III

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Skoro już ktoś mnie czyta, oficjalnie przepraszam za jakieś dziwne formatowanie tekstu, ale potem nad tym popracuję

*

Pierwszym słowem Feliksa było "zimno".

Miał zresztą rację, było zimno, Taurysowi kostniały zaciśnięte na pogrzebaczu ręce, kiedy podsycał ogień, który zdążył przygasnąć przez noc. Dopiero świtało, ale obudził się, kiedy było jeszcze ciemno, i dopiero przeraźliwy chłód wygnał go spod koca, aby dołożyć do kominka.

Pogrzebacz wypadł mu jednak z dłoni i z brzękiem potoczył się po podłodze, a on nie zadawał sobie trudu, aby go podnieść. Spoglądał w żar szeroko otwartymi oczami, nie mogąc się zdobyć na odwrócenie głowy.

— Co powiedziałeś? — zapytał, a jego zdarty głos nie był już wcale głośniejszy od szeptu.

Głos Polski był jednak jeszcze cichszy, a mimo to wyraźny:

— Zimno...

Kilka uderzeń serca minęło, zanim Taurys w ogóle zdołał coś z siebie wydusić po doznanym szoku. Ale kiedy już wydusił, jego głos podporządkował się sytuacji: był tak łagodny, spokojny i miękki, że zaskoczył nawet jego samego.

— Zimno ci. Dam ci mój koc. Tak? Tak?

— Zimno — powtórzył Feliks jakby z ulgą. — Tak.

*

Litwa siedział na podłodze, grzejąc zgarbione plecy przy ogniu, i wpatrywał się w śpiącego — bądź nieprzytomnego — przyjaciela.

Tak jak wcześniej omijał go wzrokiem — przypominało to omijanie wzrokiem czołgu parkującego na twoim podwórku — teraz nadrabiał za wszystkie tamte dni, okrągłymi oczami wpatrując się w jego jasną głowę, w zapadniętą, poparzoną twarz, w zdecydowanie zbyt chudy tułów rysujący się pod grubą warstwą koców. Kiedy czasami poruszał się nerwowo, wysuwał się spod nich błysk szaro-czerwonych bandaży.

Mówi. Przeżyje, ta myśl napełniała Taurysa paraliżującym strachem, ale była jedyną, na której mógł się skupić.

Z trudem wstał, podciągając się obiema dłońmi o ławę. Pozostał przez chwilę pochylony, ciężko dysząc od wysiłku.

Kiedy spróbował odepchnąć się od ławy i wyprostować, zakręciło mu się w głowie i po pierwszym kroku upadł z powrotem na ziemię, na tyle zamroczony, że nawet nie czuł bólu.

Usłyszał jednak doskonale wyraźnie, tuż nad swoim uchem, cichy syk od strony Polski, który z lękiem wciągnął powietrze w płuca.

*

— Powiedz "Polska".

Nie było odpowiedzi.

— Nie bój się. Polska. Polska.

Nadal nic i Litwin zastanawiał się, czy może nie było to pojęcie zbyt abstrakcyjne jak na obecne możliwości Feliksa.

Z innymi rzeczami poszło im lepiej. Na przykład woda. Teraz Taurys siadał przy Polsce dwa razy dziennie i wmuszał w niego przynajmniej kilka łyków. To było niewiele, ale dla przykładu sam starał się wypijać tyle samo — i nieco ustąpiły dzięki temu jego ciągłe zawroty głowy. Woda, mówił wtedy wyraźnie, a Polska czasami odpowiadał: woda.

Albo: rano. Rano, poranek, poranny. Tak, jest rano, mówił Litwa. Tak, jutro rano.

Co się stanie jutro rano? Nie wiedział.

Albo: zimno. To słowo zazwyczaj oznaczało nic innego jak to, że Feliksowi znów podnosi się gorączka i że tej nocy Taurys nie będzie spał, tylko wysłuchiwał jego krzyków.

I było to o tyle przerażające, że w tych szaleńczych krzykach zrodzonych z koszmarów sennych Polska bez trudu składał całe zdania, od których Litwie przechodziły po plecach dreszcze.

Starał się ich nie słyszeć i nie rozumieć. Zasłaniał uszy. Myślał po litewsku.

*

Popołudniami do okna przylatywały ptaki, małe, szare, mokre wróbelki, żeby poczęstować się okruchami sucharów. Podskakiwały wesoło, bębniąc po blaszanym parapecie i zagłuszając ciszę głośnym ćwierkaniem. Plama słońca coraz częściej przesuwała się po podłodze i po kanapie, a jasne włosy Feliksa przyciągały wzrok dziwnym lśnieniem.

Taurys zmuszał się do przełknięcia połowy suchara, resztę ledwo świadomie kruszył w palcach i podsuwał wróblom.

— On i tak nie chce jeść — tłumaczył im tonem usprawiedliwienia. — Co powinienem zrobić?

Nie odpowiadały mu co prawda, ale sprawiały, że czuł się odrobinę mniej samotny.

*

Powinienem to zrobić.

Ale nie mogę tego zrobić, nie dam rady, nie sam.

Powinienem to zrobić. To mój obowiązek.

Boję się.

Litwa ogrzał trochę wody, stawiając po prostu miskę przy kominku. Zdjął z Feliksa koce.

Uderzył go nieprzyjemny zapach choroby, krwi, moczu i potu. Nic dziwnego, ten zapach przez cały czas unosił się w pokoju mimo uchylanego co jakiś czas okna. Nie dało się go wywietrzyć. Ale teraz, teraz był znacznie silniejszy.

Zaryzykował rzucenie okiem. Jęknął.

Feliks był półprzytomny, jego wzrok ślepy i zmętniały, ale wzdrygnął się, kiedy jego ciało zostało wystawione na chłód pomieszczenia. Taurys specjalnie poczekał na moment, w którym będzie w takim stanie. Miał nadzieję, że to ułatwi cały proces.

— Ćś, nie bój się — mruknął, a ręce drżały mu jak w febrze. Dobry Boże, przecież to on się bał.

Dotknął tego, co wydawało się najprostsze do dosięgnięcia — bandaży idących na ukos przez klatkę piersiową Polski. Były całe brązowe od zaschniętej krwi. Gdyby był człowiekiem, upływ krwi wykończyłby go w pół godziny, a zakażenie — w sześć.

Dotknął w każdym razie. Lekko.

Polska szarpnął się żałośnie i krzyknął przy tym tak głośno, że Litwa momentalnie odskoczył w tył.

Czuł, jak nerwowe kurcze mięśni przenikają go od stóp do głów. To jego obowiązek.

Wspiął się powoli na kanapę, przygniótł ręce Feliksa kolanami do jego posłania i starał się nie widzieć, nie słyszeć, nie oddychać, kiedy powoli, metodycznie odklejał opatrunki, przy pomocy dużej ilości wody do zmiękczania zaschniętej krwi.

Krzyki przeszły w zwierzęce wycie, wycie przeszło w szloch pozbawiony łez.

*

Kiedy było już po wszystkim, woda i krew znajdowały się wszędzie, chyba nawet we włosach i ustach Litwy, na kocach, na podłodze.

Polska milczał. Leżał nago pod wojskowym pledem i drżał.

Litwa siedział w kącie i zanosił się niepowstrzymanym, spóźnionym płaczem, wyrażającym gwałtownie cały stres ostatnich godzin. Był tak rozhisteryzowany, że niemal nie usłyszał głośnego pukania do drzwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro