1. NA CO KOMU PURÉE Z BROKUŁÓW I GULASZ Z PODROBÓW?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1 września 2018 roku

OD RÓWNO TRZECH MIESIĘCY Schuyler Emily Howell miała całe szesnaście lat i — w przeciwieństwie do swojej matki — wiedziała, że czasem nie warto reagować na zaczepki. Znaczy wiedziała już wcześniej, ale wraz z przekroczeniem magicznego progu szesnastej wiosny — tudzież lata — zrozumiała, że wiedzę tę należałoby zacząć wykorzystywać w życiu codziennym. Gdyby nie zdawała sobie z tego sprawy, na twarzy siedzącego obok niej Sophusa Blishwicka dawno odbiłaby się podeszwa trampka. Oczywiście biorąc pod uwagę, od jak dawna trwa uczta powitalna — jakiś kwadrans, gdyby ktoś pytał — całkiem prawdopodobne, że Blishwick zdoła jeszcze zawrzeć bliższą znajomość z obuwiem sąsiadki... Ale lepiej nie uprzedzać faktów. Znaczy „nie krakać". Przecież to wcale nie musi się wydarzyć.

Tia, jasne.

Na razie jednak, póki jej największy wróg zajmował się rozmową ze swoim nieco bardziej cywilizowanym kumplem, Sky mogła poświęcić się czemu innemu niż korzystanie z odziedziczonej po ojcu zdolności do niemal całkowitego ignorowania otoczenia. Której, nawiasem mówiąc, nie używała szczególnie często. Szczęście Blishwicka polegało na tym, że używała w ogóle, gdyż w przeciwnym razie jego gałki oczne na sto procent już dawno znalazłyby się poza należnymi im oczodołami. Nie żeby mu się nie należało. Bezczelne i zupełnie jawne lustrowanie innych wzrokiem było natrętne oraz naruszało ich absolutnie nienaruszalną prywatność. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku „nienaruszalną"; przez ostatnie pięć lat jedynie Blishwick jakoś nie chciał tego przyjąć do wiadomości, poddając Schuyler niemalże bezustannej obserwacji. Trudne do oceny pozostawało, czy czyha na błędy Howell, aby móc je natychmiast wytknąć z typową dla siebie złośliwością, czy jednak o tym, gdzie patrzy, decyduje główka, nie głowa.

Aby oderwać myśli od tego nieprzyjemnego tematu, Sky przesunęła spojrzeniem szarobłękitnych oczu w stronę stołu prezydialnego. Siedząca na samym środku dyrektorka, wiekowa profesor McGonagall, zajmowała się rozmową z opiekunem Gryffindoru, profesorem Longbottomem. W przeciwieństwie do wielu Ślizgonów, Schuyler nie darzyła nauczyciela zielarstwa jakimiś wrogimi uczuciami; wręcz przeciwnie — na swój sposób podziwiała go za anielską, absolutnie nie-gryfońską cierpliwość. Biorąc pod uwagę, ile czasu spędziła w jego gabinecie wraz z Boromirem, Maxem i Dakotą, przyłapana na kolejnym łamaniu szkolnych zasad, niemalże myślała o Longbottomie jak o własnym opiekunie domu. Odnosiła zresztą wrażenie, że mógłby tę funkcję znosić lepiej od osoby, której ona przypadła, patrząc na nadludzkie pokłady zrozumienia, jakie okazywał Sky przez pięć lat niestrudzonego mordowania każdej dotkniętej rośliny. Zapewne ucieszył się, słysząc o jej soczystym Okropnym na SUM-ach; dzięki niemu nie musiał nigdy więcej oglądać masakry zieleniny w wykonaniu Schuyler Howell.

Z kolei opiekun Ślizgonów we własnej osobie, profesor Zabini, rozmawiał z nauczycielką astronomii, profesor Sinistrą. Pogawędka nie przeszkadzała mu jednak w zerkaniu kontrolnie w stronę stołu Slytherinu; robił to z zaskakującą dokładnością, niemalże co pięć minut, a z jego przystojnej, gładko ogolonej twarzy nie schodziła mina człowieka gotowego na wszystko. Sky doskonale wiedziała, że nauczyciel eliksirów szuka wzrokiem jej skromnej osoby. Nawet niespecjalnie się temu dziwiła — co roku, albo w trakcie uczty powitalnej, albo w drodze do dormitoriów, ona i Blishwick urządzali widowisko, o którym reszta szkoły rozmawiała przez kilka kolejnych dni. W pierwszej klasie, po tej dosyć nieszczęsnej w skutkach — tj. trafieniu do jednego domu — Ceremonii Przydziału, zaczęli się wzajemnie popychać na schodach do lochów, co zakończyło się sturlaniem na sam dół w tempie ekspresowym. Samo w sobie nie brzmiało to imponująco; imponujący był efekt domina, gdyż przez przypadek pociągnęli za sobą większość pozostałych pierwszorocznych ze Slytherinu; aczkolwiek Sky nadal upierała się, że odpowiedzialność za to powinna spaść raczej na Astarotha i Angelinę, którzy usiłowali ich rozdzielić. Aby nie zagłębiać się w bolesne szczegóły lat kolejnych, starczy jedynie zaręczyć o powiększającej się z roku na rok zarówno efektowności, jak i liczbie świadków wojny na linii Howell-Blishwick. Naprawdę nic więc dziwnego, że Zabini starał się mieć na nią oko. I na Blishwicka, który jakimś magicznym sposobem zawsze znajdował sposób, aby zająć miejsce nieopodal.

Merlinie, co za palant, pomyślała Sky, dokonując najtrafniejszej znanej sobie charakterystyki swego nemezis. Po czym przypomniało się jej, że o Blishwicku miała nie myśleć, toteż wróciła do obserwowania nauczycieli, podjadając przy tym grzanki prosto ze stojącej nieopodal miseczki. Nie czuła apetytu, ale zwykła zajmować ręce podjadaniem, by powstrzymać akty agresji we własnym wykonaniu. Zresztą kto niby dodaje grzanek do zupy?! Jakiś dziwny, kontynentalny zwyczaj. Z tej dzikiej, nie-hiszpańskiej części kontynentu.

Skoro o rzeczach dzikich mowa, wzrok Schuyler spoczął właśnie na nauczycielu starożytnych run, profesorze Hawkinsie, który zawsze sprawiał wrażenie, jakby planował krwawe morderstwo całej okolicy; jednakże tradycję stanowiło, że pierwszego września wyglądał tak jakoś z cztery razy bardziej. Powód stanowiła siedząca obok nauczycielka latania, profesor Byrne, ewidentnie usiłująca przekształcić swój monolog w dialog z sąsiadem. Co roku podczas uczty powitalnej udawało się jej zająć miejsce koło Hawkinsa. I co roku przez kolejne dziesięć miesięcy Hawkins bardzo pilnował, aby nie miała szans powtórzyć tego sukcesu. Niemniej każdy wieczór pierwszego września stanowił dla nauczyciela istne tortury. Opierając się jedynie na ożywionej gestykulacji Byrne, orbitującej głównie wokół wskazywania mniej lub bardziej pogardliwymi gestami w stronę fruwającego gdzieś pod sufitem Irytka, Sky podejrzewała, że aktualnie nauczycielka opisuje Hawkinsowi swoje kolejne starcie ze szkolnym poltergeistem. Lubiła twierdzić, jakoby prowadzili wojnę od czasów jej młodości, aczkolwiek sam Irytek zarzekał się, że nic mu o tym nie wiadomo, bo przecież pomógł. W czym? Tego nikt nie wiedział, ale na dźwięk słowa „prąd", niezależnie od kontekstu, Byrne zawsze zalewał głęboki rumieniec i prędko zmieniała temat.

Sama Schuyler całkiem lubiła nauczycielkę latania, choć wolała rozstrzygać konflikty międzydomowe z innymi członkami grona pedagogicznego; profesor Gloria Byrne miała bowiem dosyć ewidentną skłonność do faworyzowania Gryfonów. Wątpliwym jednak było, aby właśnie ta wada decydowała o agresji, z jaką Hawkins posługiwał się sztućcami, zmuszony do słuchania sąsiadki. Kiedy nagle zwrócił twarz w stronę stołu Ślizgonów, Sky nawet z tej odległości natychmiast zrozumiała, że swoimi przenikliwymi, szarymi oczami patrzy prosto na nią; najwyraźniej wyczuł, że ktoś go obserwuje, a nawet rozpoznał, kto taki. Posłane w jej stronę spojrzenie było tak mordercze, że aż Schuyler się rozkaszlała, krztusząc grzanką. Nim jednak zdołała dramatycznie skonać przy stole Ślizgonów, siedząc u boku swego największego wroga, otoczyły ją czyjeś silne ramiona i, zapewne siłą rozpędu, uniosły do góry, a splecione pięści ucisnęły kilkakrotnie gdzieś pod mostkiem. Rozmiękła grzanka wypadła z ust Sky i poszybowała nad głową siedzącego naprzeciw pierwszaka, po czym rozpłaszczyła na posadzce. Ktoś wydał z siebie zdegustowane „fuj!", ale Schuyler nieszczególnie się przejęła, na powrót ciesząc swobodą oddychania.

— Mówią, że zabił człowieka.

— Co? — Schuyler odwróciła głowę w stronę swego wybawcy. Był nim nie kto inny jak Mortimer Miscellan; istota zbyt dziwna nawet jak na miscellanowe plemię, a jednak przydatna. Na przykład w sytuacji, kiedy chce cię zabić smażone pieczywo.

— Hawkins — sprecyzował Mort, rozpychając się łokciami, aby zrobić sobie miejsce koło swojej dłużniczki. — Mówią, że kogoś zabił.

— Kto mówi?

— Wielu ludzi. — Wzruszył ramionami i się zadumał. — Jedni twierdzą, że to było w Egipcie, inni upierają się, że w Kongo...

— Mort, niechętnie to przyznaję, ale sama się zakrztusiłam.

— Albo on zakrztusił cię wzrokiem. Jest potężniejszy niż wygląda.

— Wygląda jak pirat na emeryturze — mruknęła w odpowiedzi Sky, wywracając oczami i nie kłopocząc się słuchaniem odpowiedzi Morta.

Kuzyn Boromira i spółki był... specyficzny. Ujmując to w sposób bardziej bezpośredni: kolejny liść na rozłożystym drzewie genealogicznym niegdyś arystokratycznego rodu Miscellanów był dziwakiem. Nawiedzonym dziwakiem. Ponoć stanowił kopię swojego wujka, Aylmera, o którym wszyscy — od Dakoty Miscellan począwszy, a na Violet Howell skończywszy — mówili, że bardziej pokopane od niego nie są nawet mugolskie gniazdka pod prądem. Choć Sky nie znała Aylmera Miscellana osobiście, uważała, że szaleństwo Morta sięga głębiej. Utwierdziła się w tej opinii ubiegłego roku, kiedy przyłapano go, jak spał w pokoju wspólnym, zwisając z sufitu. Dokonał tego, wcześniej przytwierdzając się do sklepienia zaklęciem, a wszystko miało ponoć na celu hołd profesorowi Snape'owi.

(Portret samego zainteresowanego stwierdził wówczas niespecjalnie cicho, że najlepszym hołdem byłoby usunięcie Miscellana ze Slytherinu).

Woląc nie stawiać samej siebie przed wyborem pomiędzy testowaniem swojej odporności psychicznej a robieniem tegoż swej cierpliwości, Sky postanowiła skorzystać jednak z howellowego dziedzictwa zblazowania. Wyłączywszy się na wszelkie bodźce pochodzące od stołu Ślizgonów, wróciła do obserwacji Wielkiej Sali; starannie ominęła przy tym ciało pedagogiczne. Choć niczego już nie podjadała, głupio byłoby zakrztusić się własną śliną, jeśli Hawkins znów złapałby ją na gapieniu się.

Prawdę powiedziawszy, gdyby słowa Morta nie brzmiały jak... cóż, słowa Morta, byłaby w stanie uwierzyć, że nauczyciel naprawdę miał z tym coś wspólnego. Nie lubił jej. Nie lubił nikogo, ale szczególnie nie lubił ludzi, których musiał uczyć. A jeszcze bardziej nie lubił ludzi, których musiał uczyć, a oni mieli zakute łby. Choć Schuyler Howell niekoniecznie tak by to określiła, to jednak, w istocie, miała zakuty łeb. Przynajmniej w dziedzinie starożytnych run. Wierząc, że przedmiot ten będzie równie ciekawy, co historia magii, wybrała go na przełomie drugiej i trzeciej klasy; tylko po to, by kolejne trzy lata spędzić w cierpieniu. Normalny człowiek pewnie zrezygnowałby najdalej po semestrze, kiedy jasnym jak słońce stało się, że starożytne runy nigdy nawet nie machały z oddali do jego talentów. Schuyler trzymała jednak duma; Hawkinsa za to trzymało w ryzach chyba jedynie widmo Azkabanu za wyrzucenie dziecka przez okno. Czasem miała wrażenie, że kogoś mu przypomina i przez to nie lubi jej on jeszcze bardziej, ale nie umiała odgadnąć, kogo. Większość ludzi w Hogwarcie zawsze powtarzała, że Sky to cała matka, a noga Violet Howell nigdy nie stanęła w żadnej klasie starożytnych run.

Pokręciła głową, jakby chciała odepchnąć od siebie pytania bez odpowiedzi. Lepiej wrócić do rzeczywistości. Dlatego też po raz kolejny dzisiejszego wieczoru, a konkretniej od Ceremonii Przydziału, odszukała wzrokiem rozsianych po Wielkiej Sali przyjaciół. Paskudny humor, który utrzymywał się Schuyler jeszcze od podróży pociągiem, wywoływał w niej skłonności czysto masochistyczne. Poza tym nie przepadała za ucztami powitalnymi. Nie dosyć, że była to jedna z niewielu okazji, kiedy tiary nadal stanowiły obowiązkowy element mundurka, to jeszcze trzeba było siedzieć wyłącznie ze swoim domem. Nie żeby wcale nie miała kolegów wśród Ślizgonów. Po prostu większość jej znajomości z wychowankami Domu Węża pozostawała dla obu stron niezbyt wiążąca i owi znajomi siedzieli dziś ze swoimi przyjaciółmi. To znaczy ci, którzy nie ukończyli jeszcze szkoły. Czyli zdecydowanie niewielu. Choć Sky nie dzieliła uprzedzeń swoich rodziców wobec Ślizgonów — nie żeby sami Ślizgonami nie byli, nieprawdaż — pięć pełnych lat edukacji pozwoliło jej dojść do wniosku, że uczniowie należący do Slytherinu z zasady dosyć wolno dojrzewają do stanu, w którym umiałaby ich znieść. Prawdopodobnie oni mieli podobną opinię na temat Sky, ale niespecjalnie o to dbała. Schuyler Howell cechowało typowe u jedynaków przekonanie o wyższości jej racji w zasadniczej większości przypadków.

Zapewne dlatego uważała, że przyjaciele powinni choć częściowo podzielać odczuwane przez nią ból, mękę oraz cierpienie. Przynajmniej na tyle, by się nie bawić dobrze we własnym towarzystwie w sposób tak ostentacyjny.

Weźmy na przykład takie Cass z Vivienne, beztrosko gawędzące przy stole Krukonów. Ich ładne, pozbawione piegów twarze zdawały się niezmącone troską o cierpienia Schuyler dwa stoły dalej. Bezczelność! W dodatku, co tylko wzmagało irytację Sky, żadna z nich nie wyglądała idiotycznie w tradycyjnej szkolnej tiarze, a to już zakrawało na coś graniczącego z cudem, patrząc na to, jak bardzo niekorzystny był ten konkretny model czarodziejskiego nakrycia głowy. Ogólnie prezentowały się obie aż zbyt idealnie, dyskutując z uśmiechem nad nie wiadomo czym, a więc zapewne czymś kujońskim; jak dwie modelki na zdjęciu w „Młodej Czarownicy", ilustrującym artykuł w stylu „20 największych zalet powrotu do Hogwartu". Niech je szlag. Prasę też niech trafi szlag.

Gdyby wzrok mógł zabijać, właśnie w tym momencie dwie niewinne Krukonki padłyby martwe na posadzkę, rażone piorunami ciskanymi przez oczy Sky. Choć, jeśli miałaby być szczera, Vivienne padłaby martwa dużo szybciej i dużo bardziej, gdyż to na nią spadała demokratyczna większość błyskawic. To nie tak, że nie lubiła Viv. Bo lubiła! Nie tylko za przydatność oraz chęć pomagania innym. Miała też inne zalety. Po prostu... gdyby zależało to od Sky, Vivi niekoniecznie wrosłaby w ich paczkę tak szybko. A może i w ogóle. Byłaby z boku, jak Sofia; kimś bliskim, acz bez przesady. Siódemka niby stanowiła szczęśliwą liczbę, ale Schuyler wolała parzyste numery. Na przykład szóstkę. I to wcale nie miało związku z tym, że czuła zazdrość o swoją najlepszą przyjaciółkę! Albo jej uwagę!

Okej, może trochę. Odrobinkę. W końcu była jedynaczką, którą wszyscy kochali; przynajmniej wszyscy wśród bliskich. A Vivienne wystarczyło dostać jedno dormitorium z Cass, by prawie cała Drużyna Marzeń ją z miejsca adoptowała. Nie fair. Byli ze sobą związani od życia płodowego. Vivienne Walker nie należała do tego klubu, ale skoro inni ją zaakceptowali, Sky musiała zrobić to samo. I zwykle nawet nie była zazdrosna. Od pewnego czasu. Poza takimi okazjami jak dzisiejsza.

Rzecz jasna, nie wymagała, żeby płakano nad jej losem — przynajmniej tak twierdziła — jednak miło byłoby nie czuć się wymazaną z pamięci przyjaciół na kilka godzin, tak?! I to wcale nie dramatyzm! Może troszkę. Ale miała zły humor, mogła dramatyzować. Szczególnie jeśli powód jej złego humoru siedział obok, a spojrzenie Sky podchwyciła właśnie najmniej powołana ku temu Krukonka. Mianowicie — Antonia Griffiths.

Antonia Griffiths, przed którą Schuyler jeszcze w pociągu nierozsądnie chełpiła się świeżo zdobytą odznaką kapitana. Antonia Griffiths, mózg drużyny Ravenclawu. Idealna do sześcianu Antonia Griffiths; zbyt idealna, by zniżać się do poziomu zostania główną nemezis Schuyler. Jednak nie na tyle idealna, by jej perfekcyjnej twarzy nie rozjaśnił aż zbyt promienny uśmiech, kiedy w oczywistym geście przesunęła palcem wskazującym po szyi. Sky nie pozostała Krukonce dłużna, unosząc nieznacznie dłoń w geście jeszcze bardziej oczywistym, kiedy wyprostowała zaledwie jeden palec. Tylko Antonii Griffiths jej dzisiaj brakowało; żeby chociaż umiała rzucić w stronę rywalki z boiska jakąkolwiek ripostą, która by nie pogrążyła jej samej...!

— Znów nazwiesz ją piękną sosną?

Schuyler prawie podskoczyła, słysząc głos Blishwicka. Przez ułamek sekundy poczuła lęk, że wyrażała swoje frustracje na głos; potem jednak przypomniała sobie, że odezwał się do niej Blishwick, czyli wszystko jest na miejscu; ktoś jedynie czuje potrzebę przypomnienia jej, jakim lamusem staje się w pobliżu Griffiths. Skwitowała więc zaczepkę krótko i treściwie:

— Idź turlać dropsa przez Zakazany Las.

— Mógłbym poturlać co innego — odparł, lustrując Schuyler wzrokiem od stóp do głów. Czy raczej od kolan do głów, skoro siedzieli przy stole. — I gdzie indziej. Na przykład w moim dormitorium.

Zza jego ramienia dobiegł zdegustowany jęk Astarotha, ale Sky nie zwróciła na niego uwagi. Generalnie łatwo przegapiała Damiena Astarotha, pomimo posiadanej przez niego odznaki prefekta, skoro był niczym więcej niż przydupasem Blishwicka. Przynajmniej w jej opinii. Nie mogła za to nie dostrzec szatańskiego błysku w oczach przeciwnika. Oczach zielonych niczym muł na brzegu zamkowego jeziora; chciałoby się rzec, że zielonych niczym Avada, aczkolwiek — choć dzięki temu wyglądałby niewątpliwie jeszcze bardziej jak idiota — Sophus Blishwick nie posiadał oczojebnie zielonych tęczówek. Sky zacisnęła wąskie wargi w linijkę, aby powstrzymać cisnący się na usta potok przekleństw. Nie z powodu dobrego wychowania, raczej dla oszczędzenia sobie kilku kolejnych godzin, bo zapewne dopiero po takim czasie zdołałaby wyczerpać zbierający się właśnie zasób wulgaryzmów skierowanych w stronę Blishwicka. Postanowiła darować sobie agresję zarówno słowną, jak i fizyczną, skupiając się na wznowieniu postanowienia o ignorowaniu swego śmiertelnego wroga. Przecież nie była już dzieckiem — była w klasie owutemowej! To wymagało pewnej dojrzałości. Podobno.

Pozostawała również kwestia dumy. Co roku, nie ucząc się na błędach, Blishwick testował wytrzymałość Schuyler, jeszcze w pociągu obstawiając, jak szybko wykurzy ją z Wielkiej Sali. Dotychczas nigdy mu się to nie udało. Pomijając, oczywiście, ten nieprzyjemny i ściśle związany z ludzką fizjologią trzeci rok; Sky wyniosła z tamtej porażki na polu bitwy dwie lekcje. Po pierwsze — pilnować swojego talerza. Po drugie — dziewczęta mogą wejść do chłopięcych dormitoriów. Owego wieczoru nemezis Schuyler również się o tym przekonał, zanim jego facjata nie zawarła bliższej znajomości z sedesem.

Tak czy inaczej, w chwili obecnej Sky zrobiła to, co należało — wróciła do olewania istnienia Blishwicka, które stanowiło podejrzaną, brązową plamę na honorze całej ludzkości. Jej spojrzenie samo, zupełnie automatycznie, powędrowało znów ku innym stołom. Prześlizgnęło się po Puchonach, aczkolwiek nie odnalazło tam zbyt wielu bodźców do podsycania gniewu, gdyż Sofia, jedyna wierna, posłała w stronę Sky nieco łobuzerski uśmiech.

Cholera. Na nią jak zwykle nie można się nawet wkurzyć, pomyślała z pewnym niesmakiem Schuyler. Zadawanie się z Puchonami, nawet w liczbie ograniczonej do dwóch — choć liczył się w sumie jeden, bo drugi to rodzina — zdecydowanie utrudniało życie i drobne, masochistyczne przyjemności.

W odpowiedzi na minę Sofii wywróciła wymownie oczami i podążyła dalej, ku stołowi Gryffindoru. Natychmiast wyłowiła spośród szeregu Gryfonów Nicka wraz z Boromirem, pomiędzy nimi zaś jaśniała złocista czupryna Dakoty; wciśnięta na nią w niedbały sposób tiara jedynie podkreślała, jak wielki chaos panował na głowie najmłodszej z rodzeństwa Miscellanów. Podczas kiedy jej sąsiedzi prowadzili pomiędzy sobą ożywioną dyskusję — Sky widziała, jak często wargi Boromira układają się w słowo „zwycięstwo", musiało więc chodzić o quidditcha — sama Dakota zdawała się błądzić myślami w zupełnie innym miejscu. Leniwymi ruchami stawiała powoli kwadratową wieżę z frytek, w czym ochoczo asystował jej siedzący po drugiej stronie blatu Max. Co jakiś czas któreś z nich kręciło nieznacznie głową, więc zapewne grali w „Co zabrałbyś na bezludną wyspę?". Była to wyjątkowo idiotyczna zabawa, której zasad nie znał właściwie nikt poza tą dwójką oraz Mortem. O ile w ogóle istniały jakieś poza torpedowaniem każdego pomysłu przeciwnika stwierdzeniem, że nie może zabrać wybranego przedmiotu, bo nie. W każdym razie — nie wybierało się tej gry, jeśli nie czuło się skrajnego znudzenia. Mogłoby to pocieszać Schuyler, gdyby nie drobny szczególik: mieli siebie nawzajem. A ona... cóż. Ona sterczała w wyjątkowo niekorzystnym położeniu, uwięziona pomiędzy dwoma demonami, bez najmniejszej szansy na ratunek. Ostatni raz czuła się tak bardzo niekochana, kiedy Cassie poznała Vivienne i po raz pierwszy trzeba było się nią z kimś podzielić.

Nawet nie zauważyli, jak walczyłam o życie!, pomyślała z pretensją, opierając podbródek na zwiniętej pięści, a nienawistne spojrzenie wbijając w przypadkowego pierwszaka. Najwyraźniej poczuł się niekomfortowo, gdyż prędko zmienił miejsce, Sky zaś pozostała z ponurym wzrokiem zawieszonym w pustej przestrzeni w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą siedziało spłoszone dziecko. Miękka się ta młodzież zrobiła swoją drogą. Za jej czasów to nie dało się być mięczakiem, nie w Slytherinie, gdzie czyhali Martinsowie. Aż łza się w oku kręciła na wspomnienie drobnych wyłudzeń pieniężnych i bliżej niesprecyzowanych gróźb krzywd cielesnych.

— Podasz mi purée z brokułów?

Głos Morta wyrwał Schuyler z objęć nostalgicznych wspominek nękania przez szatańskie bliźnięta oraz rozkosznych wizji, w których rzucała pewne osoby wielkiej kałamarnicy na pożarcie. Spojrzała powoli na sąsiada, zastanawiając przy tym, czy nie odpłynęła za daleko i na pewno dobrze zrozumiała. Jednocześnie usiłowała nie uciec wzrokiem. Z jakiegoś powodu patrzenie na Mortimera Miscellana dłużej niż kilkanaście sekund bez przerwy sprawiało, że ludzie czuli się... Powiedzieć, że czuli się nieswojo, byłoby niedopowiedzeniem stulecia. Schuyler pozostawała jednak jedną z nielicznych, którzy próbowali nie ulegać temu wrażeniu. Przez ostatnie pięć lat wychodziło jej to z różnym skutkiem. Nie uważała, aby był to powód do wstydu. Jedynie starsza siostra Morta, Dakota oraz Alice Stine zdawały się absolutnie odporne. I Angelina. Aczkolwiek ona akurat roztaczała wokół siebie aurę osoby, która ciągle myśli o tym, jak spalić cały świat, gdyby ktoś chciał znać opinię Sky, czemu więc miałaby się bać.

— Co? — zapytała wreszcie, marszcząc brwi.

Mort może i był dziwadłem, wszyscy o tym wiedzieli, ale... naprawdę? Purée z brokułów? Ta pomyłka gastronomiczna, która zawsze, przez calutki czas trwania każdej uczty, pozostawała nietknięta? Purée z brokułów, uznawane powszechnie za jakąś cichą zemstę skrzatów domowych za wszystkie lata niewoli, nim nie rozpoczęła się ich powolna emancypacja?

— Podasz mi to zielone, wyglądające jak rzeczny muł, które stoi w misce po twojej prawej stronie? — powtórzył Mortimer takim tonem, jak gdyby codziennie prosił ludzi o podsunięciu mu pod nos jednej z najgorszych kar kulinarnych znanych ludzkości. — Proszę.

— Jasne. Twój wybór. — Schuyler wzruszyła ramionami, poważnie wątpiąc, czy z takich eksperymentów da się ujść z życiem, i odwróciła, aby sięgnąć po półmisek...

...dokładnie w tym momencie, w którym ten pomiot najbardziej śliskich gumochłonów, znany powszechnie jako Sophus Blishwick, po raz kolejny na nią spojrzał.

Nie. Nie „spojrzał".

Wlepił te swoje wyłupiaste gały, których barwa nie odbiegała specjalnie od nowego przysmaku Morta, prosto w Sky. Zamrugała gwałtownie, chcąc przerwać niepożądany kontakt wzrokowy — wystarczająco obrzydliwa była już niewielka odległość pomiędzy ich twarzami, skoro okoliczności zmusiły ją do nachylenia się po miskę — a następnie złapała poszukiwaną potrawę i wykonała w stronę Mortimera obrót tak energiczny, że jej długie, ciemne włosy uderzyły Blishwicka w twarz. Z jakiegoś powodu, zapewne zwanego „dozgonna nienawiść", Sky zupełnie to nie obeszło.

— Trzymaj. — Postawiła gwałtownie półmisek tuż pod nosem kolegi, drugą ręką poprawiając tiarę, która zsunęła się jej z czubka głowy.

— Dzięki. — Mort sięgnął po okazałą butelkę pikantnego keczupu, po czym wylał trzy czwarte jej zawartości na purée, nim rozpoczął konsumpcję.

Schuyler uznała, że wcale nie chce wnikać w jego motywy. W psychikę tego dzieciaka nie umiał, a nawet nie próbował zagłębiać się nikt poza Dakotą. Jednak nawet ona, pomimo dzielenia z kuzynem pewnych dziwactw, nie była choć w połowie tak niepokojąca.

Dla dobra swojego żołądka, nerwów oraz — zdaniem niektórych wątpliwego — zdrowia psychicznego Sky zaczęła napełniać własny półmisek, walcząc z niezdrową chęcią spojrzenia w lewo. Oczywiście pięć minut spokoju byłoby zbyt wielką przysługą ze strony Merlina, ledwo bowiem Schuyler sięgnęła po pieczeń z indyka, poczuła jak ktoś nachyla się nad jej uchem.

— Howell, mam rozumieć, że ten nieudolny cios włosami to nowatorska forma chwalenia się nową fryzurą? — Blishwick wypowiadał te słowa ze zdecydowanie zbyt małej odległości, a ironiczne rozbawienie w jego głosie budziło w Sky irytację. Ale czy cokolwiek dotyczące tego padalca nie budziło w Sky irytacji? Już sama jego obecność tak blisko doprowadzała do nieprzyjemnego trzepotania w jej żołądku, za które z całą pewnością nie były odpowiedzialne żadne cholerne motylki! Raczej ćmy. Od motylków nie chcesz puścić komuś pawia prosto w twarz.

Nie obracając się w stronę natręta, zdecydowanym gestem odsunęła go na odległość wyprostowanego ramienia. Odnotowała w pamięci, aby wsadzić potem rękę do wrzątku w celu odkażenia. Wrząca lawa również nie byłaby takim złym pomysłem. Albo ług.

— Ja pierdolę, Blishwick, przestrzeń osobista — warknęła, celowo używając mocniejszych słów, by przekaz skuteczniej dotarł do jego arystokratycznych uszek.

Jeśli nie podziała, zawsze mogę rozpłaszczyć mu ryj talerzem. To znaczy... rozpłaszczyć jeszcze bardziej, pomyślała z mściwą satysfakcją na samą wizję takiego aktu agresji.

Na pozór zachowując spokój, wróciła do napełniania półmiska jedzeniem, ignorując przy tym obu swoich sąsiadów. Sądząc po dźwiękach dobiegających od strony Morta — dobrze zrobiła, gdyż najwyraźniej kończył on już konsumpcję tego, co dotychczas, zdaniem mieszkańców Hogwartu, pozostawało nie do skonsumowania.

Merlinie, czy wujek przysłał mu jakieś peruwiańskie zioło, po którym ten pomiot całego oddziału zamkniętego złapał gastrofazę czy jak? I czy on w ogóle był rodzonym Miscellanem? Bo ta rodzina nie zawsze wyglądała na normalną, acz koniec końców wszyscy jej członkowie mieścili się w — czasem bardzo szeroko pojętych — granicach normy, czego o Mortimerze nie sposób byłoby powiedzieć.

— Wybacz, ale prawdę mówiąc... pokusa jest zbyt silna, gdy jesteś tuż obok — odparł na rzuconą wcześniej uwagę Blishwick, najwidoczniej próbując doprowadzić sąsiadkę do mdłości tak głupim i oklepanym frazesem.

— Błyskotliwe. Po trzech minutach milczenia spodziewałam się, że jednak wymyślisz coś lepszego — odcięła się Sky, acz rękawica, niestety, nie została podniesiona. W przeciwieństwie do czego innego.

Nim Schuyler zdołała zaprotestować, Blishwick wyjął jej z rąk talerz, na którym wrzucane byle jak jedzenie wszelkiej maści przybrało już postać niewielkiej górki. Obdarzył kopczyk sceptycznym spojrzeniem, po czym uśmiechnął się do Sky tak czarująco, że poczuła nadciągający problem z panowaniem nad agresją.

— Na twoim miejscu, kwiatuszku, nie jadłbym tyle. Jeszcze twoja miotła zaprotestuje przed lotem ze zbyt dużym obciążeniem — stwierdził, strącając z półmiska rybę w panierce z powrotem na tacę. Schuyler pomyślała, że musiała nałożyć ją w wyjątkowo silnym amoku. Zwykle na sam zapach czegokolwiek, co przed śmiercią pływało, miała mdłości.

Po raz kolejny dokonała próby zabójstwa wzrokiem, jednocześnie z oburzeniem wyrywając swoją kolację i stawiając ją gwałtownie na stole.

— Blishwick, rozumiem, że te twoje loczki, niewątpliwie będące wynikiem przeszczepu z dupy, bo żadnej istocie ludzkiej włosy na łbie się tak nie skręcają, zasłaniają ci widok, toteż pomogę. Jedyna osoba, do której wolno ci się tu zwracać per „kwiatuszku", siedzi po twojej prawej — wysyczała spomiędzy zaciśniętych zębów, wskazując zamaszystym gestem na Astarotha i powstrzymując chęć wbicia widelca w dłoń sąsiada.

Po tym krótkim, acz jadowitym wywodzie, Schuyler w podejrzanie agresywny sposób zaatakowała zawartość swojego talerza. Konsumując w sposób daleki od tego, jaki przystoi damie, po raz zapewne trzechsetny tego wieczoru powzięła w duchu postanowienie, aby ignorować Blishwicka. Powtórzone tyle razy, te słowa musiały w końcu zyskać moc sprawczą.

Prawdę powiedziawszy, żałowała nieco w skrytości ducha, że jest już ciut za stara na to, by móc postraszyć śmiertelnego wroga rodzicami. Konkretniej matką, gdyż w jej domu od lat straszniejsza pozostawała bezdyskusyjnie Violet Howell.

Teoretycznie pani Howell nie powinna budzić grozy, skoro szczyt swoich możliwości w dziedzinie zastraszania otoczenia osiągnęła, licząc sobie niewiele więcej lat niż sama Sky obecnie. No właśnie — „teoretycznie"... W rzeczywistości Violet wciąż była osobą, która prędzej zastosuje na bliźnim jakąś drastyczną, acz niebywale plastyczną torturę niż zmarnuje ślinę na powtórzenie niezwykle subtelnego „spierdalaj". Tudzież zrobi to samo dla swojej niższej, słabszej i mniej zaprawionej w bojach do ostatniej krwi córki. Co, oczywiście, nie oznaczało, że Sky nie potrafiła się obronić wcale; tego mama by prawdopodobnie nie przeżyła, jeśli mowa o brakach jedynego dziecka. Po prostu, pomimo przynależenia do demokratycznej mniejszości stawiającej solidnego kopa ponad pojedynkiem, Schuyler nie posiadała zapewne nawet jednej tysięcznej doświadczenia rodzicielki w tym temacie. W końcu Violet Howell za coś dostała tytuł Potwora Slytherina; czymś się zasłużyła, że na dźwięk jej nazwiska portret Snape'a wydawał z siebie głuchy jęk, a profesor Zabini zaczynał masować skroń.

Nie żeby Sky aspirowała do podobnej czarnej legendy, aczkolwiek mama zdawała się całkiem zadowolona z wizerunku, jaki utrwaliła w masowej świadomości. Nic dziwnego. Jedynymi osobami, które miały odwagę się jej jawnie i trwale sprzeciwiać, pozostawały od lat niezmiennie ciotka Éowyna oraz wujek Luis. To naprawdę robiło wrażenie, kiedy mowa o prawie dwóch dekadach. W chwilach takich jak obecna, kiedy sama obecność Blishwicka skłaniała płodną wyobraźnię Schuyler do produkcji coraz bardziej jaskrawych, a zarazem realnych wizji zastosowania przemocy, Sky żałowała, że sama jest za mało brutalna, by zyskać taki posłuch. Choć brak łatki zamkowego wroga publicznego numer jeden też miał swoje zalety.

— Podasz mi gulasz?

Głos Mortimera po raz kolejny wyrwał Schuyler z rozmyślań. Udało się jej jednak zachować względny spokój oraz nie krzyknąć cicho, co z każdym kolejnym życzeniem kolegi osiągało nowe wyżyny trudności. Nie tylko dlatego, że nadal nie przywykła do wyjątkowo krótkiej, intensywnej oraz szokującej mutacji, jaką Mort najwyraźniej przeszedł przez wakacje; jeszcze w czerwcu zdarzało mu się piszczeć niczym domowy skrzat, a dziś huczał głębokim, męskim barytonem. Nie, dużo większy dyskomfort sprawiały Sky jego dziwaczne zachcianki kulinarne. Nie zdziwiłaby się, gdyby do końca uczty poprosił o podanie noworodka, żeby móc rytualnie ubić pomidory na sos albo coś w tym stylu. To brzmiało aż za bardzo jak coś, czego należało oczekiwać po Mortimerze Miscellanie.

Spojrzała na niego, unosząc brwi tak wysoko, że dotychczas wątpiła, by było to fizycznie możliwe. Talerz Morta lśnił czystością, jednak sam Mort nie sprawiał wrażenia, jakby miał zaraz zginąć — co niechybnie powinno nastąpić po pochłonięciu w całości czegoś, czego nie tknęłyby nawet wygłodniałe trolle.

— Zjadłeś już? — zapytała, powstrzymując się od dodania „i wylizałeś talerz?".

Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, byłaby pewna, że purée wylądowało pod stołem. Mimo wszystkiego, co wiedziała o Morcie, nawet w jego przypadku trudno przychodziło Sky uwierzenie w inną wersję wydarzeń. Co prawda, wówczas powstałby jakikolwiek dowód na szczątkową normalność najdziwniejszego z Miscellanów, to jednak dałoby się jakoś przełknąć.

A już na pewno przełknąć łatwiej niż purée z brokułów.

— Tak. I teraz chcę zjeść ten gulasz na podrobach — wyjaśnił cierpliwie Mortimer, wskazując na kolejną potrawę uznawaną powszechnie za utajony zamach skrzatów domowych na zdrowie i życie mieszkańców zamku.

Wniosek nasuwał się jeden: Mort niewątpliwie miał skłonności samobójcze. Schuyler zaś nie miała szczególnie rozwiniętej empatii, toteż nie odczuwała potrzeby powstrzymania go przed odebraniem sobie życia. Sięgnęła więc przez stół, przesuwając wazę bliżej siebie i Mortimera; szczególnie Mortimera; wyłącznie Mortimera. Ci, którzy dotychczas zerkali nieufnie na parujące i epatujące średnio apetyczną wonią danie, powitali z ulgą usunięcie naczynia z zasięgu ich nosów. Sky rozumiała ich doskonale, szczególnie kiedy w ramach podziękowania ze strony sąsiada otrzymała jedynie niedbałe skinienie głowy. Po tym natychmiast stracił całe zainteresowanie nią, zajęty nakładaniem na swój talerz porcji, która bez wątpienia zaspokoiłaby głód całej wielodzietnej rodziny hożych drwali.

— Nie sądzisz, że twój żołądek się po tym zbuntuje? — zapytała Schuyler, czując niezdrowe zainteresowanie zachowaniem Morta, wyjątkowo niezrozumiałym nawet jak na niego. Może i nigdy nie jadał specjalnie normalnie, jednak przez ostatnie cztery lata podzielał niechęć reszty społeczeństwa do tego, co naprawdę nie nadawało się do spożycia.

Choć zapewne nie skupiałaby się na tym wszystkim tak bardzo, gdyby nie jej nieszczęsna duma oraz pragnienie odniesienia kolejnego zwycięstwa nad Blishwickiem. Musiała odciągnąć swoją uwagę od jego zbyt bliskiej obecności, by zwalczyć pokusę złapania Astarotha za kołnierz i wyduszenia z niego hasła do pokoju wspólnego. O czym człowiek nie myśli, to go nie zaboli. Czy jakoś tak. Ani ona, ani tata nigdy nie byli najlepsi w mugolskich przysłowiach.

— Mam nadzieję, że nie. Wtedy nici z jasnowidzenia — odparł beznamiętnie Mortimer. Potrząsał przy tym energicznie dłonią, polewając zanurzone w brunatnym jeziorku sosu podroby ilością musztardy, która zapewne miała tego wieczoru wystarczyć przynajmniej połowie stołu Slytherinu.

Czując niebezpieczne salto żołądka, Sky prędko złapała za swój pucharek i upiła kilka sporych łyków soku dyniowego. Przecież to tylko... tylko coś bardzo obrzydliwego. Żaden widok będący w stanie ją złamać.

— Jasnowidzenia...? — powtórzyła niepewnie, gdy przełknęła już ślinę.

Nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Jasne, chodziły plotki, że odkąd Morta odczepiono od sufitu w pokoju wspólnym, zmienił zainteresowania; z hołdów starym, martwym i humanoidalnym nietoperzom miał przerzucić się na łażenie ze szklaną kulą oraz namiętne interpretowanie fusów. Sama Sky kilkakrotnie słyszała, jak opowiadał losowym pierwszakom o ich rychłej śmierci w najbliższym tygodniu, gdyż rzucają cień w kształcie Ponuraka, ale brzmiało to bardziej jak typowy sposób zawierania przez Morta znajomości niż jasnowidzenie. Kto w ogóle wierzył w te bzdury? Jacyś idioci na pewno, ale szaleństwo ponoć nie równało się zwykłej głupocie czy naiwności.

A może jednak, pomyślała sceptycznie, widząc, jak Mortimer kiwa głową.

— Tak. Wujek Aylmer twierdzi, że samoumartwienie swojego układu trawiennego stymuluje otwarcie wewnętrznego oka — wyjaśnił i spojrzał na swój talerz. Przez ułamek sekundy sprawiał przy tym wrażenie, jakby nawet jego przerażała perspektywa zjedzenia czegoś, co wygląda równie odrażająco. — Jest też próba Pryce i Oldfielda, ale wypicie piętnastu płonących shotów ciągiem jest dla mnie za trudne. Jeszcze. Ale dopóki parzę sobie język...

Zawiesił znacząco głos, wskazując na leżący przed nim półmisek, a następnie złapał prędko sztućce i rzucił się na gulasz, jakby głodził się co najmniej tydzień. Zapewne wolał mieć to za sobą, nim dopadną go wątpliwości, czy marzenia są warte aż tak wysokiej ceny.

— Rozumiem... — mruknęła pod nosem Schuyler, bardziej do siebie niż rozmówcy, choć nie rozumiała prawie wcale. Szczególnie tej części o płonących shotach.

Postanowiła nie uświadamiać Morta, że jedyne oko, jakie otworzy mu się na całą szerokość po takim żarciu, to z pewnością nie wewnętrzne. Jeśli on sam o tym nie wiedział, oświecenie go z pewnością nie należało do Sky. Raczej do jego rodziny. Najlepiej do Cass lub Lizzy, jeśli tłumaczenie miało mieć ręce i nogi.

Odwróciła wzrok od sąsiada, nie chcąc żegnać się z treścią żołądka, co z pewnością nastąpiłoby, gdyby kontynuowała obserwację poczynań Morta. To nie był dramatyzm Schuyler; to był fakt, skoro na kolację Mortimer wybrał coś, czym wzgardziłyby nawet głodujące mugolskie dzieci w Afryce.

Dopiła sok dyniowy, klnąc w duchu na wszystkie czynniki, które robiły z uczty powitalnej drogą przez mękę. Na Blishwicka i jego niezdolność do znalezienia sobie jakiegoś hobby poza utrudnianiem życia komuś lepszemu od siebie; na Astarotha i jego beznadziejny dobór miejsca, co uniemożliwiało Sky dyskretne zapytanie o hasło do pokoju wspólnego; na Angelinę i to, że była cholera wie gdzie, toteż jej tym bardziej nie dało się podpytać o durne hasło; wreszcie — acz w stopniu nikłym — samą siebie i swoją głupią dumę, która nie pozwalała Schuyler wstać, wyjść oraz mieć głęboko w odwłoku, czy w tym roku przegra z Blishwickiem. Duch rywalizacji bywa czystym przekleństwem. Szczególnie przy rywalizacji ze śmiertelnym wrogiem.

Ze znużeniem zaczęła przesuwać widelcem jedzenie po talerzu; i tak trudno byłoby zmusić się jej do przełknięcia czegokolwiek po widokach prosto z półmiska Morta. I cichych, acz z pewnością realnych dźwiękach, które bez wątpienia świadczyły o konsumpcji czegoś, co nie miało prawa zostać skonsumowane przez kogokolwiek. Lub cokolwiek.

— Skarbie, skoro bawisz się dziś w kelnerkę, może podasz mi kaczkę?

Widelec Schuyler upadł z brzękiem na kamienną posadzkę, kiedy słowa Blishwicka zostały wypowiedziane bezpośrednio do jej ucha. Półgłosem. I to jeszcze takim tonem, jakim zwykle wypowiada się teksty w stylu „będę rwał cię jak drugoklasista mandragorę", używając ich na serio.

Co, do najjaśniejszej cholery, nie docierało do Sophusa Blishwick w krótkim pojęciu „przestrzeń osobista"?! Sky otwierała już usta, by powiedzieć temu palantowi, że wspomnianą kaczką może mu najwyżej przywalić w jego parchaty pysk, kiedy poczuła c o ś.

Coś bardzo niepożądanego.

Spuściła wzrok, niemalże z niedowierzaniem wpatrując się w dłoń spoczywającą na swoim udzie. Dłoń, która z całą pewnością nie należała do niej. Z nie mniejszą pewnością mogła stwierdzić, że to dłoń Sophusa Blishwicka. Tego siedzącego obok Sophusa Blishwicka. Uśmiechającego się ze zwyczajową dla siebie ironią i lekceważeniem Sophusa Blishwicka. Sophusa Blishwicka zachowującego się zupełnie, jakby nie naruszał właśnie cudzej przestrzeni osobistej bardziej niż kiedykolwiek, kurwa, przedtem.

— Niestety nie sięgam tak daleko... — Sky nie potrafiła uwierzyć, że w ogóle jest w stanie wydobyć z siebie głos. W dodatku brzmiący tak słodko i uprzejmie. — ...ale mogę podać ci coś innego.

Błyskawicznie chwyciła lewą dłonią półmisek Morta, zabierając mu go sprzed nosa, po czym rozpłaszczyła stymulację wewnętrznego oka na ryjcu Blishwicka, ochoczo ją przy tym rozcierając po znienawidzonej facjacie. Następnie, nie czekając na reakcję tego paskudnego szczura, wstała i, chwyciwszy oburącz wazę z resztą gulaszu, założyła ją na jego głowę, wylewając tym samym pływającą w naczyniu zawartość.

— Smacznego, kwiatuszku — zadrwiła, uśmiechając się złośliwie i otrzepując teatralnie dłonie. Przejmowało ją poczucie triumfu, które znała aż za dobrze; poczucie zagłuszające wszelkie resztki przyzwoitości mogące skłonić Sky do przejęcia się, czy zwróciła czyjąś uwagę. Albo przynajmniej uwagę nauczycieli.

Zresztą... Nie musiała nawet odrywać wzroku od swojego dzieła, by doskonale wiedzieć, co działo się ze zgromadzonymi w Wielkiej Sali mieszkańcami zamku. Była pewna powszechnego stuporu, chwilowo niemalże w ogóle niezmąconego szeptami; była pewna pełnego frustracji uderzenia otwarta dłonią w czoło u Nicka; była pewna, że Cassie właśnie stuka głową o blat stołu w geście rezygnacji, a Vivienne poklepuje ją po plecach. Słyszała nieopanowany, dziki rechot Maxa, Boromira i Dakoty; hamowany z trudem śmiech Astarotha; narastające stopniowo, nieco nerwowe chichoty. Jednak żadna z tych rzeczy nie zmusiła Sky do wybudzenia się ze swoistego, przepełnionego satysfakcją transu. Nie. Zrobił to dziwny, acz doskonale znajomy dźwięk, a do odnalezienia jego źródła Schuyler musiała wreszcie rozejrzeć się po Wielkiej Sali.

Ktoś bowiem klaskał — głośno, radośnie, z aprobatą. Pomimo mizernego wzrostu swego klakiera, odnalazła go wzrokiem niemalże natychmiast, gdyż zasiadał na skraju stołu prezydialnego. Szkolny bibliotekarz, Knox Lefroy, stał w szacie narzuconej niedbale na typowe dla niego, jaskrawe ubrania, nadal jako jedyny bijąc brawo. Pielęgniarz, nazywany przez uczniów Happym, dyskretnie próbował go usadzić, ciągnąc za skraj peleryny, jednak Lefroy stał twardo.

— Ta jest! — zawołał z silnym szkockim akcentem. Nieco przeciągnięte samogłoski pozwoliły podejrzewać, że dzisiejszego wieczoru nie zaspokajał pragnienia soczkiem z dyni. Nagle, jakby wpadając na genialny pomysł, wskoczył na stół i ryknął: — ZA NIEPODLEGŁĄ SZKOCJĘ!!!

Z tymi słowy sięgnął po najbliższy półmisek, jednak nim zdołał powtórzyć wyczyn Sky na którymś z członków ciała pedagogicznego, Hagrid wstał, przerzucił sobie bibliotekarza przez ramię i wyszedł z komnaty bocznymi drzwiami. Kiedy spojrzenia większości sali podążyły za tą dwójką, Schuyler poczuła cień nadziei, że może jednak się jej upiecze. Wzrok pokraśniałego z gniewu profesora Zabiniego zdusił te mrzonki w zarodku.

Powoli, jakby nigdy nic, zajęła na powrót miejsce, nie zaszczycając Blishwicka ani jednym zerknięciem w jego stronę. Spuściła skromnie oczy na swój talerz, choć w gruncie rzeczy nie mogła zmusić się do wstydu czy żalu. Wolała jednak nie okazywać jawnie samozadowolenia, póki opiekun domu mordował ją wzrokiem.

— Dzięki, Sky — jęknął Mort, jak zwykle nieprzejęty tym, co dzieje się wokół niego. — Teraz będę musiał poszukać czegoś równie obleśnego przy innym stole.

— Masz na myśli gulasz czy Blishwicka? — spytała, mając nadzieję, że Zabini nie dostrzegł, jak niebezpiecznie drżą kąciki jej ust.

— Ma na myśli, że masz przejebane — wysyczał gulaszowy potwór, znany niegdyś jako Sophus Blishwick, nachylając się ku nim.

Pomimo otaczającej go ciężkiej woni tłustego, słonego sosu, Schuyler obróciła głowę w jego stronę, mierząc go triumfalnym spojrzeniem. Pomiędzy strąkami zlepionych włosów dostrzegła, jak dwa jeziora szlamu, które Blishwick nazywał oczami, pałają czystą żądzą mordu. Czuła, że to oznacza tylko jedno.

Któreś z nich miało w tym roku nareszcie kopnąć w kalendarz i zakończyć ich trwający od pięciu lat spór.

— SCHUYLER HOWELL! — zagrzmiał profesor Zabini, nadciągając nieubłaganie w ich stronę.

Jak widać, w chwili obecnej, z ich dwójki to Sky miała większe szanse na widowiskowy zgon, aczkolwiek postanowiła być dobrej myśli.

***

Proszę państwa, oficjalnie poprawiłam rozdział, którego z powodu silnej nostalgii nie umiałam poddać większym poprawkom od sześciu lat, choć wiedziałam, że ich potrzebuje. Dlaczego?

Każdy "pierwszy" rozdział danego narratora mówi o nim coś więcej. Sky wypadała na ich tle bardzo blado, będąc kompletnie zawieszoną w chwili teraźniejszej; nieposiadającą żadnych wspomnień czy znajomych poza tymi z poprzednich rozdziałów. Nadal nie jestem pewna, czy efekt w pełni mnie zadowala, aczkolwiek na pewno podoba mi się bardziej od poprzedniej wersji.

Gościnne cameo moich drogich @_crepusculum (Rufus Hawkins) i @damn_eron (Knox i Happy), którym po raz kolejny dziękuję za użyczenie mi postaci. Jeśli zresztą chodzi o _crepusculum, to jest ona matką chrzestną tego opka i wiem, że trułam o tym już na tablicy, ale — bądźmy szczerzy — kto  to czyta? Dlatego też zapraszam do niej raz jeszcze, bo właśnie zaczęła pisać opko o młodości ojca Schuyler (którego również ona wymyśliła) i jeśli lubicie teen dramy, Pottera, obyczajówki albo mnie to wpadnijcie do niej!

Do damn_eron tez wpadnijcie. Pisze świetnego fanfika o Thorze, więc K O N I E C Z N I E zapytajcie ją, kiedy kolejny rozdział Ryjka!

Kolejny rozdział: 30 kwietnia

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro