sens.

     Cichutko zamknęła za sobą drzwi. Przynajmniej w tym przypadku nie urządziła sceny, choć w ostatnim zrywie szczątków emocji, korciło ją — i to jeszcze jak!

     Mark przyłożył dłonie do twarzy i ciężko westchnął. Claire dała niezły pokaz. I chociaż znał doskonale jej temperament, szczerze go zaskoczyła i wyzuła z wszelakich sił. Ale czy mógł się dziwić? Posiadała swoją porcję racji — nic powiedział, nie zapytał o zdanie. Jak on sam czułby się, gdyby nagle znalazł się w pokoju, gdzie musiałby dzielić przestrzeń z nieznanymi ludźmi?

     Stało się, postąpił bezmyślnie i teraz musiał zmierzyć się z konsekwencjami.

     — Porozmawiam z nią. — Smętnie zwiesił ramiona i miną zbitego szczeniaka idącego na rzeź, mozolnym krokiem pokierował się do wyjścia.

     — Lepiej jak ja z nią porozmawiam. — Nathaniel, który zdawał się w ogóle nie słuchać małej dramy, jakby toczyła się gdzieś daleko, podniósł się z łóżka. Tylko jego w żadnym stopniu nie połaskotało zdziwienie. W momencie, gdy dziewczyna zafundowała wyłącznie jemu zniesmaczone spojrzenie, na sytuacje padły jasne promienie słońca. Wiedział, doskonale wiedział, co grali. I choć nie widziało mu się biegać za nią, a co gorsza — przepraszać — możliwe, że mógł zdziałać więcej niż Mark. A pewien rodzaju smutek w oczach Isabelli dodatkowo go motywował. — Chyba ja jestem tu winny, więc ja to załatwię.

     — Co zrobiłeś? — Isabella wycelowała w brata oskarżycielski palec, a następnie pokręciła głową. — Mogłam się domyślić. Ty i to twoje ŻAŁOSNE zachowanie. Ale żeby aż tak się wkurzyła? Musiałeś przegiąć na całej linii!

     — Bez sensu, żebyś za nią latał. Niech się obraża — burknęła Madison.

     — Madison! — Isabella zgromiła ją wzrokiem. — No więc słucham, Nathanielu?

     Ciężko wdychając niczym oburzona kotka, czekała na wyjaśnienia. Nathaniel jednak nie zamierzał relacjonować wydarzenia. Co się stało, to jego sprawa. Całkowicie więc zignorował siostrę.

     — Wróć!

     Usłyszał za sobą stanowczy nakaz, lecz nie obrócił się, a tym bardziej nie zatrzymał.


     Dziękował w duchu, składając ręce jak do modlitwy, że odnalezienie Claire, o ile dobrze zapamiętał wspomniane przez Marka imię, okazało się bajecznie proste. Dziewczyna siedziała na jednym z krzeseł ustawionych na rozległej werandzie poprzedzającej wejście, toteż bez pytania dosiadł się do niej, zdecydowanie zbyt blisko. A gdy ta nie zwróciła na niego uwagi, odchrząknął.

     — Claire? — Wolał się upewnić. Co do imienia, rzecz jasna.

     Nie zaprzeczyła, ale też i nie potwierdziła. Uraczyła go jedynie zdegustowanym spojrzeniem zielonoszarych oczu. Nachylił się i chwilę zapatrzył się na nie, gdyż ich odcień był dla niego niecodzienny, o ile kiedykolwiek z takowym miał do czynienia. Właściwie to wypadałoby przyznać, że nigdy nie przywiązywał do tego wagi.

     Nie zdążył mu się jednak dokładnie przyjrzeć, gdyż odsunęła dalej krzesło i odwróciła się, a ręce skrzyżowała na piersi.

     Westchnął przeciągle. Nie wiedział, czego się spodziewał, ale liczył, że rozmowa przebiegnie gładko i raz dwa zapomną o temacie. Nic jednak nie wskazywało, że nowa przymusowa znajoma zamierzała współpracować.

     — Słuchaj — mimo to zaczął niestrudzony. Wysilił się nawet na przyjazny ton. — Rozumiem, że nie uśmiecha ci się wspólny pokój, ale nie zachowuj się jak dziecko.

     Claire szybko przeniosła na niego uwagę i uniosła brwi. Porównanie widocznie się jej nie spodobało.

     — Dobrze, nie jak dziecko. — Uniósł ręce w obronnym geście. Usta nieznacznie drgnęły zaczepiane uśmiechem. — Jak rozkapryszona młoda dama.

     Oj, grabił sobie. I to jeszcze jak! Czy mu to przeszkadzało? Wręcz przeciwnie — bawiło. Ale jeśli chciał nawiązać z Claire jakikolwiek kontakt, musiał się pohamować.

     — Podobnie jak ja wolałabyś pewnie zostać w domu. Ale niestety, stało się, jesteśmy tutaj. Więc może jakoś się dogadamy? Będzie wtedy łatwiej i jakoś przeżyjemy te dwa tygodnie.

     Nic, zero reakcji ze strony dziewczyny, nie zważając oczywiście na niezbyt miłe spojrzenia, co rusz posyłane. Och, jak go to denerwowało.

     Przetarł twarz dłońmi. Zawsze uważał, że posiadał nieprzebyte pokłady cierpliwości, jednak przy niej poddawał to wątpliwości.

     — Słuchaj no. — Nadał głosu mocniejszy ton.

     Jednak gdy i to nie podziałało, złapał Claire za ramiona i potrząsnął, a następnie niezbyt delikatnie ścisnął.

     — Odbiło ci?! — wrzasnęła.

     Próbowała zrzucić z siebie niechciane ręce, a szamotała się przy tym, jakby dotyk co najmniej parzył. Lecz Nathanielowi nie w głowie było rozluźnienie uchwytu. Nie teraz, gdy w końcu coś z niej wydusił.

     — Nie mam najmniejszej ochoty bawić się z twoimi fochami. Sam jestem mega wkurzony całą tą sytuacją. Więc przestawmy myślenie i potraktujmy to jako super wyjazd.

     — Super wyjazd — fuknęła, odwracając wzrok. — Możesz mnie puścić?

     — Zrobię to, jeśli obiecasz, że mnie wysłuchasz i ze mną porozmawiasz.

     Niczym z przeogromną łaską skinęła głową.

     — Nie słyszę.

     — Obiecuję, zadowolony?

     Nathaniel uśmiechnął się i uwolnił Claire.

     — Isabella jest moją siostrą. — Rozsiadł się wygodniej. — Chciała wyrwać się z domu, pooddychać świeżym powietrzem, poznać miłe osoby. Choć jędza zmusiła mnie do tej wycieczki i chciałbym, żeby pocierpiała jak ja, to cieszę się, że poznała Marka. Dobrze im się rozmawia.

     Spojrzał na Claire, lecz ta patrzyła gdzieś w dal.

     — Nie chcę jej psuć tych dwóch tygodni. Wierzę, że ty Markowi też nie chcesz.

     — Masz rację, nie chcę — odezwała się w końcu. — Może trochę za ostro zareagowałam — dodała cichutko, że ledwie ją usłyszał.

     — No, ja myślę. Problemem jestem ja, tak?

     Nie odpowiedziała, zacisnęła tylko usta.

     Umysł nie chciał dopuścić do świadomości, że podobna rozmowa w ogóle się odbywała. Właściwie mógł pozwolić, by poszedł Mark. Mógł udawać, że nigdy nie zalazł dziewczynie za skórę. Mógł... Nie mógł. Nie mógł znieść widoku Isabelli okraszonej smutkiem.

     Przygryzł dolną wargę. Że też los postawił na jego drodze kogoś tak ciężkiego do obycia jak Claire.

     — Postaram się, żebyś nie odczuła mojej obecności. Więc... — urwał. Słowa, które planował wypowiedzieć, utknęły w gardle i ani im się widziało ruszyć dalej. — Więc... — ponowił próbę. — Cholera! — Uderzył w stoliczek, aż Claire podskoczyła.

     Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Lekko uniosła się na krześle, gotowa w każdej chwili na ucieczkę. Chłopak natomiast nerwowo przeczesał włosy. Nie planował ponownego naruszenia jej przestrzeni osobistej.

     Pewnych słów Nathaniel prawie wcale nie używał i nie przywykł do nich, dlatego tak ciężko szło im wydobycie się na zewnątrz.

     Zaczerpnął parę głębszych oddechów i wymierzył Claire spojrzenie, z którego buchał taki żar, że ta miała wrażenie, iż lada moment padnie zwęglonym trupem.

     — Błagam — zmiął w ustach, jakby wypluł najobrzydliwsze brzmienie — wróć do pokoju.

     Na jej ustach wykwitł uśmieszek. Nie byle jaki! Po brzegi wypełniony był zadowoleniem z jego ukorzenia. Przepięknie zabawiła się kosztem Nathaniela.

     — I tak zamierzałam. Nawet bez tej rozmowy. Ale miło słyszeć twoje błaganie.

    Ta żmija! Zacisnął dłonie w pięści. Gdyby tylko nie byłą kobietą. Gdyby tylko nie musieli dzielić ze sobą przestrzeni. Gdyby tylko nie chodziło tu o dobro Isabelli.

     Aghr!

     On, Nathaniel Coleman, właśnie błagał dziewczynę, którą nawet nie lubił. Ba! Ledwo znał i w dodatku działała mu na nerwy. A ona? Ona dokładnie tego chciała.


╔══════════════════════════════╗
Zᴀᴄʜᴇ̨ᴄᴀᴍ ᴅᴏ ᴢᴏsᴛᴀᴡɪᴇɴɪᴀ ᴘᴏ sᴏʙɪᴇ śʟᴀᴅᴜ!
Pʀᴢᴇᴏɢʀᴏᴍɴɪᴇ ᴅᴢɪᴇ̨ᴋᴜᴊᴇ̨ ᴡsᴢʏsᴛᴋɪᴍ
Cᴢʏᴛᴀᴊᴀ̨ᴄʏᴍ!

Aʙʏ ʙʏᴄ́ ɴᴀ ʙɪᴇᴢ̇ᴀ̨ᴄᴏ, ᴢᴀᴘʀᴀsᴢᴀᴍ ᴅᴏ
ᴢᴀᴏʙsᴇʀᴡᴏᴡᴀɴɪᴀ ᴘʀᴏғɪʟᴜ. Mᴀᴍ ɴᴀᴅᴢɪᴇᴊᴇ̨,
ᴢ̇ᴇ ᴢᴏsᴛᴀɴɪᴇᴄɪᴇ ɴᴀ ᴅᴌᴜᴢ̇ᴇᴊ.
╚══════════════════════════════╝

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro