V

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Za minutę muszę być w pracy aaa. Krótko dziś

*

Spacerował wąską, zarośniętą ścieżką, która spod drzwi domu prowadziła w głąb ogrodu, między zmarniałe, chylące się ku ziemi drzewa. Bezwiednie chwytał w palce bezlistne gałązki, a woda po ostatnim deszczu oblewała mu dłonie. Mokra ziemia pachniała mocno, głęboko i oszałamiająco. Miał ochotę przyklęknąć i przytulić do niej policzek.

Nogi poprowadziły go naokoło domu – po raz pierwszy, odkąd się tutaj znalazł. Odkrył dzięki temu, że budynek był większy, niż mu się to wydawało. Jakoś nigdy nie poczuł potrzeby odwiedzenia pozostałych pokoi. Na tyłach budynku znalazł małą komórkę z drewnem i przemknęło mu przez myśl, że brak opału im nie grozi. Spostrzeżenie to nie przyniosło mu jednak ani ulgi, ani radości.

Zatrzymał się na rogu, obok cieknącej rynny, żeby złapać oddech. Resztę drogi przebył trzymając się ściany.

Zaskoczył go widok małego koszyczka pod drzwiami, na szczycie chwiejących się schodków. Przysiągłby, że ten spacer nie zajął mu aż tak wiele czasu, ale najwyraźniej ktoś zdążył w tym czasie podejść i podrzucić im kolejny podarunek. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł nikogo ani w ogrodzie, ani na drodze otwierającej się za furtką.

*

- Obudź się, Feliks – poprosił beznamiętnie, a Polska otworzył półmartwe oczy.

- Ja nie śpię – zachrypiał. Głównie zresztą chrypiał albo szeptał.

- Głodny?

- Nie.

Taurys nie przejął się za bardzo odpowiedzią. Chwycił dawnego przyjaciela pod ramiona i pociągnął go do pozycji siedzącej, opierając o poduszki. Ten jęknął z bólu, mimo że uchwyt Litwina nie był mocny; koc zsunął mu się z piersi, odsłaniając zapadniętą klatkę piersiową, szyję, od której odchodziły płaty naskórka i wystające spod koszuli bandaże. Dla odmiany nie były przemoknięte – może rany zaczęły się wreszcie porządnie goić. Brudne włosy Polaka opadły aż do obojczyków. Odrażające.

Mężczyzna usiadł obok, starając się nie oddychać przez nos, i wkładał rozmoczone kawałki chleba i jabłka w szczupłą dłoń chorego, pomagając mu potem poprowadzić ją do ust.

A Feliks jadł, nie mówiąc za wiele, bo i Litwin zupełnie nie wiedział, o co pytać.

*

Jakaś ciecz spłynęła na dłoń Taurysa, kiedy ujął Polskę za przedramię. Była przejrzysta, może trochę żółtawa, nie miała zapachu. Litwa uniósł rękę Feliksa w górę, powodując kolejny syk bólu. Czerwona, stwardniała plama na jego łokciu sprawiła, że mocniej zabiło mu serce.

- Daj – mruknął cicho do chorego, odchylając go od poduszek i podciągając koszulę aż na ramiona (Polak wzdrygnął się gwałtownie i słabo szarpnął). – Feliks... Boże...

Nie chciał patrzeć na jego plecy dłużej niż kilka sekund. Dlaczego nie zadbał o to wcześniej? Przecież to nie tak, że nie wiedział. To nie tak, że zapomniał.

Po prostu blokował tę świadomość w głowie, wzdragając się przed dotykaniem Polski.

I teraz też najchętniej pchnąłby go z powrotem na poduszki, zapominając o rozległych odleżynach wzdłuż jego kręgosłupa... i pewnie nie tylko tam.

Przełknął jednak ślinę. Odrzucił koc i uważnie, powoli odwrócił Polaka na brzuch, co było trudnym wysiłkiem dla nich obu. Kiedy w końcu im się udało, Feliks miał w oczach łzy, ale milczał.

Właśnie, zorientował się Litwa. Przecież odleżyny muszą piekielnie boleć. A on nie dał ani znaku...

Nie brzmiało to jak usprawiedliwienie.

*

Feliks leżał blisko ognia, za to niczym nienakryty, w żałosnej próbie odwrócenia zaniedbania Litwina. Ten żałośnie zdawał sobie sprawę, że to właściwie wszystko, co może zrobić.

Wiesz, że sam nie dasz rady.

Przestań.

Wiesz to. Wiesz, czego mu trzeba, tylko nie chcesz tego zaakceptować.

Przestań, przestań.

On jest chory i ranny. Potrzebuje...

Zamknij się, powiedziałem! Nikt poza mną nie może go ruszyć!

...lekarza. Potrzebuje lekarza.

Nie. Nie potrzebuje. Jest narodem. Im nie wolno go dotknąć. Dam sobie radę.

Lekarza. Lekarza. Lekarza.

*

Feliks drżał i Taurys nie umiał wybrać, czy ważniejsze jest osuszenie jego ran, czy raczej zapewnienie mu ciepła.

Stał więc przy stole i gniótł w dłoni małą karteczkę, która pojawiła się przywiązana do butelki z mlekiem od wsi.

Ludzie różne przyjechali. Pytają. Uwarzajcie Bardzo Panowie. Tu nikt nie powi.

I chciało mu się płakać i krzyczeć jednocześnie, ale stał tylko jak posąg wykuty z kamienia, jak człowiek zamarznięty gdzieś na szlaku, który nie odnalazł swojego domu przed nadejściem zimy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro